Szczęsny Wroński – PISAĆ KAŻDY MOŻE. O sieci, fejsbuku i podobnych fanaberiach

3
1217
Fot. Andrzej M. Makuch

„Ludzie wiersze piszą” – wystarczy wklepać w Google, by pod tym hasłem otworzyło się wiele stron. Gdyby przewertować je cierpliwie, to można znaleźć zarówno coś interesującego jak teksty irytujące indolencją literacką, uderzająco wtórne. Na popularnym fejsbuku też czekają na nas różne możliwości. Swoje profile założyło tu wielu poetów, którzy starają się zjednać fanów używając promocyjnych chwytów, by dotrzeć do jak największej liczby czytelników. Jednym z nich jest oznaczanie w poście wielu uczestników portalu, co sprawia, że wiersz pojawia się na ich profilu. To tak jakby ktoś wszedł do twojego domu bez uprzedzenia i rozpoczął bez zbędnych ceregieli prezentację swoich wyrobów, nierzadko wątpliwej jakości. Również gorączkowa częstotliwość tych prezentacji bywa trudna do zniesienia. Wręcz można odnieść wrażenie, że niektórzy piszący cierpią na jakąś obsesję bezzwłocznej publikacji, toteż spotkać tu można twory zaledwie naszkicowane, pozbawione solidnej selekcji i kompozycji – wymagające jeszcze sporo pracy.

Dawniej mówiło się, że „papier wszystko przyjmie”, ale tamten „papier” nie przyjmował „jak leci” i drukowanie nie było tak łatwo dostępne. Liczyły się publikacje w ważnych, ogólnopolskich pismach literackich jak: „Twórczość”, Życie Literackie”, „Literatura”, „Odra” i wiele innych. W redakcjach zasiadali profesjonalni literaci, krytycy najczęściej związani z działającym wówczas prężnie Związkiem Literatów Polskich (ZLP) oraz z uniwersyteckimi instytutami literatury. Cokolwiek by można o nich dobrego powiedzieć (coś złego też by się znalazło), to przede wszystkim to, że strzegli podstawowych wartości artystycznych i nadsyłane przez autorów utwory poddawane były wstępnym oględzinom  pod względem tzw. poziom drukowalności. Zakwalifikowany tekst, „nadający się do druku”, musiał być co najmniej poprawny, w miarę świeży i posiadać cechy własnego języka. Na dalszym etapie – poszukujący, zanurzony w jakimś ważnym kontekście, opisujący świat w sposób nie banalny i wciągający czytelnika. W tamtych, dziś często pogardzanych czasach, trudno było wyobrazić sobie poetę, który nie znałby, choćby w zarysie, historii polskiej i światowej literatury, nie studiował (choćby samodzielnie) teorii literatury, by pogłębić własną świadomość warsztatową i doskonalić umiejętności formułowania dzieła. Dotyczyło to również rozeznania w podstawowych nurtach filozofii, socjologii, religioznawstwa  i wielu innych działów ludzkiej penetracji rzeczywistości, które mogą przybliżyć zrozumienie i zainspirować. W roku 1964 ukazała się „antyromantyczna powieść autobiograficzna” Jean Paul Sartre`a pt. „Słowa” (polskie wydanie 1965). W tym samym roku przyznano mu za nią Nagrodę Nobla. Werdykt jury podkreślał wypełniające dzieło idee wolności i poszukiwania prawdy, które miały znaczący wpływ na rozwój myśli humanistycznej XX wieku.  Jednak autor odmówił przyjęcia nagrody z obawy przed utratą niezależności. Sartre podzielił powieść na dwie części: „Czytanie” i „Pisanie”. Właśnie. Nie da się stworzyć niczego wartościowego bez nasycenia się tradycją i nawiązania z nią twórczego dialogu. Twórczość to kontynuacja lub negacja tradycji, bywa połączona z próbą stworzenia nowego  kanonu estetycznego, co w sztuce nie tak rzadko się zdarza. Jedna i druga postawa ma szansę zaistnienia tylko  „wobec”, bo  niczego autentycznego nie da się stworzyć w próżni.

