Najpierw wypatrzył ją Jerzy Markuszewski i zaprosił do STS-u. Po studiach znalazła się w zespole warszawskiego Teatru Dramatycznego, który zdobywał sławę pierwszej polskiej sceny.
Potem Stanisław Bareja odkrył ją dla filmu. Stała się gwiazdą komedii, grała film za filmem. Po Giuseppe w Warszawie (1964) nazywano ją „Cybulskim w spódnicy”. Po brawurowo zagranej roli Marilyn Monroe w sztuce Arthura Millera Po upadku (1967) – na premierze gratulacje składał jej sam autor – okrzyknięto ją polską Monroe. Kiedy 13 czerwca 1967 roku odbierała Złotą Maskę i tego samego dnia brała ślub z amerykańskim dziennikarzem Davidem Halberstamem, korespondentem „New York Timesa” była u szczytu świetnie rozkwitającej kariery. Miało się okazać, że był to także dzień zapowiadający długi zmierzch iście amerykańskiego snu.
Ten dzień nazwała najszczęśliwszym Magdalena Małecka-Wippich w tytule swojego monodramu o dramatycznych losach Elżbiety Czyżewskiej. To inteligentnie napisany scenariusz, z energią zagrany przez utalentowaną Barbarę Garstkę, obdarzoną łatwością nawiązywania kontaktu z publicznością, przygotowaną warsztatowo, aby przez ponad godzinę skupiać na sobie uwagę.
Już sam pomysł, aby punktem wyjścia monodramu uczynić wyobrażony protest bohaterki na samą myśl, że ktoś miałby napisać o niej sztukę, buduje autoironiczny dystans do opowiadanej historii, zaciekawia, co z tego wyniknie i jak sobie autorka/aktorka poradzą z kaprysami gwiazdy. Dobry też był pomysł, aby w centrum opowieści ulokować wspomniany „najszczęśliwszy dzień” w życiu Elżbiety Czyżewskiej, kiedy otrzymała Złotą Maskę, przyznaną jej przez czytelników „Expressu Wieczornego”, podczas triumfalnej gali na stadionie Skry, którą odbierała przy wtórze wiwatujących tłumów wespół z Bohdanem Łazuką, i kiedy aktorka wybrała już swego życiowego partnera, z którym wkrótce wyjedzie do Ameryki. Wtedy nie wiedziała, że ten związek przyniesie jej wiele cierpień, że zostanie oskarżona o brak uczuć patriotycznych i popieranie syjonistów, że w Ameryce furory nie zrobi, a jej małżeństwo legnie w gruzach. Nie wiedziała, że listy od wielbicieli pełnych entuzjazmu i podziwu dla jej talentu zastąpią kartki z wyzwiskami i pogróżkami. Że zacznie być obiektem szykan i inwigilacji. Dowie się, jaka cienka granica dzieli sławę i niesławę. Ale wtedy wszystko zapowiadało się dobrze albo jeszcze lepiej.
Barbara Garstka udźwignęła ciężar legendy. Ukazała niepokoje młodej dziewczyny z sierocińca, z warszawskiego Powiśla, szukającej swego miejsca na ziemi. Odsłaniła jej skryte pragnienie, aby być przez wszystkich kochaną i podziwianą, przypomiała jej katorżniczą wręcz pracę, którą chciała dowieść, że jest tego naprawdę warta, że wszystko potrafi zagrać. Bycie na scenie, na ekranie, na estradzie miało być jej ucieczką od samej siebie – najwyraźniej nie doceniała siły swej osobowości, gotowa uwierzyć, że jest dziewczyną przeciętną, wręcz banalną.
Pojawia się więc wśród nas z walizką, z której wydobywając kilka rekwizytów, przemienia się na naszych oczach w młodziutką gwiazdę świętującą swój najszczęśliwszy dzień. Kiedy ogląda się sceny z życia srebrnej Eli, tak niegdyś kochanej, można ulec wrażeniu, że opowiada o sobie ona sama. Tak czy owak, ja nie mogłem się uwolnić od wspomnienia ostatniego spotkania z aktorką podczas wywiadu dla „Tele Tygodnia”.
Na początku lat 90. Czyżewska zaproponowała Piotrowi Cieślakowi, ówczesnemu dyrektorowi Teatru Dramatycznego w Warszawie, w którym swego czasu debiutowała (w Wizycie starszej pani Friedricha Dürrenmatta, 1958) sztukę Johna Guarre’ego Szósty stopień oddalenia. Była to rzecz o czarnoskórym geju, który próbuje przebić się do kręgu wpływowego establishmentu, dramat na owe czasy w Polsce odważny. Dzięki podpowiedzi Andrzeja Wajdy upatrzyła w Omarze Sangarze, polskim czarnoskórym aktorze, wykonawcę głównej roli, sama też postanowiła stanąć po latach na scenie Dramatycznego. I tak się stało: sztuka Guarre’ego pojawiła się na afiszu 12 marca 1994 w reżyserii Piotra Cieślaka.
Jednak rachuby aktorki na triumfalny come back zawiodły. Wprawdzie zagrała rolę koneserki sztuki Louise więcej niż poprawnie (chociaż część recenzentów kaprysiła), ale nie była to rola wybitna, a Omar Sanger swoją żywiołowością i tak przyćmił resztę obsady.
