Pamiętam dobrze wieczory, kiedy drącym pierze i słuchającym z zapartym tchem kobietom, matka czytała kolejne opowiadania „Drogi przez wieś” Wincentego Burka. Było cicho, cienie rąk na bielonych ścianach poruszały się bezszelestnie, a wzruszenie razem z puchem wirowało pod sufitem. A kiedy „zakucznik” (poborca podatkowy) zdzierał z biedaka ostatnią koszulę, pożar trawił czyjeś pobudynki lub przychodziła zbyt wczesna śmierć, dłonie kobiet zamierały. Nieruchome stawały się także cienie na białej ścianie. Podbite emocją słowa biegały po nerwach, pozostawiając wzruszenie, które tkwi we mnie do dziś…
I właśnie ta pamięć utrudnia mi pisanie, bo nijak nie potrafię zdobyć się na dystans będący wszak koniecznym elementem krytycznego obiektywizmu. Dlatego też ten tekst z założenia nie będzie nawet próbą obiektywizowania Burkowych dokonań, lecz lirycznym wspomnieniem z elementami subiektywnych wzruszeń.
* * *
…Wciąż idą tą drogą. Na czele Siwy Kaźmirz z pokrajaną zmarszczkami twarzą i rękami w dłoniach na których wypisany ma trudny życiorys. Dalej Grześ, któremu zachachmęciło się niebo nad głową i który do Ameryki pojechał szukać szczęścia, ale daremnie, bo zły los przepłynął z nim ocean. Potem Weronika ze swoim nieszczęśliwym szczęściem, Waluś, Władek i insi. Wstały dawne chałupy, z przeszłości podniosły się drzewa, zaskrzypiały koła „żelaznych” wozów, głodem na przednówku zapiszczała bieda.
I wstawał we mnie tamten Ocinek…
Taką to imaginację wywołać potrafi dobra literatura. Idę bowiem drogą, której niezmienność zagwarantowana została zastanawiającą trwałością pisanego słowa; drogą przez wieś, która utkwiła w literaturze, a jej kronikarz przesunął swą obecność poza granice fizycznego bytu. Idę więc przez nieśmiertelną wieś. Jesień odlistowiła drzewa, porudziała Orłowa Góra, wbijająca się klinem w rzeczną dolinę, odsłaniają się z zieleni domy różnego wieku i kondycji…
Kiedy gratulowałem Wincentemu Burkowi wrażliwości i wyobraźni, rzekł skromnie, że on tylko pozbierał to, co podszepnął mu Ocinek; że opowieści pozszywał z nadopatówkowej mgły i kurzu drogi biegnącej wzdłuż wsi. Idę więc przez wieś, mającą szczęście wydać na świat kogoś, obdarzonego znakomitym literackim słuchem.
* * *
Ale jesień życia spędził pisarz daleko od wsi, która była początkiem jego życiowej drogi.
Urodził się 14 października 1905 r., na zakręcie drogi, którą uczynił nitką, a na którą nanizał poboczne opowieści. W chałupie, która staraniem dzieci, po latach miała stać domem pamięci pisarza. Jego ojcem był Kazimierz Burek, który dzięki synowi stał się humanistycznym i literackim herosem. Matką zaś była Marianna z Sochów. Nazwisko panieńskie podaję specjalnie, bowiem tak właśnie zwykł czynić pisarz. Zapewne po to, aby mieć pretekst do rozwijania tematu rodzinnych koligacji. A że miał pamięć wspaniałą oraz talent oratorski, płynęła opowieść snuta czyściutką polszczyzną z dodatkiem upiększającej gwary, dzięki której gawęda nabierała autentyczności. I ani się człowiek obejrzał, mijała jedna godzina, a potem druga. A kiedy gość z zażenowaniem spoglądał na zegarek, gospodarz podejmował nowy wątek, a gość znowu zapominał o bożym świecie.
Znam to z autopsji, bo kilka razy miałem szczęście być dopuszczonym do takiej biesiady.
* * *
Gdyby nie ambicja rodziców, którzy postanowili wykierować Wicka na „człowieka”, być może jego życiowa droga skończyłaby się na błotnistym trakcie rodzinnej wsi i polach, mierzonych krokami podczas orki i kośby. W wywiadzie z Józefem Myjakiem (Tygodnik Nadwiślański nr…. z …) tak oto sam wspominał pierwszy okres swojego życia: Moje dzieciństwo i młodość w podsandomierskim Ocinku niczym nie różniły się zbytnio od tego okresu życia w biografiach inteligentów chłopskiego pochodzenia z epoki zaborów. W dzieciństwie pasało się gęsi – podrósłszy nieco – bydło, w ósmym roku życia szło się do 3-oddziałowej szkółki, odległej – jak moja – o parę wiorst, przy czym chodziło się nieregularnie: w zimie jako tako, bo pomoc w gospodarstwie nie absorbowała, za to jesienią i wiosną niesystematycznie.
I być może na tym zakończyłaby się edukacja przyszłego pisarza, gdyby nauczyciel ze szkółki w Górach Wysokich nie wypatrzył w nim zdolności i zarekomendował rodzicom dalsze kształcenie. Poszedł więc Wincenty do sandomierskiego gimnazjum, gdzie wiedzą dzielił się z nim sławny później regionalista Aleksander Patkowski. A potem wybrał filologię angielską na Uniwersytecie Warszawskim, bo – jak zwykł tłumaczyć – bardzo chciał czytać w Conrada oryginale.
Burkowa droga do literackich laurów była dość przypadkowa. Bo jakoś tak jest, że jedni z mozołem wspinają się na Parnas i z trudem pokonują prąd Skamandra, a innym przychodzi to nadspodziewanie łatwo. Tak jak Burkowi, który zdobył muzę jkby przypadkiem i już za pierwszym podejściem.
