Andrzej Walter – Książki, od których nie można się oderwać

2
96

   Chciałem Wam opowiedzieć o fantastycznej książce, o książce, od której nie mogłem się ostatnio oderwać, a na którą jednak uprzednio spoglądałem szyderczo i bardzo sceptycznie. Książka ta zatytułowana jest „Na wyspie” Tracey Garvis-Graves i jest niejako nową wersją starodawnej historii Robinsona Cruzoe, czyli rzeczą podstawową naszego wychowania intelektualno-przygodowego „za młodu”. Któż nie wspomina z rozrzewnieniem tych literackich klasyków: muszkieterów, hrabiego Monte Christo, Nędzników, kapitana Nemo czy właśnie słynnego rozbitka. (tak, tak, Andrzej Kmicic też dopełniał ten kanon…)

   Dawno już nie czytałem tak dobrej książki. Zaskoczyła mnie całkowicie, doszczętnie i totalnie. Obaliła moje wszystkie głęboko tkwiące stereotypy, moje uprzedzenia i założenia, moje wyobrażenia i jakby wizję postrzegania takiej książki w sensie anonsu wydawcy czy nawet opinii czytelników. Wydawało mi się, (mea culpa) że będzie to kolejna wersja niezapomnianej historii Robinsona Cruzoe, kotlet lekko podstarzały i cierpko odgrzany na współcześnie, w dodatku podlany sosem taniego romansu zahaczającego o pikanterię scen damsko-męskich o zabarwieniu perwersyjno-erotycznym. Słowem tania sensacja dla pensjonarek i w zasadzie sam nie wiem co mnie skłoniło do rozpoczęcia lektury, lecz najprawdopodobniej dostępność e-booka, który jakoś tam „spadł mi z nieba” i zaintrygował może właśnie egzotyką tej genezy walki o przetrwanie w stanach ekstremalnych.

   Książka bowiem jest historią bogatego amerykańskiego siedemnastolatka z teoretycznie wyleczonym nowotworem, który w ramach potrzeby nadrobienia straconych dni swojej edukacji ma opanować zaległy materiał szkolny wraz z o czternaście lat starszą atrakcyjną nauczycielką o świetnych referencjach. Wszystko to ma się odbyć niemal u zarania nowego millenium na bajecznych Malediwach – archipelagu ponad tysiąca wysp, z czego jedynie około dwieście z nich jest zamieszkałych. Nieco zbuntowany młodzieniec oraz luksusowa guwernantka ulegają wypadkowi lotniczemu, to znaczy jedyny pilot prywatnej awionetki ulega śmiertelnemu zawałowi i oboje lądują w Oceanie Indyjskim trafiając szczęśliwie nieszczęśliwie na bezludną wyspę, nad którą nie lata nawet przysłowiowy pies z kulawą nogą. Po czasie i odnalezieniu wraku służby zaprzestają poszukiwań, a głośna sprawa cichnie. Rozbitkowie muszą przetrwać. Niby klasyk. Ktoś powie banał. Ale jak napisany. Te blisko czterysta stron pochłonąłem w dwa popołudnia, co zdarzało mi się za młodu jakieś trzydzieści lat temu, albo i dawniej. Siła przyciągania tej książki powala. Słowo honoru. Po lekturze poczułem coś, czego dawno, albo nawet bardzo dawno już nie czułem – to poczucie przeczytania wielkiej książki propagującej wielkie (powoli dziś zapominane) wartości takie jak: co w życiu jest najważniejsze, jakie relacje z otaczającym światem uratują nas jako ludzi z emocjami i uczuciami tudzież pewna zanikająca dziś normalność literacka realnej (wbrew pozorom) opowieści, ludzi z krwi i kości, zaprezentowana niejako w starym stylu, w atmosferze wartości, sumienia, wstydu i zapomnianych już dziś społecznie przymiotów, po prostu tego co ludzkie.

   Ku mojemu zdumieniu nie znajdziecie w tej książce żadnego kiczu, żadnego przerysowania, żadnych ckliwych i naciąganych scen. Książka niemal mistrzowska. Kiedyś podobny literacki zachwyt czułem po lekturze Archibalda Josepha Cronina – szkockiego pisarza tworzącego w języku angielskim; autora realistycznych powieści obyczajowo-społecznych: Gwiazdy patrzą na nas, Cytadela, Klucze Królestwa, Zielone lata, Hiszpański ogrodnik, Poza tym miejscem, Grobowiec krzyżowca i wiele innych. Były to książki, które jak dziś sądzę, ukształtowały moją osobowość, jaźń i temperament, książki, które drastycznie wpłynęły na moje życie, które go po prostu zmieniły i tchnęły w ducha szereg nowych wartości, refleksji i postanowień.

    Zacząłem szukać kim jest Autorka opisywanej tu książki i co to w ogóle za pozycja. Okazuje się, że Tracey Garvis-Graves urodzona w 1968 roku, to znana współczesna amerykańska pisarka, powieść „Na wyspie”, podbiła listy bestsellerów „New York Timesa”, „Wall Street Journal” oraz „USA Today” i została już przetłumaczona na 31 języków. Przestaję się dziwić.

