MAŁGORZATA BORZESZKOWSKA – wiersze

0
1050
Filip Wrocławski

Gdańsk zachodzi bursztynowo                                  

mam taki Gdańsk pomiędzy Strzyżą a stocznią,
pełen gomułkowskich bloków,
którym domalowano uśmiechnięte twarze pastelowymi kredkami,
gdzie topole wyrosły ponad miarę, a klony…
klonów już nie ma,
za to w oddali chmury wciąż dosiadają stalowych żurawi,
a most przy Jana z Kolna zakwita jak kaczeńce

stary gołębnik przytulony do betonowego muru
nadal cały trzepotliwy

nie ma mnie tam,
tak jak nie ma górek za rzeką, pełnych gruzu, śmieci
i poniemieckich hełmów,
nie ma też śladów po kulach na ścianach kamienic,
za całkiem nową kratą z cyfrowym zamkiem ukryła się historia,
szklanki na półkach nie dzwonią na alarm,
gdy pociągi spieszą do Nowego Portu

mój Gdańsk między stocznią a przeklętymi, wojennymi barakami Narviku,

między grudniem a grudniem,
między przystankami kolejki miejskiej i skrzypiącego tramwaju numer 10
zachodzi za bursztynowy dysk stadionu,
a na jego arenie sami rozrywamy się ochoczo na pół, na ćwierć, na strzępy
i składamy krzywo jak źle wycięte puzzle
z wielkim S na obrazku


Wystarczy okno                                      

jeśli zechcesz dać mi dom, nie musi mieć ścian,
wystarczy zawieszone na  bukowej gałęzi okno,
wystarczy okno, byle miało okiennice i widok na cztery strony świata

nie potrzeba drzwi, będę wchodzić przez furtkę z wiatru,
a on niech niesie taki sam zapach, jak ten, którym nasiąkaliśmy dzisiaj,
idąc przez łąki, woń suchych traw i piołunu

bez wiechy na dachu, dach przecież też niepotrzebny-
będą chmury i czerwone bukowe liście

ale okno, okno koniecznie, bym mogła w nim stać,
czekając z kotem na ramieniu na twój powrót
ze świata zamkniętych na głucho bram
i wysokich progów


Zachwyty

czym zachwyca się dziecko? 
tym , co najważniejsze – bańką mydlaną,
balonikiem w kształcie serca,
watą cukrową różową i słodką, lepko przywierającą do nosa i palców,
psem z żółtym uchem i drugim kłapciatym,
że mucha przed nim uciekła i on tak śmiesznie skacze

zachwyca je kasztan błyszczący wśród zrudziałych liści,
obrazek na ścianie z kotkiem i dwoma wróblami,
różowy kamyk i nowe buty mamy,
nitka babiego lata i galaretka z truskawkami,
i biedronka, bo już samo zliczy kropki

a najbardziej zachwyca jazda windą wysoko, wysoko
i to, że sama może wybrać przycisk, 
a potem chmurę, do której się uśmiechnie
i ulepi z niej mysz albo słonia

palcami słodkimi i lepkimi od różowej waty

Pan K. i etyka

pan K. zawsze chciał zostać filozofem,
wydawało mu się to zajęciem ważnym
i użytecznym,
już w młodości stroszył czuprynę na Schopenhauera,
albo ze stoickim spokojem, cierpliwie, układał ją nad czołem na Marka Aureliusza

w fazie fascynacji estetyką zakupił nawet togę,
potem zasadził jabłoń i czekając na jabłka wpatrywał się w gwiazdy

pan K. jako mąż odrobinę niecierpliwy skakał
z nurtu w nurt,
od dziedziny do dziedziny,
od sasa do lasa

logika go przeraziła, ontologia przytłoczyła,
teorię poznania uznał za nie ogarniętą
i nieogarnianą

zgłębiając Kanta i Tomasza w kolejce do okienka w urzędzie skarbowym,
przyjął etykę za wartą dalszego namysłu,
pan K. za cel postawił sobie poszukiwanie przyzwoitości – nieważne były definicje,
szukał exemplum, żywego przykładu, czystego jak kryształ, gorejącego jak krzak
i w ogóle

raz nawet znalazł siedzącą na ławce w parku,
lecz to nie była przyzwoitość,
a przyzwoitka w bardzo ciemnych okularach

od tamtej chwili
pan K postanowił zgłębiać matematykę,
na razie jest na etapie dodawania,
ale wciąż 2 i 2 nie chce być 4