Dawniej, na wstępnym etapie wchodzenia w profesjonalną twórczość, ambicją większości adeptów było poznanie, (choćby wyrywkowe) podstawowych dzieł tzw. kamieni molowych literatury. Taka postawa wynikała z głodu poszukiwania prawdy, potrzeby znalezienia własnego stosunku do świata i własnej (!) drogi twórczej. Twórca nie zastanawiał się jak napisać, żeby sprzedać (co dzisiaj bywa regułą), lecz jak najlepiej „uchwycić”, nie tylko metaforycznie i kompozycyjnie, ale  również od strony formalnej, by wyrazić to co swoiste i zarazem uniwersalne, co mogłoby ocalić przekaz od  bylejakości i tandety. W moim wielokrotnie publikowanym szkicu „POP-POEZJA” (*) tak ująłem komercyjne oblicze sztuki: Sprzedajność (sprzedawalność) i użyteczność wyznaczają kryteria dzisiejszej sztuki. Kiedyś elitarna dama, pożądany gość na salonach, dzisiaj trafia na place miast, do knajp i sklepów – wszędzie tam, gdzie ludzie nastawieni są na wielkie żarcie. Współczesny neofita hipermarketycznego labiryntu spoziera mimochodem na dzieła Słowackiego leżące jak sardynki na półce, w pobliżu bielizny damskiej, koszul, abażurów, lampek nocnych. Smakowita dziewczyna z obnażonym brzuszkiem spogląda z ukosa na księgę w bordowej twardej oprawie, gładzi od niechcenia złocone litery – potem rzuca ją jak niepotrzebny łach  i zaczyna grzebać w biustonoszach. Co za prymitywna małpa. Nie chciało jej się nawet otworzyć dzieła wieszcza a teraz znika raz po raz w przymierzalni.(…)*

Dzisiaj, na szczęście lub nieszczęście dla literatury, zniknęła bariera publikacji. Sieć internetowa, a w szczególności wszechwładny Facebook stały się otwartą areną, na której odbywają się nieskrepowane harce z kulturą i odziedziczonymi przez tysiąclecia wartościami. Tutaj każdy może być wyrocznię i kpić do woli z wysiłku twórczego innych, nie podając żadnych merytorycznych argumentów. Wciąż pojawiają się i rosną jak przysłowiowe grzyby nowe portale kreujące artystycznych wieszczy. Bez problemu można stworzyć własną stronkę, nazwać ją np. „Najwięksi poeci polscy” i wpasować swoje teksty pomiędzy Miłosza i Szymborską. Trwa ogólnopolska, a może i światowa bitwa o lajki, o przyciągnięcie do „własnej” (czy naprawdę własnej?) twórczości jak najszerszej publiki. W tym celu używa się dopełniaczy wizualnych (zdjęć, obrazów, rysunków) zarówno autorstwa profesjonalistów jak i amatorów), których celem jest dowartościowanie dzieła. To prawda, że żyjemy w epoce tzw. kultury obrazkowej i dobrze wpuszczona fotka działa jak wabik na czytelnicze rybeńki, tudzież grube rybska. To „interdyscyplinarne” oblicze autoprezentacji byłaby jeszcze do zniesienia, gdyby nie ich zawrotna częstotliwość. Najczęściej dotyczy to słabych, schematycznych tekstów, w których autorzy niewiele mają do powiedzenia poza ujawnianiem swoich fobii i frustracji lub obsesyjnym powielaniem cukierkowych zachwytów nad urodą świata. Tę wciąż rosnącą inklinację, tak kiedyś opisałem w mojej „Pop-poezji”: (…) Żyjemy w czasach wzmożonego poezjowania i wierszykowania, co słusznie kojarzy się z niegdysiejszym ulubionym zajęciem gospodyń domowych – szydełkowaniem. Taki poeta siedzi sobie i patrzy a  co zobaczy, zapisuje, byle do rymu i jak najwięcej. A jak nie uda się do rymu to może w stylu tego co jest aktualnie na topie, haiku albo czegoś tam jeszcze, co pachnie nowością albo trąci myszką” (…).

Czasem mam wrażenie, że pączkująca „Rzeczpospolita Poetów” w sieci (tę sieć można odczytać tutaj jako metaforę) jest w przeważającej części do znudzenia pospolita i nijaka, a tak chciałoby się doświadczać „Rzeczy(nie!)pospolitej”, bo istotą sztuki jest przecież nie tworzenie coraz to nowych kalek (tu podwójność znaczeniowa ma swoją wymowę), lecz swoistość i wynikająca z niej oryginalność. Na naszych oczach rozgrywa się dzień w dzień nieustanny wyścig i gorączkowa rywalizacja na ilość zaliczonych publikacji, konkursów krajowych i światowych, oraz festiwali poetyckich. Naprawdę trudno znaleźć poetę/poetkę, którzy nie byliby laureatami. Dzisiejszą przestrzeń internetową w znacznej mierze wypełniają oczekiwania na niestanne gratulacje z najbardziej błahego powodu. Na fejsbuku, który mimo wszystko oceniam bardzo pozytywnie, (jeśli idzie o możliwości prezentowania i promocji sztuki) traci się zbyt wiele czasu na popadanie w towarzystwa wzajemnej adoracji. Komentarze do zamieszczanych postów, szczególnie dotyczących sztuki,  mogłyby mieć ogromne znaczenie, jednak większość w nich posługuje się sloganami i niezbyt wyszukaną chwalbą, co pozwala niektórym autorom osiągać przyjemne stany samouwielbienia. Wypada przecież coś napisać, gdy znajomy lub ceniony poeta opublikuje wiersz. To prawda, pisać każdy może. Wszyscy pamiętamy kabaretową piosenkę Jerzego Stuhra dotyczącą sztuki śpiewania. W myśl tego przyzwolenia przez sieć przewalają się sterty wierszy, w większości mdłych i nijakich, a przede wszystkim  pozbawionych elementarnej poezji. Kiedyś, w opoce daleko idącego sceptycyzmu do serwowanych nam produktów, powiadano, że przydałby się jakiś przyrządy do mierzenia zawartości cukru w cukrze. Nawiązując do tego postuluję skonstruowanie czujników, które piszczałyby w zetknięciu z banałem, wtórnością, plagiatem  i nieporadnością artystyczną niektórych adeptów pióra. Przy obecnym rozwoju elektroniki i zastosowania odpowiednich algorytmów byłoby to chyba możliwe.

Wypadałoby też zapytać czy ta „radosna twórczość”, prezentowana na skalę masową, nie jest w jakiś sposób szkodliwa dla rozwoju literatury? Zawodowych krytyków nie interesuje tego rodzaju sfera poetyckiego harcowania, bo uważają ją za marginalną. Jakby mówili: A niech tam sobie skrobią, to i tak dla kultury nie będzie miało żadnego znaczenia. Toteż w sposób niekontrolowany, jednak moim zdaniem ze szkodą dla kultury, rozrasta się ta przestrzeń unaoczniająca megalomanię, brak elementarnej wiedzy i talentu niektórych działających dynamicznie (od) twórców.  Poeta Piotr Bagiński napisał w jednym z postów, nawiązując trafnie do znanego prawa ekonomii, że „złe wiersze wypierają dobre wiersze”.  Podzielam jego zdanie i uważam, że tego wzbierającego potopu nie należy lekceważyć, bo kształtowanie czytelniczych gustów najczęściej odbywa się na osi masowego odbioru. Jednak „prawdziwa” literatura (trudno obejść się tego wieloznacznego słowa) nie wynika z chęci przypodobania się czytelnikowi. To nie ugłaskiwanie i uspokajanie odbiorcy, ale okupiona często katorżniczą pracą próba ukazania i zdiagnozowania świata, w całym jego skomplikowaniu. By nas nie zaskoczył i nie zniszczył,  byśmy zyskali szanse wypracowania mechanizmów obronnych przeciw temu, co ku nam tak nieodwołalnie (czy nieodwołalnie?) zmierza. 

