Wydawnictwo Lira od dawna ma dobrą rękę do świetnych książek. Tym razem na półkach księgarskich i w Internecie pojawiła się rzecz tyleż niespodziewana, co zadowalająca wszystkich, którzy niecierpliwie czekali, aż Wacław Holewiński pokaże swój pisarski pazur nie jako chwalca, ale jako przenikliwy i wręcz brutalny artystyczny prokurator. A po trosze detektyw. Ale nie taki z książki zwanej kryminałem. Badacz zbrodni krzywdzących ogół. Z wykształcenia i praktyki ma to w swoim dossier, przecież jest prawnikiem, ale że przy tym zdradza zamiłowanie do sztuki przedstawiania i dokonywanych za jej pomocą głębokich analiz zła, to już zdążyliśmy trochę zapomnieć. Przecież nic tak nie pociąga czytelników jak właśnie to ostatnie: przeciwieństwo dobra. Niszczenie dobra i tropienie tych, którzy to czynią. Początkowo w swojej twórczości potrafił łobuzom i anty-Polakom mocno przyłożyć, potem przez dobrych parę lat napisał sporo rzeczy raczej pochwalnych, przedstawiając głównie dobro na tle zła, aby teraz jednak całość dzieła poświęcić draniowi.
Myślę, że nie bez znaczenia jest to, iż właśnie dranie kiedyś go wpakowali do więzienia (politycznego rzecz jasna), i to za to, że robił dobrze. Można się domyślać, że pisarz zbierał w sobie siły, żeby swój prywatny materiał jakoś przełożyć na ostrą przyganę, by nie powiedzieć: karę. Tak się składa, że wszelka niesprawiedliwość, którą ludzie serwują ludziom tysiące lat temu jednakowo smakowała ohydą jak dzisiaj, więc warto ją pokazywać w całej jej brzydocie. Wszystko dlatego, że przez tysiąclecia obywatele Europy nie za bardzo się zmienili i warto nam to sobie odświeżająco uświadomić. Może trochę podrośliśmy (bo zaczęliśmy dbać o witaminy w pożywieniu, skutecznie zabijać pasożyty i szczepić się przeciw zarazkom), ale z rozumem nie posunęliśmy zbyt daleko; tym bardziej więc z moralnością.
Typ przedstawiony w powieści A potem już tylko mgła skupia w sobie najgorsze cechy tajniaka. Uśmiechniętego, miłego, świetnie ubranego złoczyńcy. Wielu z nas zna takie osoby, wielu odczuło na własnej skórze, jak potrafią niszczyć, kaleczyć i degradować, ale wciąż tylko nieliczni rozumieją, jak potężnym złem jest ich wredna, samowspierająca się kasta donosicieli. Podobnie jak kasta złych sędziów. Jedni i drudzy są potrzebni podłej władzy, carskiej, komunistycznej czy ogólnie – pseudodemokratycznej, która dąży do pozbawiania narodów resztek suwerenności.
Bohaterem powieści jest Julian Aleksander Bałaszewicz, który przez całe swoje życie zajmował się tym, co dzisiaj nazywamy donosami, fake newsami, skłócaniem ludzi, manipulowaniem, korumpowaniem, kłamstwem i oszustwem, uświadamianiem władzy, jak ma podporządkowywać sobie społeczeństwo i okradać je nie tylko z wolności, lecz po prostu z pieniędzy. A wszystko w służbie rosyjskiemu zaborcy i imperialiście. Co więcej, kiedy on działał, czyli w drugiej połowie XIX wieku, w dodatku podając się bezczelnie za arystokratę – hrabiego Alberta Potockiego, w naszej (środkowej) części Europy panował głównie carat, ale myliłby się ktoś, kto by sądził, że dopiero hitleryzm czy komunizm stały się tym złem totalnym, które dotknęło nas od góry do dołu, w poprzek, wzdłuż i wszerz w wieku XX. Nic podobnego. Systemy typu cromwellizm, jakobinizm, marksizm, leninizm, stalinizm, faszyzm, maoizm, khmeryzm i jeszcze kilka innych podobnych, tylko rozwinęły z dawna wypracowane monarchistyczne metody autorytaryzmu, w tym brytyjskiego, francuskiego czy rosyjskiego, ale działających wcale nie tak jawnie, jak nam się dzisiaj wydaje.
W czasach, w których Bałaszewicz podkupował ludzi do współpracy z władzą, donosami ich degradował, wedle widzimisię skazywał na byt i niebyt, na cierpienie, wpuszczał na ścieżki bez wyjścia, zmuszał do ulegania podłości, którą uprawiał, uczył jej innych, i cieszył się, radował, że czyni zło, że je sieje – w tych czasach wpływ zła państwowego na „nieludzki byt ludzi” był oczywisty, ale do dziś wielu wciąż się wydaje, że były to tylko czyjeś chwilowe kaprysy przypadkowych osób. Tymczasem to jest zło wciąż podobne i doskonale trwałe. A sprawianie przykrości innym wciąż daje Banaszewiczom największe zadowolenie. Wydaje im się, że to oni rządzą. Są jednak w błędzie. To nie oni. Zatem kto?
Ci ludzie są tacy, bo mylą się we wszystkim, co robią, bo wydaje im się, że są geniuszami. Ale to nie wszystko. Są jeszcze gorsi, niż myślimy. Cieszą się, kiedy ktoś niewinnie umiera, kiedy ktoś inny cierpi katusze, kiedy komuś ginie ojciec, matka czy dziecko. To jest zabawa cudzym życiem. Wszystkiego o nich nie wiemy, ale pewnego dnia pojawia się pisarz, który odkrywa te tajemnice. Zdejmuje maski. Kieruje naszą oceną, podsuwa pytania, czy nawet całe duże problemy. To może mieć dla nas znaczenie dziś i w przyszłości. Nie chodzi nawet o zrozumienie tych zjawisk i o tłumaczenie działania takich ludzi, ale o odczuwanie jako czegoś godnego potępienia. O myślenie, jak się bronić i kto jest najbardziej temu wszystkiemu winny. O to, co w nas się dzieje, gdy się z nimi stykamy.
Holewiński w każdym swym kolejnym tomie robi krok w rozwijaniu technik artystycznych. Tym razem prowadzi czytelnika swego rodzaju labiryntem, który ostatecznie okazuje się drogą prostszą niż wynikałoby z nazwy układu. Choć więc ta powieść ma cechy utworu typowo historycznego, to przecież autor nie mógł znać wszystkiego ze źródeł, bo te mają tę właściwość, że giną, niszczą się, znikają, są celowo lub przypadkowo niszczone. Niektóre musiał więc stworzyć od nowa i na tym opierać swe relacje, aby były coraz bardziej zrozumiałe. Jak czytelnik z łatwością się przekona – już nikt nie będzie umiał ocenić, co jest prawdą powziętą z dokumentów, a co stworzoną jeszcze lepiej niż w nich było. Prawdą staje się bowiem opowieść Holewińskiego.
Piotr Müldner-Nieckowski