Rozczarowanie powrotem do Warszawy wynikało nie tyle z nieudanej roli (bo taka przecież nie była), ile z upływu czasu. Niegdysiejsza gwiazda nie starzała się razem ze swoją publicznością, która pamiętała ją jako żywe srebro. Czyżewska, przybywając z oddalenia, nie przypominała dawnej Elżuni. Wprawdzie w latach 80. kilka razy pojawiła się gościnnie w polskich filmach, ale nie były to role na miarę jej talentu i oczekiwań. Publiczność o niej zapominała.
Mieszkała teraz przez kilka miesięcy w pokoju gościnnym w Dramatycznym, w teatralnym bufecie samotnie zajadała się ciastkami i popadała w melancholię. Nigdy już na scenę nie wróciła.
Wtedy właśnie, w bufecie Dramatycznego umówiła się ze mną na wywiad. Od razu zastrzegła: Niektórzy moi znajomi przestrzegali mnie przed ryzykiem pojawienia się na polskiej scenie. To coś innego niż film, mówili. Jesteś odważna. A przecież to nie jest żaden mój powrót do teatru, w USA gram przede wszystkim w teatrze. Jednak w Polsce nie składało się, żebym mogła wystąpić w jakiejś sztuce. Tym razem się udało.
– Ludzie przychodzą, żeby zobaczyć Czyżewską, jaką pamiętają ze starych filmów – wtrąciłem.
– Tamtej Czyżewskiej już nie ma. Nie ma zresztą także tamtej publiczności. Polska bardzo się zmieniła. Dzisiaj do teatru chodzą nowi widzowie. Nie widzieli mnie nigdy na scenie.
Rozmawialiśmy prawie jak dobrzy znajomi, ale na koniec nie popisałem się. Zauważyłem od niechcenia, że podobno wszyscy pytają: Czy pani wróciła?
Odpowiedziała zniecierpliwiona: Irytuje mnie to pytanie. Pochodzi z innej epoki. To nieważne, gdzie się mieszka i gdzie pracuje. Ważne jest to, co się robi. Kiedy odpowiadam na pytania dziennikarzy, wydaje mi się, że ciągle gram w tej samej sztuce. Nie wiem dlaczego, ale przypomina mi się wtedy kwestia ze Wszystko na sprzedaż, którą trener wypowiada pod adresem Daniela Olbrychskiego: „Za późno do sportu wróciłeś”…
Najwyraźniej wiedziała, że sama też „za późno do sportu wróciła”. A to bolało. Potem jeszcze przypadkiem spotkaliśmy się na Solcu – gdzieś podążała z koleżanką. Uśmiechnęła się na pożegnanie smutno, jakby chciała potwierdzić, że wszystko na próżno i za późno.
Tej nuty nie zabrakło w monodramie Najszczęśliwszy dzień, mowa w nim przecież o marzeniach i niespełnieniu, o tym, że nagroda-propozycja poważnej roli filmowej przyszła już naprawdę po czasie, kiedy walczyła z atakiem choroby nowotworowej, o tym, że jej powrót do kraju stał się właściwie niemożliwy.
A jednak nie lament nad zmarnowanymi szansami, ale głód tworzenia napędza barwną opowieść Magdaleny Wippich i Barbary Garstki. To dobrze, że widzimy przed sobą sceniczną rekonstrukcję tamtej wspaniałej, uśmiechnietej, kipiącej młodą energią Eli, która wprawdzie nie doczekała się urzeczywistnienia wszystkich swoich marzeń, ale przecież osiągnęła naprawdę bardzo wiele. Elżbieta Czyżewska dobrze o tym wiedziała. Wie o tym także jej sceniczna „rekonstruktorka”, Barbara Garstka. Kiedy w pewnym momencie triumfalnie i niemal prywatnie komentuje swoją obecność na scenie okrzykiem: „Tak się gra!” – z prawdziwą czułością wyraża radość tworzenia, która była dla Elżbiety Czyżewskiej motorem życia.
A przy tym, jak potrafi Barbara Garstka zaśpiewać dawne przeboje, jak choćby nieśmiertelny walczyk Warszawa da się lubić czy liryczną piosenkę Kochankowie z ulicy Kamiennej Agnieszki Osieckiej, którą Czyżewska interpretowała na deskach STS-u w programie Bal maskowy, i specjalnie dla monodramu stworzone piosenki ze scalającym całość motywem „najszczęśliwszego dnia”.
Legenda ożyła. Zresztą tak naprawdę trwała dzięki filmom dokumentalnym i książkom poświęconym aktorce, m.in. za sprawą pełnometrażowego, biograficznego film dokumentalnego Aktorka Kingi Dębskiej i Marii Konwickiej (2015). Wyglądało jednak na to, że ta legenda się rozwiewa, że Czyżewska znika. Barbara Garstka dowodzi, że tak nie jest, nawet jeśli to tylko powidoki.
Tomasz Miłkowski
NAJSZCZĘŚLIWSZY DZIEŃ Magdaleny Małeckiej-Wippich, reżyseria autorki, kierownictwo muzyczne Urszula Borkowska, występuje Barbara Garstka, produkcja Musical Enterprise, premiera na scenie Teatru Kamienica, 5 kwietnia 2024.
Naprawdę mądre i wciąż na czasie refleksje 🙂