To nie świat gułagu, ale mogą być gorsze miejsca…
Blurb na okładce powieści Mariana Czuchnowskiego „Tyfus, teraz słowiki” zaczyna się tak: „Powieść Tyfus, teraz słowiki – wymieniana obok Na nieludzkiej ziemi Józefa Czapskiego, Innego świata Gustawa Herlinga-Grudzińskiego czy W domu niewoli Beaty Obertyńskiej jako jedno z najważniejszych świadectw GUŁ-agu w literaturze polskiej – pozostaje dotąd dziełem znanym tylko wtajemniczonym”. I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie… Gdyby nie to, że nie jest to żadna literatura obozowa! Bohater, nawet we wspomnieniach, nie wraca do łagru! Jadą ciężarówką pod koniec książki, zamyka oczy aby ich nie widzieć. Tak, to wstrząsająca powieść, książka która zapada w pamięć, ale to książka o szpitalnej rzeczywistości sowieckiej w początkach 1942 roku. Strasznej, nieludzkiej, takiej z dna piekieł ludzkiej egzystencji, ale to świadectwo czego innego niż GUŁ-ag (choć, oczywiście, można snuć porównania – tylko po co?).
Nie spotkała się ta, wydana w 1951 roku, powieść z dobrym przyjęciem w Londynie. Ponoć ze względu na wcześniejszy radykalizm Czuchnowskiego. I na odwagę pokazywania odmienności seksualnych (dzisiaj… dzisiaj to żart). Być może. Zastanawiam się jednak, jakie szanse na dobre przyjęcie ma teraz? W moim odczuciu, a szkoda, niewielkie. Nie dlatego, że to książka słaba. Odwrotnie, nie mam wątpliwości, miejscami jest to świadectwo, chyba w takich kategoriach należy ją rozpatrywać, najwyższej próby. Miał jednak autor „Tyfusu…” predylekcję do operowania językiem mało prozatorskim. Często jest język poety, pełen metafor, trochę archaiczny, niedzisiejszy, trudny do zaakceptowania.
Wracajmy do powieści, do jej bohaterów. Początek roku 1942, młody Polak Jan Rawa, wcześniej więzień łagru, teraz już zwolniony na posielenie – nie wiemy w jaki sposób znajduje się w szpitalu zakaźnym w Taszkiencie. Jest chory na tyfus, jak setki innych. Zwożonych ciężarówkami i po prostu zrzucanych przed szpitalem. Szpitalem, w którym brakuje już nie tylko miejsc, także jakichkolwiek lekarstw. Większość pacjentów, wiedzą o tym i chorzy, i personel szpitala, nie ma żadnych szans na przeżycie. Gdzieś po prostu muszą umrzeć.
W tym piekle znajdują się jednak anioły, zwłaszcza piękna Natasza, pielęgniarka i Misza, młody lekarz. To ich staraniom, wydaje się, początkowo beznadziejnym, Rawa zawdzięcza życie. Walka o nie trwa kilka tygodni. Ostatnie zastrzyki, opieka, włożone do ust drewienko. Trochę to jak hazard, obstawianie: przeżyje, umrze.
Czuchnowski relacjonuje chorobę, majaki, gonitwę myśli w sposób, wydaje się beznamiętny. Trupy, dziesiątki trupów. „Rawa patrzył na wahanie światła. Podniósł się na łóżku i poprosił, by odkryto prześcieradło, gdyż chciał zobaczyć chorego. Cmentarnik uniósł płótno. Nie było nic ludzkiego w tej twarzy. Była ona brudna, zeszpecona przez chorobę i robactwo, szara, jakby zjedzona przez rdzę. Musiał więc ciężko walczyć do końca. Oczy, także wyłupione, zaciągnięte były ropą; zimne jak zbite skorupy lusterka”. A w tym piekle, tragedia goni tragedię. Jak w przypadku młodej Koreanki (szpital to prawdziwa Wieża Babel, są tu chyba przedstawiciele wszystkich narodów Azji i Europy), karmiącej piersią noworodka. To mleko, zatrute tyfusem, staje się przekleństwem. Dziewczyno, mówi do niej posługaczka, nie martw się, urodzisz kolejne. Ot. Umarło dziecko, urodzi się następne. Dziewczyna popełnia samobójstwo. Chorują wszyscy i wszędzie. Zdziczałe psy, koty leżą, gniją, rozkładają się, chmary much. Polewane naftą płoną. A ludzie? Wstawia się parawan, z jednej strony ci, którzy jeszcze oddychają, czasami zdrowieją, z drugiej trupy, które każdego dnia wywożą na cmentarz.
Są, oczywiście, państwo radzieckie nie mogło się bez tego obejść, komisje. Bezrefleksyjne: „ani słowa o epidemii”. NKWD zbierające każdego dnia informacje. Jest partia i agitacja. Jest też inne życie. Okaleczone. Miłość kobiety do kobiety, lekarza do Nataszy, wdzięczności, dziwnej, trochę miłosnej, Rawy do swojej wybawicielki.
Ta powieść od pierwszej do ostatniej strony przesiąknięta jest śmiercią. Chorobą, która zbiera swoje żniwo. Ale jest też obrazem codzienności Sowietów tamtych lat. Rawa trafia z poznanymi w szpitalu do kołchozu. A tam… Nie ma świętości. Żadnych! Zabity człowiek? Do dołu aby zniknął bez śladu – trup powoduje kłopot. Zgwałcona dziewczyna? Cicho, zdarzyło się. Bierz kobietę – powiada znajomy Rawy – bez niej trudno żyć. A kobieta: nie bój się mnie, wezmę cię kiedy będę chciała…
Przerażający to obraz. W gruncie rzeczy żadnych zasad, etyki, prawa. Wszystko jest kwestią strachu sprytu, zaradności, chęci przetrwania.
Nie wiemy czemu Rawa nie idzie do armii Andersa, być może nie ma o jej istnieniu pojęcia. Nie wiemy, jak i gdzie będzie żył. Wraca do Taszkientu podziękować Nataszy. Nie ma jednak już szpitala, jest za to martwa pielęgniarka z miedziakami na oczach. I jej mąż, kapitan wyrwany spod Stalingradu na pogrzeb żony. Jest cmentarz, tysiące bezimiennych grobów.
Czyta się te strony i jedynym uczuciem jakie ma czytelnik jest wyrwać się z tej rzeczywistości, uciec od niej, zapomnieć.
Ale zapomnieć się nie da. Dobrze, że Czuchnowski wrócił, dobrze, że ten straszny świat pokazał od nieznanej dotąd strony.
Marian Czuchnowski – Tyfus, teraz słowiki, Oficyna 21, Warszawa 2019, str. 316.