Zdarzyło się to w 1933r. za sprawą ambitnego kolegi, który owładnięty dziennikarską pasją, zasypywał tekstami warszawskie redakcje, które jakoś nie kwapiły się z ich drukiem. Postanowił tedy Wincenty pomóc przyjacielowi i napisał dwa opowiadania, które pod nazwiskiem kolegi wydrukowano w piśmie „ABC Literacko Artystyczne”. Następne opowiadania sygnowane już były nazwiskiem prawdziwego autora, który z dnia na dzień okrzyknięty został literatem. Opowiadając o okolicznościach powstania książki Wincenty Burek powiadał skromnie, że to zasługa wsi: Ckniło mi się za Ocinkiem, tom i o nim pisał. A że w domu bogato nie było, to i grosz się za to pisanie przydał.
* * *
Stosunkowo rzadko zdarza się, aby już pierwsza książka wprowadziła pisarza na literackie wyżyny. A tak właśnie stało się z Wincentym Burkiem. Wydana w 1935 roku “Droga przez wieś” stanowiła autentyczne wydarzenie literackie. Świeży styl narracji, język rodem z podsandomierskiej wsi – jędrny, dosadny, przaśny, plastyczny nową odmianą poetyki – bulwersował zarówno koneserów, jak i laików. Tak oto pisał o książce w „Wiadomościch Literackich” Emil Breitner: Bohaterem tej książki jest wieś – Ocinek. Na Ocinku rozgrywają się wszystkie tragedie i dramaty chłopskie, a każda nowela, chociaż stanowi odrębną całość kompozycyjną, wiąże się z innymi opowieściami za pośrednictwem tych tych samych postaci oraz identycznego tła. Tym sposobem powstała związana wewnętrznie jakość, jakby – powieściowa.
Fascynację lekturą czuje się także w słowach recenzenta „Ilustrowanego Kuriera Codziennego” Tadeusza Sianko: Staje /…/ jako pierwszorzędny talent narracyjny, który niedawne i dzisiejsze życie wsi sandomierskiej umiał ująć w ramy jakichś rdzennie polskich rapsodii, przy czym rdzenność objawił nie tylko w odczuciu dusz i charakterów chłopskich, ale i w języku tak skrzepionym bujną gwarą sandomierską, jak ta sławna pszenica, rosnąca na tamtejszej glebie. (Ilustrowany Kurier Codzienny nr.257/1935/.
Z wielu recenzenckich wypowiedzi zacytujmy jeszcze Witolda Gombrowicza, który mimo całej swojej przekory, skłonny był uznać autora za obiecujący talent: Najlepsze są miejsca zaprawione sympatycznym humorem, a zwłaszcza nowela Braty, gdzie prosty i rzeczywiście chłopski morał podano z dużą złośliwością. W całości książka nieco anachroniczna tym, iż w wypracowanej i wystylizowanej formie zawiera treść raz na zawsze uświęconą. Czytelnik od razu orientuje się, do czego zmierza każda z nowel, co oczywiście ułatwia lekturę. Z powyższego jednak nie należy wynosić, iżby rzecz była całkiem nieudana. Przeciwnie, w swoim zakresie, tj. W zakresie stosunku autora do tematu, utwór to skończony i dodatnie sprawiający wrażenie zaletami koncepcji, stylu i obrazu, dużo ładnych miejsc i w każdym razie jest to tzw. zapowiedź – zapowiedź niezbyt może głębokiej, ale krzepiącej literatury („Literackie wyroby ludowe” Kurier Poranny nr. 223/1935)
Oprócz ech przychylnych odezwały się jednak liczne głosy krytyczne. Recenzenci podzielili się bowiem na dwa obozy – jedni zachłystywali się entuzjazmem, a inni grzmieli za grzeszną lewicowość oraz zbyt mały radykalizm. Lewicowi recenzenci krytykowali pisarza za pomijanie konfliktów klasowych, fałszowanie prawdy o życiu najbiedniejszych, propagowanie solidaryzmu oraz bierności mieszkańców wsi, odrzucających czynny opór wobec jawnej niesprawiedliwości społecznej. Z prawej strony rzucano zaś gromami za rzekome podżeganie do chłopskich strajków, lżenie urzędników państwowych oraz krytykę stosunków społecznych na wsi. Autora wyklinano także z kościelnych ambon, zarzucając mu pokazywanie Kościoła w roli sprzymierzeńca wrogów wsi, siły konserwującej niesprawiedliwość społeczną, bezbożność, bluźnierstwo, a nawet – co zakrawa na zapalczywą ślepotę – radykalny ateizm. W końcu ogłupiała cenzura uznała rzecz za nieprawomyślną i nakazała konfiskatę książki. Tylko że nie było już co konfiskować, bo nakład rozszedł się błyskawicznie. Potem przyszło drugie wydanie, a wydawca – “Rój” Wańkowicza i Kistera – zakpił sobie z cenzury, a i autorowi dał satysfakcję numerując egzemplarz nowego wydania od numeru ostatniej pozycji wcześniejszej edycji. W ten sposób dano do zrozumienia, że nie uznano decyzji cenzury, która zresztą po cichu się z niej wycofała. O rozgłosie wokół książki najlepiej świadczy fakt ukazania się około 60 recenzji, analiz i polemik.
Kiedy dziś czyta się “Drogę przez wieś”, trudno pojąć powody szumu powstałego wokół kilku epizodów z życia jakiejś tam wsi. Gdzież polityka w tym, że Siwy Kaźmierz zasypał Roleński Dół albo że “zachachmęciło się” niebo nad Grześkiem? Kto jednak podłoży do tekstu ówczesne realia polityczno-społeczne, zrozumie gwałtowne reakcje. Wydanie książki przypadło bowiem na okres ruchów chłopskich, zakończonych kaźnią na Podkarpaciu. Wywabiające działanie czasu sprawiło jednak, iż dziś “Droga przez wieś” traktowana jest niemal jak pozycja historyczna.
* * *
Wydaje się, że do tak żywego odzewu krytyczno-czytelniczego przyczyniło się zastosowanie w opowiadaniu środków wyrazu bliskich reportażowi. Pozorny dystans narratora, oszczędna literacka ornamentyka oraz dbałość o realia – łącznie z językiem – przyczyniły się do zwielokrotnienia sugestywności przekazu.
Największym jednak atutem książki była jednak jej aktualność oraz społeczna sprawdzalność. „Drogę przez wieś” uznać bowiem trzeba za dokument bardzo ważnego dla wsi momentu. Przedstawia bowiem Burek obraz wiejskiego kryzysu ekonomicznego, który w latach dwudziestych i początku trzydziestych rujnował gospodarki i utrącał ludziom ręce, a przeciw któremu buntować się już zaczęła nawet pojemna chłopska cierpliwość. Obecnie rzadko wspomina się o zastraszającej nędzy panującej na międzywojennej polskiej wsi, której symbolem jest widmo przysłowiowego przednówka. Apologeci II RP zdają się zapominać o krwawo tłumionych strajkach chłopskich, wyniszczających egzekucjach podatkowych, a nawet licznych przypadkach głodowej śmierci. Nie mówiąc już o braku szans awansu i totalnym analfabetyzmie. Obraz tego wiejskiego dramatu znaleźć można m.in. w pamiętnikach wieśniaczych zebranych przez Ludwika Krzywickiego oraz Józefa Chałasińskiego, a także w literaturze (m.in. u Józefa Mortona i Jalu Kurka). A ponieważ za tragiczną sytuacją polskiej wsi stały przyczyny systemowe, machinacje administracyjne oraz wszechwładne lichwiarstwo, nic dziwnego, że książkę odebrano jako podburzająca do buntu, co w rezultacie sprowadziło ingerencję cenzury. Nie dziwi także gniew hierarchii kościelnej, która gromiąc wszelkie głosy chłopskiego protestu, postrzegana była jako obrońca niesprawiedliwego porządku. Nie jest więc dziełem przypadku, że w „Drodze przez wieś” w gronie zakulisowych winowajców jest proboszcz, biskup i wszelkiej maści duchowi pasterze z kościelną proweniencją. Tan brak zaufania sprawia, że bohaterowie opowiadań prosząc o pomoc Boga, zwracają się do niego bezpośrednio, omijając ziemskich pośredników.
Nie była to jednak jedyna płaszczyzna przełomu w wiejskich stosunkach, ponoszących konsekwencję włączenia wsi w kapitalistyczny obręb gospodarki towarowo-pieniężnej. Nowe realia sprawiły, że dawna wspólnota nie wytrzymała próby czasu, a zmiana stosunków ekonomicznych i metod gospodarowania, narzucały nową mentalność. Uwidacznia się wiejskie rozwarstwienie, rozluźniające dotychczasową spoistość. Jednym ze zwiastunów nowego stała się komasacja gruntów, podczas której jedni tracą, inni zyskują. Klin wbija się między gromadę, przeciwstawia jednych drugim, doprowadza do erozji włościańskiej solidarności, sprowadza wzajemną nieufność i zawiść. Mimo pozornego pesymizmu, jest ta książka swoistą apologią życia, tym ciekawszą, że kwestionującą fatalizm. Dostrzegł to Adam Grzymała – Siedlecki pisząc: Nazwałem te utwory szkicami k r e d ą. Bo rysowane są uczuciem jasnym, nie ciemnym. Z adwentowego postu doli chłopskiej, z najcięższych przeżyć dnia powszedniego, z siódmego postu pracy nieraz nieludzkiej /…/ umie on wydobyć wiarę w wartość życia, otuchę w sens istnienia, jakiś niedzielny ton („Szkice kredą” Kurier Warszawski nr. 219/1935)
Podobne wrażenie odniósł też Stanisław Piasecki: Prawda chłopskiej biedy i poniewierki dzisiejszej, wyzierająca z kart książki Burka, nie kokietuje czytelnika skamlaniem i biadoleniem. Ta książka, na przekór swej treści, aż bucha optymizmem krzepy chłopskiej. Gdzie kryje sie ten optymizm, odczuwalny cały czas przez czytelnika, trudno nawet określić. Może w budowie zdań, może w jędrności języka, może w poczuciu dawności kulturalnej, które autor z dumą nosi w piersiach. Nie byle co – Ocinek. Od króla Łokietka juz na pańskie nie chodzi, pańszczyzny nie znał, chłopy tam honorne, prosto się noszą, z głową do góry („Wsi spokojna, wsi wesoła…” Prosto z mostu nr.27/1935)
Ale chociaż z opowiadań Burka można wyciągać polityczno-społeczne wnioski, najważniejszy jest fakt, iż są one przede wszystkim literaturą o niepospolitych walorach estetycznych.
W przypadku Wincentego Burka podziw budzi wielka dyscyplina słowa. Tym bardziej, że chodzi wszak nie o kogoś zasiedziałego w pisarstwie, ale o literackiego homo novus. Świadczy to o wielkości talentu autora i genialnej intuicji twórczej. Dowodem fakt, iż brak formalnych ornamentów nie tylko nie zubaża sugestywności przekazu, ale wręcz go pogłębia. Zadziwia też swoisty obiektywizm narracyjny, trzymanie emocji na uwięzi – wyraźnie odróżnia to Burka od wojowniczego Ozgi Michalskiego czy wiecznie cierpiącego Piętaka – oraz odcedzanie wszelkich nieistotności. Gdyby nie znakomita znajomość realiów, mógłby Burek uchodzić za przypadkowego przychodnia, który opisując widziane przypadki, w nic się nie angażuje, niczemu się nie dziwi i zachowuje chłodny dystans. Mimo to czytelnik czuje, że jest to jednak obiektywizm pozorny, bo mimo narracyjnego chłodu, nie ma się wątpliwości, po czyjej stoi stronie. Właściwość tę zauważyła Zofia Starowieyska – Morstinowa: Jest też w /…/ książce jakieś miłe ciepło w stosunku do przedmiotu połączone z jasnym obiektywizmem. Burek tworzy jakby z radością tworzenia, rozmiłowany najwidoczniej w swojej pracy i swoim środowisku.
I nie ważne jest, czy owa formalna i emocjonalna wstrzemięźliwość była świadomym założeniem, czy tylko (?) intuicją. Wielkim atutem Burkowego pisania jest także umiejętność zakamuflowania głębi zaangażowania emocjonalnego, co uchroniło go przed idealizowaniem wsi i ukazywaniem taniej egzotyki. Dostrzegł to Kazimierz Wyka pisząc, że: Burek o całą długość swej drogi przez wieś bije płaczliwe sentymenty Wiktora czy wiejskie egzotyzmy Kurka.
Wbrew powszechniej ówczesnej modzie, brak u Burka rozbuchanych, hipnotycznych opisów pejzażu, zwyczajów, obyczajów i wszelkich filozoficznych draperii. Co prawda znaleźć można fragmenty poświęcone opisowi przyrody wsi, ale ich rozmiar zmniejszono do niezbędnego minimum. Zastanowiło to nawet Jarosława Iwaszkiewicza, który w przedmowie do zbioru „Siwy Kaźmirz i insi” pisał: to przecież nie byle jaki kraj, tylko wieś podsandomierska, otoczona przez piękną, charakterystyczną i bardzo osobliwą przyrodę.
Wychodzi jednak na to, że dla Burka ciekawszy i bardziej dynamiczny był pejzaż ludzki
Mimo społecznego zaangażowania, nie znajdujemy u Burka żadnego zainteresowania dla młodochłopskich aspiracji. Nie ma żadnych podstaw do podejrzewania, że pokazanie dramatycznych realiów wsi miało na celu pobudzenie lub eskalację postaw w imię tzw. wyższych celów klasowych. Dowodem choćby, pozbawione ideologicznej demagogii opowiadanie “Strajk”, w którym chodzi o załatwienie konkretnej sprawy, a nie ideologiczną walkę z systemem. Co prawda można zastanawiać się, czy zaangażowany w ruch ludowy autor, pokazując przeraźliwy dramat wiejskiej rzeczywistości, nie miał świadomości dmuchania na tlący się lont, ale jeśli nawet tak było, jego zasługą jest, że umiał to literacko zakamuflować.
O literackim talencie Wincentego Burka oraz darze obserwacji świadczą także wspaniałe portrety psychologiczne. Jego proza to bazar charakterów, jarmark ludzkich natur, odpust szlachetności i podłości, mądrości i głupoty. A wszystkie te atrybuty występują obok siebie na równych prawach. Wszyscy bohaterowie oceniani są przez wiejską społeczność, która na kształt antycznego chóru stanowi niezbędny element realnego spektaklu. Bez niej każdy z bohaterów byłby jedynie statystą. Wiejska społeczność potępia, współczuje, rozgrzesza i osądza. Czasami się myli (może w kategoriach dzisiejszej etyki?), ale wszak takie jest życie, kwestionujące wszelkie wieczności. Dlatego wczorajsze, niekwestionowane wyroki, dziś odbierane są jako skrajnie niesprawiedliwe, a bywa, że jest także odwrotnie. Zaletą Burkowego pisarstwa jest także to, że wbrew konwencji nie staje po stronie skrzywdzonego wyrokiem gromady, lecz w pełni go akceptuje.
Swego rodzaju fenomenem jest, iż mimo formalnego dystansu, tekst potrafi działać na tyle sugestywnie, że podczas lektury trudno nie angażować się emocjonalnie. Czytelnik czuje dramaturgię wydarzeń, jest oburzony, współczujący i przygnębiony, a nawet zaciska pięści. Chciałby spłacić dług Siwego Kaźmirza i wspomóc ocińskiego Hioba, Marcina Krysę.
Można pokusić sie o twierdzenie, że w obrazach bohaterów „Drogi przez wieś” zwarł Burek także własne pretensje do świata. Wszak pisał je w sytuacji swego rodzaju psychicznego rozdarcia. Miejski, obcy, a nawet wrogi świat nie hołubił młodego wieśniaka, u którego narastało poczucie zagubienia i zagrożenia. Pisząc o tym, co zostawił, nie tylko chronił się w bezpieczne atrybuty wiejskiej ojczyzny, ale na równi ze swoimi bohaterami stawiał się w gronie społecznych pariasów. Wpływ tego wyobcowania, którego nie mógł zniwelować nawet intelektualny awans, poznać można podczas lektury powieści Józefa Mortona „Spowiedź”.
Wrażenie autentyczności i sytuacyjnej realności pogłębia jeszcze bogactwo języka. Cytowanie recenzentów zacznę od wspomnianej już Zofii Starowieyskiej – Morstinowej: […] ma się wrażenie, że ten barokowy, a jednak dostojny język – to nie tylko naśladownictwo chłopskiej mowy, lecz także świadome narzędzie artystyczne w ręku Burka, to nie tylko język chłopski, ale i jego własny, język wyrazisty, pełen szczęśliwej inwencji i żywej świeżości […] I trzeba dodać jeszcze jedno: w epoce, gdy za realizm używane jest często używanie słów najordynarniejszych, malowanie obrazów najbardziej odrażających, Burek kreśląc obraz wsi nieupiększony i realistyczny, uniknął tego popłatnego chwytu, tego taniego efektu. Tym dowiódł, że zna naprawdę opisywane środowisko, a także, że sam posiada i subtelna kulturę, i artystyczny smak. („ Z beletrystyki” Przegląd Powszechny” nr. 10/1935)
Admiratorem tego języka był także Jan Rembiński, który tak oro pisał na łamach pisma „Myśl narodowa” (nr.32/1935): Mowa Burka to autentyczny dialekt sandomierski, którym od wieków posługuje się jego wieś rodzinna, który on sam ma we krwi, zna od dziecka, i którym włada z najzupełniejszą pewnością i swobodą. Jak bardzo bliski okazuje się niekiedy ten język polszczyźnie Kochanowskiego i Paska… /”Na widowni”)
I jeszcze Karol Irzykowski: Z języka, jakim pisana jest “Droga przez wieś”, miałby Żeromski wielką satysfakcję. Mówi się o Burku, że to chłop sandomierski, który posługuje się tamtejszą gwarą – ale tak naprawdę te walory językowe może uruchomić tylko inteligent mający dar stylistyczny i filozoficzny.(„O duszę Burka” Pion nr. 44/1935)
Rację krytyka utwierdził swoisty, pouczający eksperyment, który można nazwać wręcz historycznym.