Jeszcze raz przywołam moją myśl z „Pop-poezji”: Poezja, o której mówię, nie ułatwia życia, ale je utrudnia i to jest sztuka. Kto tego nie rozumie musi ograniczyć się do poezji rozrywkowej i nie byłoby w tym niczego złego, gdyby wyraźnie określić ten rodzaj działalności pisarskiej jako pop-poezję, czyli uproszczone, posiłkujące  się sprawdzonymi schematami poezjowanie dla mas. Nie pozbawione uroku, lecz wyzute z ambicji oryginalnego, kulturotwórczego dzieła sztuki.

A skąd ta schizofreniczna przypadłość kolorowania rzeczywistości i nadawania jej cech oazy spokoju? Czy zażywanie literackich tabletek na uspokojenie i mikstur na wywołanie pięknych snów może zastąpić twórczą troskę o nasz zagrożony byt i losy rozpadającego się z dnia na dzień świata?… Dlaczego tak się dzieje? Nietrudno to wytłumaczyć. Autentyczna sztuka jest dyscypliną elitarną, bo wymaga wiedzy i umiejętności zarówno od twórcy jak i od odbiorcy. Jest bezużyteczna dla tych, którzy z wyboru, tudzież z lenistwa,   nie pogłębiają swojej wiedzy, by zrozumieć język zmieniającej się na ich oczach sztuki.  Najprościej zdać się na medialne ochłapy kultoropodobne, podawane masowo do  konsumpcji na ten pseudonarodowy, aspirujący do budzenia  moralnych (w istocie niemoralnych postaw) stół. Prawdziwą zbrodnią „ćwiczoną” od lat przez państwo na naszej kulturze jest bagatelizowanie wartościowych twórców i kreatorów kultury,  zarówno w sferze „papieru” jak i „w sieci”, którym odmawia się satysfakcjonującego wsparcia mecenatu państwowego, bo to nie przekłada się na punkty wyborcze i zainteresowanie reklamodawców. Również niepokojąco rozrasta się promowanie i dotowanie kiczu, czego w ostatnich latach jaskrawym wykwitem była  organizacja w Podlaskiej Operze i Filharmonii oraz entuzjastyczny współudział elit rządzących w jubileuszu 30-lecia pracy artystycznej  discopolowego idola (16.12.2019). Wydarzeniu nadano rangę niemal narodowego święta, transmitowała je „misyjna” TVP, a ta skandaliczna hucpa swoim rozmachem przyćmiła u przeciętnego odbiorcy rangę Nagrody Nobla Olgi Tokarczuk (7.10.2019).

Kiedyś Jerzy Waldorff  zapytany w telewizyjnym programie o stan polskiej kultury, uśmiechnął się i powiedział z przekąsem (cytuję z pamięci): Niech żyją dwa filary polskiej kultury: Polska Akademia Piosenki (dziś: lekkiej, łatwej i przyjemnej) i Polska Akademia Sportu.

Wciąż widzę ten uśmiech i prześwitującą przez niego gorycz.

* Szczęsny Wroński „Pop-poezja” LiryDram nr 25 (2019), str. 51-53

Reklama

3 KOMENTARZE

  1. Nic dodać, nic ująć. Niedługo stać nas będzie tylko na disco-polo i rymowanki z poleceniem odtwarzania tylko i zatrzymana się na etapie kwiatka i kunicka. Swobodę języka chłopskiego ujarzmiono już dawno. Uwolniono zaś język oderwany od wszystkiego, od ziemi, od człowieka, od wartości… Oj gaga się teraz gada.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko