Wirujące kolumny chmur rosły wciąż i ciemniały niesione zachodnim wiatrem, a gęstniejący deszcz szklistymi falami uderzał w przednią szybę RWD – 5P. Coraz silniejsze podmuchy szarpały niedużym samolotem, próbowały zmieść go ze szlaku, ale sportowa maszyna, przerobiona na pocztowca z trójłopatowym śmigłem, przebijała się dzielnie przez kolejne, skłębione szeregi letniej burzy.
Jan Krzemiński był młodym, ale doświadczonym już pilotem i człowiekiem lubiącym wyzwania. Nie poszedł w ślady ojca, który jako archeolog odgrzebywał historię, ale jeszcze pięć lat temu, pod wpływem kolegów i dziecięcych zainteresowań, chciał zostać orłem z Dęblina, jak mówiono o tych wszystkich młodzieńcach, którzy pragnęli zasiąść kiedyś za sterami myśliwca. W rozmaitych pułkach i dywizjonach czekały lśniące, uzbrojone w działka ‘’ Wilki’’ oraz ‘’ Jastrzębie’’, najnowsze maszyny pościgowe i eskortowe. Czas nowoczesnych samolotów i nowych wyzwań pochłaniał wielu, burze zbierały się wokół Kraju Białego Orła, lecz jego politycy oraz inżynierowie wiedzieli co robią. Jan nie przebrnął jednak przez badania lekarskie – uznano, że jego serce ma pewną wadę, ale chłopak może latać jako pilot cywilny. Jan wybrał się więc do innej szkoły, do Rzeszowskich Transportowców, jak potocznie ją nazywano, a potem wycelował w resort pocztowy kierując się sentymentem do znaczków z wizerunkami samolotów. Zbierał je jako ośmioletni chłopiec dumnie układając kolejne serie. Teraz klął jednak pod nosem bo próba ominięcia niebezpiecznego frontu nie powiodła się. Stracił godzinę i sporo paliwa zmieniając kurs i przez jakiś czas lecąc niepotrzebnie na północny – zachód po tym, jak skontaktował się z bydgoską stacją meteorologiczną. Wytarta w niektórych miejscach blaszana tabliczka z alfabetem fonetycznym, stworzona na wyspach Zjednoczonego Królestwa, przymocowana była obok przyrządów pokładowych, zaś synoptyk znad Brdy jeszcze przed startem po raz pierwszy wprowadził Jana w błąd twierdząc, że wielkie burze mu nie grożą, a trochę wiatru i mżawki to przecież lotnicza codzienność. ‘’Jak po sznurku dolecisz do Poznania, chłopie’’ , mówił rubasznie. Jan dostarczyć miał tam trzysta kilogramów paczek i listów umieszczonych w bagażniku za fotelem pilota, a poznańska stacja meteorologiczna generalnie zgadzała się z bydgoską.
Spojrzał na wydłużony, zielony kamień okręcony cienkim rzemieniem i zawieszony na szyi. Uśmiechnął się tłumiąc złość. Talizman otrzymany kiedyś od ojca długo przynosił mu szczęście i noszony wciąż sprawiał, że Jan wychodził cało z rozmaitych kłopotów. Pilot wierzył w to, może więc i tym razem kamień pozwoli mu wrócić do domu? Do niewielkiego, bydgoskiego mieszkania gdzie czekała Jadwiga, pielęgniarka i kobieta, która naprawdę kochała młodego męża, chociaż tak wiele kosztowało ją niejedno oczekiwanie na powrót Jana.
A kamień uspokajał szmaragdową barwą i przypominał historię Stanisława Krzemińskiego, archeologa pracującego kiedyś w Egipcie, między innymi w Gizie. Ambitny badacz, szukający prawdy o dawnych królach, natknął się któregoś dnia na coś, co zupełnie nie mieściło się w zakresie jego oczekiwań, lecz ‘’ zielony błysk’’ jednego z trzech przedmiotów leżących pod ziemią tuż obok siebie w ułamku sekundy skłonił go do sięgnięcia po znalezisko i zachowania tego w tajemnicy. Oczywiście do czasu gdy opowiedział o tym żonie i zdecydował się aby przekazać kamień synowi. Krzemiński znalazł trzy podobne do siebie kamienie, każdy wielkości śliwki, ale mogło być ich znacznie więcej… Dwa uczciwie przekazał miejscowym władzom, trzeci zaś nosił początkowo w kieszeni koszuli. Stanisław traktował go przede wszystkim jako piękny przedmiot, lecz mimo budzącej się uczciwości badacza, nie potrafił zwrócić go Egipcjanom. Zielony cherubin przyciągał rosnącą, dziwną mocą… Podejmowane skrycie próby dociekania przeszłości osobliwego tworu spełzły na niczym, chociaż w jednej z bibliotek archeolog natknął się na ciekawe zapiski mówiące o podobnych kamieniach bardzo dawno temu należących do Tutanchamona, zwolennika powrotu do politeizmu. Egipski władca klejnoty owe dostał ponoć od prastarych bogów. No cóż, Stanisław poczuł się wyłącznie badaczem i uśmiechnął się wymownie do sympatycznej bibliotekarki. Na tym zakończył swoje dociekania, ale kamień zachował. W swej decyzji utwierdził się po tym, jak przeżył spotkanie z lokalnymi bandytami, kiedy to dwóch jego przyjaciół tak jak on branych za bogatych Europejczyków, zginęło od ciosów nożami. Gdy mordercy spojrzeli na Stanisława, a potem na wybrzuszoną kieszeń jego koszuli, cofnęli się jakby czymś mocno poruszeni, schowali noże, wymienili zaniepokojone spojrzenia i wycofali się. Stanisław przez jakiś czas znów szukał wiadomości na temat osobliwego znaleziska, jednak, prócz ustnych przekazów o boskim pochodzeniu zielonych posłańców, niczego nie znalazł. Słowo ‘’ posłańcy’’ długo jeszcze mu towarzyszyło, ale biblioteki oraz miejscowe zapisy świątynne poprzestawały na bardzo ogólnym przekazie. Zresztą rozmaite bryły kosmiczne nazywane były podobnie; wysłannikami bogów mogły być przecież meteoryty dokonujące często poważnych zniszczeń, a ludzie karani byli w ten sposób za rozmaite przewinienia. Któregoś dnia Krzemińskiz ukrytym kamieniem wrócił do Polski i powiedział żonie, że ‘’ …znalezisko to musiało należeć do jakiejś dobrej duszy, a bandyci na pewno to czuli…Czy Tutanchamon ratował wybranych wiernych używając kamieni? Zyskałby w ten sposób silne poparcie, a nawet boski tytuł…’’. Pytanie o konkretną duszę nie miało sensu, tak jak to dlaczego właśnie Krzemiński został wybrańcem Zielonego Cherubina lub kogoś, kto się za nim krył. Zachowanie napastników pozostało tajemnicą tak samo, jak pochodzenie niezwykłych kamieni. Nikt oczywiście nie wiedział czy wszystkie należały do faraona.W ogóle zaś jako człowiek Stanisław Krzemiński nie zawsze patrzył na świat poprzez doświadczenia naukowe i rozumowanie jasne dla ogółu.
Tymczasem biało – żółty RWD – 5P przebijał się przez kolejne, czerniejące kolumny chmur, a Jan coraz częściej zerkał na paliwomierz umieszczony obok manometru oleju. Stosunkowo krótka trasa okazała się nagle bardzo długa. Normalnie przelot taki trwał godzinę i kwadrans, ale nieduża maszyna od dwóch godzin znajdowała się w powietrzu, a czołowy wiatr powodował, że do celu dzieliło ją co najmniej trzydzieści minut. Jan już wcześniej wywoływał poznańską wieżę, lecz bezskutecznie. Burza robiła swoje.
Na płacie samolotu widniały czarne oznaczenia literowe, to jest SP i LOT, a w lotach krajowych przyjęto alfabet międzynarodowy stworzony na początku dwudziestego wieku. Ponadto każdy przelot miał swój numer. Kiedy więc Jan usłyszał wreszcie głos kontrolera znad Warty, brzmiał on tak:
– SIERRA PAPA LIMA OSCAR TANGO 250763 zgłoś się, odbiór! Powtarzam!…
– Zgłasza się SIERRA PAPA LIMA OSCAR TANGO 250763 – odpowiedział Jan przyciskając laryngofon do szyi.
– 250763 cieszymy się, że jesteś! – usłyszał pilot. – I przepraszamy w imieniu naszego meteo. SIERRA PAPA 63 zrozumiałeś?
– Zrozumiałem – nadał Jan słysząc ciche trzaski.
– SIERRA PAPA 63 – leć po stałej trajektorii. Burza szybko słabnie, przez najbliższy kwadrans musisz jednak walczyć, odbiór!
– Zrozumiałem, wieża. Odbiór!
– Trzymaj się SIERRA PAPA 63. Bez odbioru!
* * *
Wbrew kontrolerskim obietnicom burza nie słabła, wieża milczała, a turbulencje rosły. Zdawało się, że pocztowy górnopłat zatrzymał się w czarnym powietrzu smagany czołowym wiatrem, a prędkościomierz powinien wskazywać zero. Patrząc nie tylko z boku można było odnieść wrażenie, że samolot zawisł w bliżej nieokreślonej przestrzeni. W takiej sytuacji trudno było wierzyć przyrządom. Bywało, że maszyna spadła nagle pokonując co najmniej kilkadziesiąt metrów. Prądy opadające, wznoszące lub uskoki wiatru – tajemnicze wciąż zjawiska budzące grozę. Dłuższe opadanie znane było właściwie każdemu lotnikowi, ale wtedy niejednemu puszczały nerwy i działał nieracjonalnie pogarszając tylko swoje położenie.
Jan rozglądał się śledząc płócienne poszycie płata narażone niekiedy na uszkodzenia i co kilka minut wywoływał poznańskiego kontrolera, w słuchawkach hełmofonu panowała jednak cisza. Gdy już wydawało mu się, że w ciemnych kolumnach chmur dostrzega zbawcze prześwity i że zegar wskazuje wreszcie czas, w którym samolot powinien znajdować się w pobliżu lotniska, maszyna runęła nagle ku ziemi!.. Wysokościomierz wskazywał coraz niższy pułap, a Jan poczuł chłód na całych plecach. Otrząsnął się jednak i postanowił walczyć. Nauczony doświadczeniem spokojnie czekał aż samolot przestanie opadać, ale tak się nie stało. Chociaż nie było siły nośnej, w pewnej chwili niczym zwierzę chwycił sterownicę i przyciągnął do siebie: samolot wciąż spadał!.. Spróbował jeszcze raz: nic się nie zmieniło. Wtedy poczuł przerażenie i zacisnął palce na zielonym kamieniu: kabina RWD – 5P zajaśniała w seledynowym świetle! Oszołomiony pilot zobaczył wokół siebie ściany jasnozielonego bąbla, a z kamienia wystrzelił jeszcze jaśniejszy promień aby daleko przed samolotem stworzyć osobliwy korytarz. Drogę życia. Na jej końcu widniał mały, pogodny świat. Górnopłat ruszył nagle w jego kierunku, mknął niczym strzała niesiona niewidzialną siłą, lecz Jan nie odczuł tego pędu. W ułamku sekundy znalazł się w złotawej, cichej przestrzeni wypełnionej lekkimi obłokami. Rozglądając się nerwowo zobaczył w dali czarne chmury, a w dole znane sobie, poznańskie lotnisko.
-To niemożliwe bo ja przecież…Nie, to niemożliwe! – mówił do siebie szczęśliwy i zszokowany jednocześnie.
Nagłe pojawienie się samolotu dwa kilometry przed pasem startowym nie mogło ujść uwadze kontrolerów. Zdezorientowani co najmniej tak samo jak pilot, otrząsnęli się jednak i wywołali niewielką maszynę:
– SIERRA PAPA LIMA OSCAR TANGO 250763, czy to ty? Zgłoś się, odbiór!
– Zgłasza się SIERRA PAPA LIMA OSCAR TANGO 250763. To naprawdę ja chociaż nie wiem jak to wytłumaczyć…Naprawdę nie wiem choć mam amulet, taki…taki kamień i wiele widziałem…ale o tym może potem! – odpowiedział Jan po dłuższej chwili rwącym się głosem.
Spoconymi dłońmi trzymał sterownicę i śledził opadanie pocztowca, drżał jednak na całym ciele i bał się spojrzeć na zielony kamień. A osobliwy twór znowu był taki, jak zazwyczaj i dyndał na krótkim, brązowym rzemieniu.
– SIERRA PAPA LIMA OSCAR TANGO 250763 – leć dalej spokojnie. Na wyjaśnienia przyjdzie jeszcze pora. Wszyscy jesteśmy mali wobec pewnych zjawisk, ale teraz to nieważne! Wysyłam ci ewentualną pomoc kołową, między innymi wóz strażacki. Jak zrozumiałeś, odbiór?
– Zrozumiałem – powiedział głośniej pilot i coraz przytomniej wpatrywał się w rosnący, szary pas startowy i w oliwkową wieżę kontrolera stojącą z prawej, na szerokim trawniku.
Gdy jego RWD – 5P podskoczył na asfaltowej nawierzchni, a potem toczył się już po niej bezpiecznie, Jan odpiął pasek hełmofonu. Usłyszał wtedy krótki, metaliczny dźwięk, który dobiegł od kamienia. Zupełnie jakby ktoś zdalnie wyłączył urządzenie.
KONIEC
Piła, maj 2024