W 1956 roku wydany został bowiem zbiór opowiadań “Siwy Każmirz o insi” (z przedmową Jarosława Iwaszkiewicza), na który złożyły się opowiadania z “Drogi przez wieś” oraz, drukowanych w 1948 r. przez „Gazetę Ludową” opowiadań z cyklu „Odmienione drogi”, będącego kontynuacją ocińskiego, przedwojennego wątku. Tyle tylko, że zgodnie z ówczesnym hasłem walki z ciemnotą, zlikwidowano gwarę, a bohaterom kazano mówić językiem tak poprawnym, jakby ich wcześniej wysłano na kurs dla analfabetów. Ba, uniwersytet nawet! Skutkiem tego wypłowiał autentyzm, słowa stały się puste i pozbawione daru przekonywania, a wiejska nowomowa zakrawa wręcz na groteskę. Znikła socjologiczna i kulturowa autonomiczność, a językowa unifikacja tak bardzo spłaszczyła tekst, że utracił najważniejszy literacki walor.
Sam pisarz twierdził, że język przejął po swojej matce, pochodzącej z rodziny wyróżniającej się wyższą świadomością i kulturą życia. Dość powiedzieć, że w okresie powszechnego analfabetyzmu, w domach Sochów czytano książki i prasę. Wincenty Burek przyznawał, że język, jakim pisane są jego książki nie jest oryginalną, podsandomierską gwarą, lecz pewną jej mutacją: Ta specyficzność polega na tym, że w ich gadce pełno było latynizmów, nieco mniej germanizmów, czasem trafił się galicyzm (z wywiadu J. Myjaka). Te językowe naloty pisarz wywodził od mazowieckiego pochodzenia szlacheckich przodków, którzy w XIV, XV i XVI wieku osiedlali się w podsandomierskich wsiach, wzbogacając miejscowy język.
O językowym fenomenie „Drogi przez wieś” świadczy chociażby fakt, iż poświęcono mu aż pięć opracowań gwaroznawczych.
Zdaniem językoznawcy Marii Kamińskiej: Autor zaznaczył wszystkie najbardziej typowe dla gwary sandomierskiej cechy fonetyczne, wprowadził wiele ciekawych pod względem morfologicznym form oraz szereg wyrazów gwarowych (…)Droga przez wieś nie jest wiernym obrazem mowy mieszkańców Ocinka, ale stanowi wzbogaconą i świadomie przez autora ukształtowana jej stylizację.
Podsumowaniem niech będzie wypowiedź znakomitego prozaika, a zarazem Burkowego krajana, Wiesława Myśliwskiego: Dzisiaj, kiedy gwara ulega gwałtownemu zanikowi i degeneracji, a w twórczości literackiej spotyka się już tylko szczątki, gdy właśnie w twórczości literackiej pleni się w coraz większym stopniu dziennikarski żargon o skłonnościach redukcyjnych, gwara Burka objawia się w tym pełniejszej krasie jej słowotwórczej, składniowej i frazeologicznej inwencji. Ta gwara stanowi nie tylko świat mowy, komunikacji, ale zarazem niekonwencjonalizowanej wrażliwości ludzi prostych, ukazujący ich twórczy stosunek do zjawisk, jakimi obdarza ich natura, do wydarzeń, jakie niesie im życie, do rzeczy i przedmiotów, które ich otaczają, a nade wszystko do własnych uczuć. Toteż tekst Burka czyta się dzisiaj jak pełen urody zabytek językowy (Posłowie do: Wincenty Burek, Droga przez wieś W-wa 1967)
* * *
„Droga przez wieś” otworzyła Wincentemu Burkowi drogę do redakcji gazet związanych z ruchem ludowym. Współpracował m.in. z „Młodą Myślą Ludową”, „Wiciami”, a także redagował czasopisma wydawane przez Związek Nauczycielstwa Polskiego – „Młody Wiejski Płomyczek”, „Płomyk” i „Gazeta Szkolna”. Wraz z innymi radykalnymi pisarzami w 1936 r. podpisał „Deklarację Praw Młodego Pokolenia”. Na literackim polu prześladował go pech, bo napisana pod koniec lat trzydziestych powieść zaginęła we wrześniu 1939 r. podczas oblężenia Warszawy.
Potem przyszła okupacja i powrót do Sandomierza, w którym pisarz miał mieszkać do 1962 r.
Okresu sandomierskiego nie zaliczał Burek do szczęśliwych. W cytowanym już wywiadzie z Józefem Myjakiem mówił: Czym ja tam nie byłem, czego ja tam nie robiłem! Nie warto wymieniać tego tuzina z okładem instytucji, związków i redakcji, w których urzędoliłem (…)Byłem najniżej uposażonym kierownikiem instytucji kulturalnej (Ogniska Muzycznego). Byłem, co tu ukrywać, liszeńcem i użytkownikiem mieszkania należącego do organisty katedralnego! Ach i wdowcem od 1957 r. Ojcem trojga uczących się dzieci. Zabieganym i zaaferowanym tzw. działaczem kulturalnym, który imał się różnych zajęć, aby uzupełnić kusą pensyjkę. Pamiętają mnie w Sandomierzu jako tzw. czołowego przewodnika i wychowawcę przewodników. A może zresztą wcale nie pamiętają. W tym mieście ludzie miewają krótką pamięć…
Prowincjonalne ambicje, małomiasteczkowe zadufanie oraz problemy rodzinne, skutecznie chłodziły literacki zapał. Nie miał także literackiego fartu. W 1948 r. „Gazeta Ludowa” zaczęła drukować cykl opowiadań, ale dalsza część ocińskiej historii nie ujrzała światła dziennego, bo decyzją cenzury gotowy już tom pt. „Odmienione drogi” poszedł na przemiał. Podobno w jej treście dopatrzono się odchyleń prawicowo – nacjonalistycznych. Książkę tę – znacznie jednak okrojoną – wydano dopiero w 1969 roku pod tytułem „Nawałnica”, do czego zresztą przyczynił się ówczesny redaktor literacki Ludowej Spółdzielni Wydawniczej, rodak z pobliskich Dwikóz, późniejszy znakomity pisarz, Wiesław Myśliwski. W 1956 r. wydano zaś, wspomniany wyżej, gwarowo wykastrowany tom „Siwy Kaźmirz i insi” z przedmową Jarosława Iwaszkiewicza. O książce tej sam autor nie miał o dobrego mniemania, nazywając ją „sfuszerowanym zlepkiem „Drogi przez wieś” i pechowych „Odmienionych dróg”. Na pytanie, dlaczego zgodził się na jej wydanie, odpowiadał krótko przysłowiem: Na bezrybiu i rak ryba.
Życiowy zwrot dokonał się w 1962 roku, kiedy to pisarz z ulgą pożegnał Sandomierz i przeniósł się do Warszawy. Doszło do tego za sprawą całkowitego przypadku. Pewnego dnia zdarzyło się Wincentemu Burkowi oprowadzać po Sandomierzu marszałka ówczesnego Sejmu Czesława Wycecha gdzie przez 7 lat pełnił funkcję redaktora naczelnego pisma „Teatr Ludowy” (późniejsza „Scena”). W tym okresie przygotował do druku tom opowiadań autorstwa szwagra Stanisława Młodożeńca, który po przejściu na emeryturę pisał pamiętniki. Ich wydanie swego czasu zapowiadała Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza, ale dotąd się nie ukazały.
* * *
Przed chwilą zamknąłem książkę “Przyjaźń z Sandomierzem w tle”, będącą zbiorem zbiorem korespondencji między Jarosławem Iwaszkiewiczem, a Wincentym Burkiem z lat 1945 – 1963. Książka zawiera 151 listów, z których 80 skreślił własnoręcznie autor “Podróży do Polski”, a 71 – autor “Drogi przez wieś”. Listy te zebrał i opracował klan Burków: Marta, Tomasz i Krzysztof. I chwała im za to.
Ilustracja na okładce jest syntezą treści książki: na schodach Domu Księży Emerytów stoją Jarosław Iwaszkiewicz i Wincenty Burek, a w tle panorama Sandomierza. Miasta, które jest bohaterem i głównym tematem serdecznego związku, jaki łączył obu pisarzy. Można odnieść wrażenie, że Sandomierz jest suto zastawionym stołem, a obaj literaci siedzą przy nim i smakują, delektują się i zachwycają. Inne, wielkie i małe sprawy płyną poza trzymaną przed sobą kartką, omijając Sandomierz, który dzieje się sam dla siebie. I chociaż fotografia jest zręcznym fotomontażem, w pełni oddaje treść literackiej i ludzkiej zażyłości.
Ten zbiór korespondencji z czystym sumieniem nazwać można literaturą. Skrzą się językowe perełki, toczą się słowa lekkie i swobodne, bo wszak przeznaczone tylko dla konkretnego adresata. Z listów emanuje serdeczność i zażyłość od “Panie Wincenty” i “Drogi Panie” do “Kochany Bureczku” i “Drogi Jarosławie”. Wydaje się, że Iwaszkiewicz traktuje Burka jak równego sobie literata. I nie bez przyczyny, bo trzeba przyznać, że biorąc pod uwagę walory literackie korespondencji, autor “Drogi przez wieś” nie tylko, że nie ustępuje znakomitemu pisarzowi, ale – bywa – nawet prześciga go soczystością i potoczystością języka. I znowu budzi się żal, że Burkowa twórczość taka szczupła, bo był to talent pierwszej wody i mógł zostawić po sobie znacznie więcej. Do takiego wniosku dochodził chyba także Iwaszkiewicz, bo w wielu listach zachęcał Burka do kontynuacji pisarstwa.
Korespondencja obu literatów ma jednak także walor dokumentacyjny. Zakochanego w Sandomierzu Iwaszkiewicza interesuje niemal wszystko, co się w mieście dzieje, a Burek ciekawość tę stara się zaspokoić. Przez kartki przewijają się znajome nazwiska, znane fakty, znajome pejzaże. Dzięki temu obserwować możemy batalię o sandomierskie lokum dla autora “Czerwonych tarcz”, który zdecydowanym był zakupić dom albo plac, gdzie stanąć miła filia stawiskowej Iwaszkiewiczówki. Jak w lustrze oglądać można ówczesne perypetie mieszkaniowe i gastronomiczne, liche zaopatrzenie domu książki. Szczególnie doskwierało to Burkowi, który niemal w każdym liście prosił Jarosława o nadesłanie książkowych nowości. W listach nie brak szczegółów biograficznych. Możemy współczuć Wincentemu po śmierci żony oraz leżącemu w szpitalu Jarosławowi. Jak z kalejdoskopu odczytujemy życie ówczesnego miasta i jego “elity”. Można nawet dowiedzieć się, kogo za pośrednictwem Iwaszkiewicza protegował Burek w drodze na studia i o perypetiach z kapeluszem zostawionym w Sandomierzu przez autora „Panien z Wilka”. Obserwować można batalię o likwidację więzienia w zamku oraz restaurację Kamienicy Oleśnickich.
Jest w tych listach realizm i filozofia, proza i romantyzm, zachwyt i zniechęcenie. Są dysputy o literaturze i planach pisarskich, są wrażenia Iwaszkiewicza z oglądania innych krajów i tęsknota za nadwiślańskim miasteczkiem.
Warto dodać, że wiele z korespondencyjnych faktów wspomina Jarosław Iwaszkiewicz w „Podróżach do Polski”, „Dziennikach” oraz innej twórczości o charakterze biograficznym.
Bardzo dobrze się stało, że wyszła ta książka, która nie tylko będzie ozdobą półki z sandomirianami, ale żywym świadectwem zauroczenia pisarza miastem i przyjaźni i jednym z jego niepoślednich obywateli.
O tym, że Sandomierz był klejem wiążącym przyjaźń obu pisarzy, może świadczyć ciąg dalszy znajomości. Krzysztof Burek w słowie wstępu zawarł celne spostrzeżenie: Rzecz charakterystyczna: korespondencja, która powstała po 1963 roku, ma charakter odmienny; słabnie nie tylko jej częstotliwość (zaledwie 19 zachowanych listów i kartek!), ale również jej objętość i temperatura. Pewna zdawkowość, okazjonalność, żeby nie powiedzieć przypadkowość – jest wystarczającym dowodem na to, że właśnie Sandomierz, miejsce ich – jakże różnej! – obecności, był kołem zamachowym wieloletniej przyjaźni i wieloletniej korespondencji.
Na paradoks zakrawa więc fakt, że po przeprowadzce do Warszawy związek obu panów znacznie się rozluźnił, a z czasem znajomość urwała się całkowicie.
Widocznie Burek z Sandomierzem w tle był Jarosława znacznie bardziej interesujący.
* * *
Jest 11 lipca 1988 roku.
Przed chwilą wróciłem z pogrzebu Wincentego Burka, który spoczął na sandomierskim Cmentarzu Katedralnym. Smutno mi więc, nostalgicznie i żałobnie. Jak zwykle w takich momentach nadciągnęły myśli o ludzkiej kruchości, o zbyt krótkiej człowieczej drodze i beznadziejnej kapitulacji wobec dyktatury czasu zmieniającego wszystko w byłe. Bo kto jak kto, ale Wincenty Burek nie pasuje mi do czasu przeszłego. Mimo osiemdziesięciu trzech lat potrafił zarażać weselszym patrzeniem na świat, optymizmem i wiarą w przyszłość.
Ostatni raz spotkałem go bodaj w końcu maja tego roku. Było to w Warszawie na Starym Mieście nie opodal pomnika Kilińskiego.
Powitał mnie po swojemu
– Co robi sandomierzak w Warszawie -.
– Mógłbym zapytać o to samo…
– E, ja tam jestem sandomierzakiem na wygnaniu … – spoważniał na chwilę, posmutniał, ale rychło jego rubaszna natura wzięła górę nad niezbyt przyjemnymi wspomnieniami – Ale i tu chodzę nad Wisłę. Co prawda trochę tu inaczej, ale przecie i ta woda płynęła przez Sandomierz….
Szliśmy chwilę razem. Pytał o sandomierskie nowiny, interesował się moim pisaniem. Ale ja śpieszyłem się na umówione wcześniej spotkanie i rychło pożegnaliśmy się. Gdybym wówczas wiedział, że będzie to nasza ostatnia rozmowa, nie odszedłbym tak szybko.
Jego serdeczność ujęła mnie już podczas pierwszego spotkania. Pisałem wówczas szkic literacki o jego twórczości (opublikowany później w “Tygodniku Kulturalnym”) i wybrałem się doń po garść informacji. Przesiedziałem ponad pięć godzin wsłuchany w głos gospodarza, wyjątkowo sprawnego gawędziarza, jak rzadko kto umiejącego posługiwać się piękną polszczyzną, okraszoną perełkami podsandomierskiej gwary. Byłem zdumiony jego wielką wiedzą i umiejętnością jej przekazywania.
I tak było podczas każdego następnego spotkania. Wychodziłem zauroczony, z uczuciem przeżycia czegoś naprawdę ważnego. Obiecywałem sobie rychło skorzystać z zaproszenia gospodarza, ale potem życie wciągało w swoje tryby i sprawiało, że do drzwi Wincentego pukałem rzadko.
Miał w sobie coś wyjątkowo krzepiącego. Ten postawny, siwy człowiek, który miałby prawo mieć do życia pretensje, był do świata i bliźnich nastawiony tak przyjaźnie, jakby nie dane było mu zaznać niczego złego. Chociaż odsłaniał się czasami mówiąc z wyraźną przykrością o dolegliwościach i upokorzeniach sandomierskiego okresu. Z goryczą mówił o małostkowości, prowincjonalnych ambicyjkach, o zadufaniu i egoizmie. Kochał Sandomierz i Sandomierszczyznę, ale tutejszych luminarzy wspominał z gorzką ironią. Toteż, kiedy dyrektor Collegium Gostomianum Józef Nowak, nad grobem mówił o pamięci sandomierzan, pomyślałem, że niektórzy powinni mieć wyrzuty sumienia.
W moim kąciku wisi, mająca dziś historyczny już wymiar fotografia, którą Józef Myjak zrobił Burkowi i mnie. Było to podczas wizyty, którą w sierpniu 1983 roku złożyliśmy pisarzowi z okazji opisywania opatówkowego szlaku. Na półce stoi książka z ciepłą dedykacją ( …) a w niej kilka jego serdecznych listów, w których dziękował za zainteresowanie jego „pisarskim przypłodkiem”.
Ale najważniejsze pozostaje w pamięci.
* * *
Szliśmy w kondukcie z Julianem Kawalcem, który nawiązując do tytułów Burkowych książek rzekł do mnie:
– Popatrz, jaka przekora losu – ostatnia droga autora “Drogi przez wieś” wiedzie przez miasto. Trudno o bardziej odmienione drogi…
A za trumną szli zarówno miejscy, jak i wiejscy potomkowie tych, o których pisał.
Słuchając pożegnalnych słów przypomniałem sobie jednego z bohaterów „Drogi przez wieś”, Marcina Krysę i jego pożegnanie z ziemią:
Marcin Krysa w gospodarskim śrataniu rozstał się z wierną ziemią. Ażeby tak wcześnie i tak niespodziewanie dać jej siebie w miłosierną opiekę.
Niechaj i Tobie Wincenty, ta sandomierska ziemia miłosierną będzie.
* * *
9 września br. w Ocinku, rodzinnej wsi Wincentego Burka, odsłonięto kamień pamiątkowy i otwarto Dom Pamięci Pisarza. Nie pierwszy to zaszczyt, bo dwa lata temu jego imię nadano Szkole Podstawowej w Gałkowicach.
Teraz zaś, tą samą drogą, po której chadzał on sam i bohaterowie jego opowiadań, przeszło kilkaset osób i przejechało kilkadziesiąt samochodów. Droga pewnie lepsza od tamtej, ale i tak dostatecznie ziemna i wyboista, aby przekonująco grać rolę tej, która stała się pisarską inspiracją. Dziś celem peregrynacji był odnowiony dom, w którym mały, a potem młody Wicek szykował się do literackich lotów. Dom, który dzięki staraniom córki pisarza Marty, syna Krzysztofa, oraz społecznemu zaangażowaniu, przekształcił się w Dom Pamięci, pełnym pamiątek po pisarzu. A przed domem, nade sławną drogą, stanął kamień pamiątkowy sygnowany nazwiskiem ocińskiego pisarza.
Pamiętam ten dom z początku lat 80-tych, kiedy to z Józefem Myjakiem, idąc doliną Opatówki (reportaże z tego cyklu ukazywały się na łamach “Tygodnika Nadwiślańskiego”), odwiedziliśmy miejsce Burkowego początku. Dom był mocno nadwątlony, a przez otwarte drzwi można było wejść do pustego wnętrza. Wtedy zabrałem stamtąd małą drewnianą skrzyneczkę, w której – to informacja pochodząca od samego pisarza – matka przechowywała swą ubogą biżuterię. A ponieważ podczas jednej z wizyt w jego warszawskim mieszkaniu przy ulicy Rycerskiej, pozwolił mi ją zostawić, tedy nie oddam jej do Domu Pamięci.
Na uroczystości były tłumy ludzi, a wśród nich dziewięćdziesięcioletni brat pisarza Stefan i cały klan Burków. Była msza polowa, poświęcenie i uroczyste odsłonięcie kamienia, patetyczne mowy, rymowany spicz staszowskiego poety Wiesława Kota i artystyczne występy uczniów. A ja siedząc z boku, zastanawiałem się nad zjawiskiem nagłej regionalnej beatyfikacji pisarza. Bo choć z satysfakcją przyjmowałem ten tryumfalny powrót Wincentego na ocińskie pielesze, to jakoś trudno było mi uwierzyć, że choćby mała garstka okazujących Burkowi pamięć, miała w ręku jego “Drogę przez wieś”. Może miałem pecha, ale kilkoro moich rozmówców wykazało się całkowitą nieznajomością jego pisarskich dokonań.
I oto jeszcze raz okazało się, że można fetować pamięć pisarza bez znajomości tego, co stworzył. Można pamięć tę umocować kamieniem i zamknąć w Domu Pamięci, ale będzie to pamięć pusta, jałowa i z formalną pieczęcią.
A mnie marzy się, aby drogą wiodącą do progów tego domu szli ludzie mający świadomość, za co te splendory.
* * *
Tak więc, póki co, pozostał Burek autorem jednego – dwóch tytułów. Literackie milczenie tłumaczył dość enigmatycznie: Po prostu, odechciało mi się awantur w naszym trudnym, a zmiennym czasie, zważywszy, że przynależę do podejrzanego gatunku pisarzy upolitycznionych i nie lubię pisać o „sośnie i wiośnie” (z wywiadu Józefa Myjaka).
Wielka szkoda, że zamilkł, bo chociaż późniejszy awans społeczny sprawił, że do literatury wchodzili coraz liczniejsi przedstawiciele wsi, to przecież pozostała jakaś luka. Pisarskie milczenie Burka pozbawiło nas bowiem relacji powojennych przemian Ocinka. Znając bowiem jego społeczna i estetyczną wrażliwość, byłby to opis fascynujący i widziany niejako od wewnątrz. Znam kilka książek o tej tematyce, ale w każdej z nich brakuje mi Burkowej przenikliwości i patrzenia znad ziemi, z której to pozycji nie widać ideologii, ale ludzkie nogi, plączące się w chodzie pomiędzy wymysłami aktualnych, politycznych idoli. Żal mi więc, że nie dowiem się, jak ocińską drogą chodziło się w okresie rozkułaczania i przymusowej kolektywizacji, gomułkowskich obowiązkowych dostaw i gierkowskiego dobrobytu. Ale także emocji zmieniających tę drogę na gładkie asfalty i miejskie chodniki. Żal, że nie spojrzę na Ocinek z lotu historii i nie dowiem się, jak widział to mistrz Wincenty.
Żal mi, ale myślę też sobie, że w czasie tak małej dbałości o literacką reputację, kiedy to spychane coraz większą komercją, spadają z półek lawiny książek, które zbyt wcześnie nobilitowane nie zdążyły jeszcze zagrzać na nich swojego miejsca, nie lada to przyjemność być autorem tej, która nie dała się zepchnąć.
Jan Adam Borzęcki
Na zdjęciu Wincenty Burek z autorem Warszawa 1984