    W czym tkwi siła tej opowieści i jej tak entuzjastycznej literackiej oceny? Otóż w prawdzie, która zawarta jest w tej książce. W realności tej opowieści, bez ufilmawiania, bez retuszu jakże właściwemu współczesności, bez nakładki lansowanej przez reklamy o ludziach pięknych, szczęśliwych i bogatych, bez doszukiwania się usilnie udziwnień i atrakcji, atrakcją czyniąc samą opowieść i bohaterów: prawdziwych, realnych, zachowujących się jak ty i ja drogi czytelniku. Siła tkwi w szczerości, w braku słodzenia i upiększania postaw, we właściwym wyważeniu proporcji pomiędzy akcją, a literackością, tudzież w realnym ukazaniu relacji społecznych, w krytyce sił niszczących dziś: szczerość, lojalność, miłość, prawdę i sumienie. W mądrym ukazaniu co dolega dziś ludziom w ich wszechobecnym fałszu oraz reakcjami szablonów i stereotypami postaw i postrzegania innych. Ta mądrość życiowa zawarta na kartach koncentrującej uwagę opowieści, która wiedzie nas mocniej niż: film, obrazek, ersatz pseudo adrenaliny, w jej miejsce podkładając adrenalinę realną umocowaną nawet w prawdziwych wydarzeniach wręcz historycznych, o których wspomnieć tu i teraz nie mogę, gdyż dowiecie się o nich czytając. Nie chcę Wam psuć przyjemności co i jak się kończy.

   Wracając do Cronina, o jego literaturze napisano, że pisał powieści wiktoriańskiego realizmu odznaczające się ostrą krytyką społeczną. Mój Boże, jak to mądrze i górnolotnie brzmi. Ja dziś powiem, że Cronin pisał po prostu świetne książki, tworzył literaturę lotów najwyższych o ludziach i ich życiu, tak bliską czytelnikowi, że była zdolna zmieniać Jego życie (zmieniać i wpływać na życie czytelnika, który artysta by tego nie chciał osiągnąć swoją sztuką???)…

   Tracey Garvis-Graves też się to udało. Z banalnej opowieści uczyniła swego rodzaju dzieło sztuki, można to ująć inaczej, że w pewnej mierze (czerpiąc z wzorców Daniela Defoe) przerosła Mistrza tej historii, uwspółcześniła ją idealnie, tchnęła a nią nowego ducha i nowe konteksty społeczne, a jednocześnie udało się pisarce coś wyjątkowego – dodać otuchy i wsparcia antydepresyjnego wszystkim, którzy po tę lekturę sięgną. Panie i Panowie, czapki z głów. Dożyliśmy jak sądzę czasów, że sukces (bo w USA to był sukces) literacki tego typu Autorki jest dziś więcej wart niż pożal się Boże Noble, które dziś zaczynają być wizytówką literackiej wtórności, albo co najmniej napuszonych tekstów, których nikt, prócz resztek krytyków nie czyta później, tak naprawdę. To jak z polską listą najbogatszych. Prawdziwie bogaci bali się na nią trafić, bo potem mieli wizytę CBŚ i problemy tym spowodowane niszczyły ich bogactwa. Tak trafienie dziś na indeks Nagroda Literacka Nobla zaczyna znaczyć tyle: obchodzimy szerokim łukiem, bo któż kochani czytając chce się nudzić? Choć snobistycznie w tak zwanym towarzystwie cmokamy z mądrą miną, ależ tak – jakie to wielkie, jakie znakomite, jakie mądre. Hipokryzja? Z tego składa się dziś świat. I nie będzie lepiej… Lepiej może być tylko … „Na wyspie”, gdzie ten cały pseudoelitarny sztafaż przestaje się liczyć, bo ważne jest przeżycie następnego dnia. I na koniec ta refleksja:

„Żyj tak, jakby ten dzień miał być ostatni w Twoim życiu”.

   Czytamy po to, aby żyć. Żyjemy po to, aby czytać. Mamy w sobie tę niepowtarzalną wielość światów, wątków, historii, doznań i wyobraźni. Wiwat literatura, która pochłania całkowicie i nie pozwala się po lekturze otrząsnąć. To jest tak naprawdę dobra literatura, na którą warto „marnować czas”. (to dla tych, którzy czasu na czytanie „nie mają”)

Andrzej Walter

Reklama

2 KOMENTARZE

  1. Muszę przeczytać tę książkę. Tym bardziej, że miałam podobną listę ulubionych klasyków w dzieciństwie i w “nastoleciu”. Oprócz muszkieterów, bo “Ania z Zielonego Wzgórza” wspanialsza, i ta u mnie zawsze na I miejscu. A obok Nemo – kochane: “Dzieci kapitana Granta” i inne Verne’a. I od liceum – Conrad – absolutne odurzenie aż dotąd. Cronin z “Zielonymi latami”, czytany trochę za późno, bo tak trafił do mnie, ale wciąż go wspominam, np przechodząc przez tory tramwajowe, myślę, żeby nie zakleszczyć w nie buta i… jak przyjaciel bohatera w dniu życiowego dramatu. Ciekawi mnie z czego budują swe życie duchowe ludzie nieczytający powieści.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko