Kiedyś Marian Załucki (1920-1979) będąc we Włoszech napisał wiersz o polskim turyście, który tak sobie w tej Italii myśli:
To nie czas na poezje:
tyle kupi, co nie zje…
I już nie cieszy Veronese,
Nie zachwyca Tycjan,
tylko w sercu pretensja gorzka…
do Fenicjan,
którym kiedyś wynaleźć forsę się udało…
Wynaleźli. To dobrze…
Ale czemu tak mało!?
Poeta, a jak dobrze rozumiał, że czasami nie starcza pieniędzy! Może wszyscy poeci doznają takich objawień?
Marian Załucki był jednym z najdowcipniejszych ludzi w Polsce, a jego wiersze to była„ zdaniem Ludwika Jerzego Kerna „misternie zbudowana wesołość w świetnej formie literackiej”.
Nie było u niego wodolejstwa, z którym mamy obecnie do czynienia zwłaszcza w niektórych kabaretach, w których satyrycy specjalizują się w odgrywaniu zidiociałych staruszków.
Trzeba przypomnieć, że Marian Załucki był świetnym wykonawcą w kabarecie „Wagabunda” w doborowym towarzystwie: Zbigniewa Cybulskiego, Bogumiła Kobieli, Mieczysława Czechowicza, Edwarda Dziewońskiego, Lidii Wysockiej, Marii Koterbskiej, a potem w „Syrenie”.
Załucki był też człowiekiem dowcipnym prywatnie, co wcale nie jest takie oczywiste wśród tekściarzy kabaretowych. Wynalazkiem jego była trema jako środek wyrazu. Napisał na ten temat wiersz, który stał się jego popisowym numerem na estradzie:
Ja tutaj tylko na chwilę,
Pięć minut – i tyle.
Powiem – i już mnie nie ma!
Albo… nie powiem.
Trema!… (…)
Załucki mówił ten wiersz, jakby się zacinając, z lekkim kresowym akcentem, głosem nieco drżącym. I to się ludziom bardzo podobało. Dzięki temu stylowi był natychmiast rozpoznawany. Wielu próbowało go naśladować, ale bez rezultatu. Swoje wiersze najlepiej mówił sam, podobnie jak Gałczyński. Głos przerażonego, chaplinowskiego facecika, to była niezrównana mieszanka, którą podbijał widownię.
Jego wiersze zbudowane są w ten sposób, że co parę lapidarnych linijek zjawia się dowcip, bon mot, albo jakiś zabawny, zaskakujący rym i celna puenta:
Co to jest życie
Głód filozofii w krąg się krzewi,
mnożą się znawcy Straussa…
(L e v i.)
Literatura nic niewarta,
gdy nie dosięga Jean Paul Sartrea.
Powszechna cię dotyka wzgarda,
gdy brak ci głębi Kierkegaarda…
Więc i ja czasem w myślach
pogrążam się skrycie –
odkrywam nie odkryte…
Już wiem, CO TO ŻYCIE!
I nikt definicji mej nie zdoła pobić,
ŻYCIE TO JEST TO,
NA CO TRZEBA ZAROBIĆ!
Może nie jest to czysta liryka, ale jest to jednak wiersz.
W tym miejscu przypomniała mi się rozmowa ze znajomym, z którym często rozmawiam o poezji, wojsku i matematyce, który tym razem starał mi się udowodnić, że poezja to piękna rzecz, jak bym sama o tym nie wiedziała. Mówił, że on sam pewnie nie umiałby zastosować metafor, choćby mu czasem przyszły do głowy i rozwijając tę myśl wytłumaczył mi, że w matematyce istnieją różne systemy liczenia.
Na przykład jest system „dwójkowy”, w którym występują tylko dwie cyfry: zero i jeden, za pomocą których on może zapisać dowolną liczbę i to dowolnie wielką! Na koniec spytał, czy potrafię zrobić to samo ze słowem.
Myślałam, że to żart bez pokrycia, a potem pomyślałam o wojsku, gdzie wszystko opiera się na „tak jest”, albo na „tak nie jest”, ale cóż to za poezja?!
A może idąc wzorem dadaistów mogłabym coś napisać, jakieś da, da, da, albo coś w tym guście, ale to nadawałoby się raczej jako tekst piosenki, gdzie często miałkość tekstu przykrywana jest podobną wokalizą.
W końcu doszłam do wniosku, że w systemie dwójkowym potrafiłabym tylko się kłócić i to jeszcze sens przekazu wspomagając gestem Kozakiewicza!
Wracając zaś do Załuskiego – cyzelował on swoje puenty aż do zupełnego blasku, tę dbałość o formę uważał za swój obowiązek, co wyraził w wierszu:
Autor ma męczyć się
tak długo,
żeby czytelnik
już nie musiał.
Ludmiła Janusewicz