to wręcz nieprzyzwoite


Pan K. i weganizm

pan K. otwiera okno,
wycina z papieru płatki śniegu
i przykleja do szyby od zewnątrz,
korektorem poprawia zimę

celebryci deklarują nienawiść do mięsa
i miłość do krów,
w ramach protestu nie piją mleka innego niż sojowe

adoptują koale, dziki i gwałcone krowy,
w Australii znów płoną lasy,
pan K. płonie ze złości,
która zatyka go jak ciężki dym ponad Sydney

w telewizji przypinki do ścianek szarpią
włosy z głów,
z rozpaczy nad losem kangurów, lodowców, Grety
i nad węglowym śladem
(delikatnie, by nie popsuć kunsztownych fryzur)

pan K. wkłada stary szlafrok frotte
i niemodne kapcie z czasów słusznie minionych
i przy żywej jeszcze choince odprawia obrzęd;
czyta książkę o eskimoskich łowcach fok,
jednocześnie popijając kawę z tłustym mlekiem i pogryzając kanapkę z szynką,
pan K. uważa się za dysydenta

celebryci wsiadają do prywatnych odrzutowców, by w Australii uronić łzę
i zrobić selfie na tle płonących koali

w czasie międzylądowania
w Chinach zdążą jeszcze kupić wagon ubrań z ostatnich kolekcji
i ajfona najnowszej generacji

ślad węglowy rozmazuje się na szybie, Eskimos puka się w czoło-
właśnie z samolotu zrzucono ulotki propagujące dietę wegańską
pan K. sięga po kaszankę,

za oknem
nie wiadomo
Bóg wie
co


Gdy oglądam Wesele.

Hej Wesele, hej Wesele,
wiecznie śpiewa, wiecznie kusi, 
nikt Wesela w nas nie zdusi,
wiecznie wkoło, dookoła,
wiecznie skądś tam chochoł woła,
tańczą baby, tańczą chłopy, 
wiodą tańcem do Europy,
rżnie muzyka, wieszczą mary,
tańczy młody, tańczy stary,
róg gdzieś gra, na bagnach konie,
rozum tonie, rozum tonie.

Kolorowo i od ucha, 
niech tam panie, kto chce, słucha,
jak się żenić to bogato, 
niech się ślub nie skończy stratą, 
niech wystarczy na Hawaje.
Cóż, że chochoł w progu staje 
i wygrywa smętne nuty.
Wszyscy piją, nikt nie struty,
wódka szybko ludzi równa,
nie poleci orzeł w gówna,
jacy tacy od stuleci,
a nad nami próchno świeci.
Nowy Szela, nowy Szela,
tańczą Panna i Rachela.
Czepiec czapkę cisnął w górę,
chórem wszyscy, wszyscy chórem!

Znów nas w pole wiedzie chochoł,
a my się kłaniamy prochom,
a my wciąż tworzymy duchy,
choć świat wkoło taki kruchy
i choć cienie wciąż gęstnieją.
W kątach się chochoły śmieją,
my tańczymy jak szaleni.
Czy się coś, Poeto, zmieni,
czy nam zorza zamigocze,
czy przejrzymy znów na oczy?

Na Wesele, na wesele,
politycy znów na czele.
A za nimi duchów rząd,
może by tak uciec stąd?

Na Wesele, na wesele!
Już wesela nam za wiele.


WIRUS Z TIVI

Wirusik, wirusa, wirusem,
wirusy , z wirusem, o k..wirus
na czubku języka przekleństwo,
w języku zaś wirus nam wyrósł.

Korona, koroną, korony,
diademik i ekspert w koronie,
koronę na głowę by przywdziać,
uprzednio zaś umyć by dłonie.

Choroba, szpitalik, zakaźnie,
polityk, redaktor i spiker,
wirusik się leje z ekranu
jak słodko-jajeczny likier.

Przywiera do zmysłów i myśli,
się dwoi i troi, i mnoży
i mnoży też im oglądalność,
im wszystkim w telewizorze.

A ludzie jak zombie, jak kukły,
panika, panice, paniką,
zmierzają, racząc się papką
medialnej paniki donikąd.

I zaraz odkażą już wszystko,
mydełkiem i płynem, i ługiem,
a winni odkażać głupotę,
co z tivi wciąż leje się strugą.

I może, gdy minie pandemia,
pandemią, pandemii, pandemie,
spojrzymy na wszystko przytomniej
lub chociaż krytyczniej na siebie.


Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko