Jan Adam Borzęcki – Ociński trakt

0
48
Na zdjęciu Wincenty Burek z autorem. Warszawa 1984

  Pamiętam dobrze wieczory, kiedy drą­cym pierze i słu­chającym z zapartym tchem kobietom, matka czytała ko­lejne opowiadania „Drogi przez wieś” Wincentego Burka. Było ci­cho, cienie rąk na bielonych ścianach poruszały się bezsze­lestnie, a wzruszenie razem z puchem wirowa­ło pod sufi­tem. A kiedy „zakucznik” (poborca podatkowy) zdzierał z biedaka ostatnią koszulę, pożar trawił czyjeś pobudyn­ki lub przy­chodziła zbyt wczesna śmierć, dłonie kobiet zamiera­ły. Nierucho­me stawały się także cienie na białej ścianie. Podbite emo­cją słowa biegały po nerwach, pozostawiając wzru­szenie, które tkwi we mnie do dziś…

I właśnie ta pamięć utrudnia mi pisanie, bo nijak nie potrafię zdobyć się na dystans będący wszak koniecz­nym elementem krytycznego obiektywizmu. Dlatego też ten tekst z założenia nie będzie nawet próbą obiektywizo­wania Burkowych dokonań, lecz lirycznym wspomnie­niem z elementami subiektywnych wzruszeń.

 * * *

…Wciąż idą tą drogą. Na czele Siwy Kaźmirz z pokra­janą zmarszczkami twarzą i rękami w dłoniach na których wypisa­ny ma trudny życiorys. Dalej Grześ, któremu za­chachmęciło się niebo nad głową i który do Ameryki poje­chał szukać szczęścia, ale daremnie, bo zły los przepły­nął z nim ocean. Potem Weronika ze swoim nieszczęśli­wym szczęściem, Waluś, Władek i insi. Wstały dawne chałupy, z przeszłości podniosły się drzewa, zaskrzypiały koła „żelaznych” wozów, głodem na przednówku zapisz­czała bie­da.

I wstawał we mnie tam­ten Ocinek…

Taką to imaginację wywołać potrafi dobra literatura. Idę bo­wiem drogą, której niezmienność zagwarantowana zo­stała zastanawiającą trwałością pisanego słowa; drogą przez wieś, która utkwiła w literaturze, a jej kronikarz  przesunął swą obecność poza granice fizycznego bytu. Idę więc przez nieśmiertelną wieś. Jesień odlistowiła drzewa, porudziała Orłowa Góra, wbijająca się klinem w rzeczną dolinę, odsła­niają się z zieleni domy różnego wieku i kondycji…

Kiedy gratulowałem Wincentemu Burkowi wrażliwości i wyobraźni, rzekł skromnie, że on tylko pozbierał to, co pod­szepnął mu Ocinek; że opowieści pozszywał  z nado­patówkowej mgły i kurzu drogi biegnącej wzdłuż wsi. Idę więc przez wieś, mającą szczęście wydać na świat ko­goś, obdarzonego znakomi­tym literackim słuchem.

* * *

Ale jesień życia spędził pisarz daleko od wsi, która była początkiem jego życiowej drogi.

Urodził się 14 października 1905 r., na zakręcie drogi, którą uczynił nitką, a na którą  nanizał poboczne opowie­ści. W chałupie, która staraniem dzieci, po latach miała stać do­mem pamięci pisarza. Jego ojcem był Kazimierz Burek, któ­ry dzięki synowi stał się humanistycznym i lite­rackim hero­sem. Matką zaś była Marianna z Sochów. Nazwisko panień­skie podaję specjalnie, bowiem tak wła­śnie zwykł czynić pi­sarz. Zapewne po to, aby mieć pre­tekst do rozwijania tema­tu rodzinnych koligacji. A że miał pamięć  wspaniałą oraz ta­lent oratorski, płynęła opowieść snuta czyściutką polszczy­zną z dodatkiem upiększającej gwary, dzięki której gawęda nabierała autentyczności. I ani się człowiek obejrzał, mijała jedna godzina, a potem druga. A kiedy gość z zażenowa­niem spoglądał na zega­rek, gospodarz podejmował nowy wątek, a gość znowu zapominał o bożym świecie.

Znam to z autop­sji, bo kilka razy miałem szczęście być dopuszczonym do takiej biesiady.

* * *

Gdyby nie ambicja rodziców, którzy postanowili wykie­rować Wicka na „człowieka”, być może jego życiowa dro­ga skończyłaby się na błotnistym trakcie rodzinnej wsi i polach, mierzonych krokami podczas orki i kośby. W wy­wiadzie z Józefem Myjakiem (Tygodnik Nadwiślański  nr…. z …) tak oto sam wspominał pierwszy okres swojego życia: Moje dzieciństwo i młodość w podsandomierskim Ocinku niczym nie różniły się zbytnio od tego okresu ży­cia w biografiach inteligentów chłopskiego pochodzenia z epoki zaborów. W dzieciństwie pasało się gęsi – podrósł­szy nieco – bydło, w ósmym roku życia szło się do 3-od­działowej szkółki, odległej – jak moja – o parę wiorst, przy czym chodziło się nieregularnie: w zimie jako tako, bo pomoc w gospodarstwie nie absorbowała, za to jesie­nią i wiosną niesystematycznie. 

I być może na tym zakończyłaby się edukacja przy­szłego pisarza, gdyby na­uczyciel ze szkółki w Górach Wysokich nie wypatrzył w nim zdolności i zarekomendo­wał ro­dzicom dalsze kształcenie. Poszedł więc Wincenty do sandomier­skiego gimna­zjum, gdzie wiedzą dzielił się z nim sławny później regionali­sta Aleksander Patkowski. A potem wy­brał filologię angielską na Uniwersytecie War­szawskim, bo  – jak zwykł tłumaczyć – bardzo chciał czy­tać w Conra­da oryginale.

Burkowa droga do literackich laurów była dość przy­padkowa. Bo jakoś tak jest, że jedni z mozołem wspinają się na Parnas i z trudem pokonują prąd Skamandra, a in­nym przy­chodzi to nadspodziewanie łatwo. Tak jak Bur­kowi, który zdobył muzę jkby przypadkiem i już za pierw­szym podej­ściem.

Zdarzyło się to w 1933r. za sprawą ambitnego kolegi, który owładnięty dzienni­karską pasją, zasy­pywał tekstami warszawskie redakcje, które jakoś nie kwapiły się z ich drukiem. Postanowił tedy Wincenty po­móc przyjacielowi i napisał dwa opowiadania, które pod nazwiskiem kolegi wydrukowano w piśmie „ABC Literack­o Arty­styczne”. Na­stępne opowiadania sygnowane już były nazwi­skiem prawdziwego autora, który z dnia na dzień okrzyknię­ty został literatem. Opowiadając o oko­licznościach powsta­nia książki Wincenty Burek po­wiadał skromnie, że to za­sługa wsi: Ckniło mi się za Ocinkiem, tom i o nim pisał. A że w domu bogato nie było, to i grosz się za to pisanie przydał.

 * * *

Stosunkowo rzadko zdarza się, aby już pierwsza książka wprowadzi­ła pisarza na literackie wyżyny. A tak właśnie stało się z Wincentym Burkiem. Wydana w 1935 roku “Droga przez wieś” stanowiła autentyczne wydarze­nie literackie. Świeży styl narracji, język rodem z podsan­domierskiej wsi – jędrny, dosadny, przaśny, plastyczny nową odmianą poetyki – bulwersował zarówno konese­rów, jak i laików. Tak oto pisał o książce w „Wiadomo­ścich Literackich” Emil Breitner: Bohaterem tej książki jest wieś – Ocinek. Na Ocinku rozgrywają się wszystkie tragedie i dramaty chłopskie, a każda nowela, chociaż stanowi odrębną całość kompozycyjną, wiąże się z inny­mi opowieściami za pośrednictwem tych tych samych po­staci oraz identycznego tła. Tym sposobem powstała związana wewnętrznie jakość, jakby – powieściowa.

Fascynację lekturą czuje się także w słowach recen­zenta „Ilustrowanego Kuriera Codziennego” Tadeusza Sianko: Staje /…/ jako pierwszorzędny talent narracyjny, który niedawne i dzisiejsze życie wsi sandomierskiej umiał ująć w ramy jakichś rdzennie polskich rapsodii, przy czym rdzenność objawił nie tylko w odczuciu dusz i charakterów chłopskich, ale i w języku tak skrzepionym bujną gwarą sandomierską, jak ta sławna pszenica, ro­snąca na tamtejszej glebie. (Ilustrowany Kurier Co­dzienny nr.257/1935/.

Z wielu recenzenckich wypowiedzi zacytujmy jeszcze Witolda Gombrowicza, który mimo całej swojej przekory, skłonny był uznać autora za obiecujący talent: Najlepsze są miejsca zaprawione sympatycznym humorem, a zwłaszcza nowela Braty, gdzie prosty i rzeczywiście chłopski morał podano z dużą złośliwością. W całości książka nieco anachroniczna tym, iż w wypracowanej i wystylizowanej formie zawiera treść raz na zawsze uświęconą. Czytelnik od razu orientuje się, do czego zmierza każda z nowel, co oczywiście ułatwia lekturę. Z powyższego jednak nie należy wynosić, iżby rzecz była całkiem nieudana. Przeciwnie, w swoim zakresie, tj. W zakresie stosunku autora do tematu, utwór to skończony i dodatnie sprawiający wrażenie zaletami koncepcji, stylu i obrazu, dużo ładnych miejsc i w każdym razie jest to tzw. zapowiedź – zapowiedź niezbyt może głębokiej, ale krzepiącej literatury („Literackie wyroby ludowe” Kurier Poranny nr. 223/1935)

   Oprócz ech przychylnych odezwały się jednak liczne głosy krytyczne. Recenzenci podzielili się bowiem na dwa obozy – jedni zachłysty­wali się entuzjazmem, a inni grzmieli za grzeszną lewico­wość oraz zbyt mały radyka­lizm. Lewicowi recenzenci krytykowali pisarza za pomija­nie konfliktów klasowych, fałszowanie prawdy o życiu najbiedniejszych, propagowanie solidaryzmu oraz bierno­ści mieszkańców wsi, odrzucających czynny opór wobec jawnej niesprawiedliwości społecznej. Z prawej strony rzuca­no zaś gromami za rzekome podżeganie do chłop­skich straj­ków, lżenie urzędników państwowych oraz kry­tykę stosunków społecznych na wsi. Autora wyklinano także z ko­ścielnych ambon, zarzucając mu pokazywanie Kościoła w roli sprzymierzeńca wrogów wsi, siły konser­wującej niesprawiedliwość społeczną,  bezbożność, bluź­nierstwo, a nawet – co zakrawa na zapalczywą ślepotę – radykalny ateizm. W końcu ogłu­piała cenzu­ra uznała rzecz za nieprawo­myślną i nakazała kon­fiskatę książki. Tylko że nie było już co konfiskować, bo nakład rozszedł się błyskawicznie. Po­tem przyszło drugie wydanie, a wy­dawca – “Rój” Wań­kowicza i Kistera – zakpił sobie z cen­zury, a i autorowi dał satysfakcję nu­merując egzem­plarz nowego wydania od numeru ostat­niej pozycji wcześniej­szej edycji. W ten spo­sób dano do zrozumienia, że nie uznano decyzji cenzury, która zresztą po cichu się z niej wycofała. O rozgłosie wokół książki najlepiej świad­czy fakt ukazania się około 60 recenzji, analiz i polemik.

Kiedy dziś czyta się “Drogę przez wieś”, trudno pojąć po­wody szumu powstałego wokół kilku epizodów z życia  jakiejś tam wsi. Gdzież polityka w tym, że Siwy Kaź­mierz zasypał Roleński Dół albo że “zachachmęciło się” niebo nad Grześkiem? Kto jednak podłoży do tekstu ów­czesne realia polityczno-społeczne, zrozumie gwałtowne reakcje. Wyda­nie książki przypadło bowiem na okres ru­chów chłopskich, zakończonych kaźnią na Podkarpaciu. Wy­wabiające działa­nie czasu sprawiło jednak, iż dziś “Droga przez wieś” trakto­wana jest niemal jak po­zycja historycz­na. 

* * *

Wydaje się, że do tak żywego odzewu krytyczno-czy­telniczego przyczyniło się zastosowanie w opowiadaniu środków wyrazu bliskich reportażowi. Pozorny dystans narratora, oszczędna literacka ornamentyka oraz dbałość o realia – łącznie z językiem – przyczyniły się do zwielo­krotnienia sugestywności przekazu.

Największym jednak atutem książki była jednak jej ak­tualność oraz społeczna sprawdzalność. „Drogę przez wieś” uznać bowiem trzeba za dokument bardzo ważne­go dla wsi momentu. Przedstawia bowiem Burek obraz wiejskiego kryzysu eko­nomicznego, który w latach dwu­dziestych i po­czątku trzydziestych rujnował gospodarki i utrącał ludziom ręce, a przeciw któremu buntować się już zaczęła nawet po­jemna chłopska cierpliwość. Obecnie rzadko wspomina się o zastraszającej nędzy panującej na międzywojennej polskiej wsi, której symbolem jest widmo przysłowiowego przednówka. Apologeci II RP zda­ją się zapominać o krwawo tłumionych strajkach chłop­skich, wyniszczających egzekucjach podatkowych, a na­wet licznych przypadkach głodowej śmierci. Nie mówiąc już o braku szans awansu i totalnym analfa­betyzmie. Ob­raz tego wiejskiego dramatu znaleźć można m.in. w pa­miętnikach wieśniaczych zebranych przez Lu­dwika Krzy­wickiego oraz Józefa Chałasińskiego, a także w literatu­rze (m.in. u Józefa Mortona i Jalu Kurka). A ponieważ za tragiczną sytuacją polskiej wsi stały przyczyny systemow­e, machinacje administracyjne oraz wszechwładne li­chwiarstwo, nic dziwnego, że książkę odebrano jako pod­burzająca do buntu, co w rezultacie sprowadziło ingeren­cję cen­zury. Nie dziwi także gniew hierarchii ko­ścielnej, która gromiąc wszelkie głosy chłopskiego prote­stu, po­strzegana była jako obrońca niesprawiedliwego porząd­ku. Nie jest więc dziełem przypadku, że w „Drodze przez wieś” w gronie zakulisowych winowajców jest pro­boszcz, biskup i wszelkiej maści duchowi pasterze z ko­ścielną prowenien­cją. Tan brak zaufania sprawia, że bo­haterowie opowia­dań prosząc o pomoc Boga, zwracają się do nie­go bez­pośrednio, omijając  ziemskich pośredni­ków.

Nie była to jednak jedyna płaszczyzna przełomu w wiejskich stosunkach, ponoszących konsekwencję włą­czenia wsi w kapitalistyczny obręb gospodarki towarowo-pieniężnej. Nowe realia sprawiły, że dawna wspólnota nie wytrzymała próby czasu, a zmiana stosunków ekono­micznych i metod gospodarowania, narzucały nową men­talność. Uwidacznia się wiejskie rozwarstwienie, rozluź­niające dotychczasową spoistość. Jednym ze zwiastu­nów nowego stała się komasacja gruntów, podczas której jedni tracą, inni zyskują. Klin wbija się między gromadę, przeciwstawia jednych drugim, doprowadza do erozji wło­ściańskiej solidarności, sprowadza wzajemną nieufność i zawiść. Mimo pozornego pesymizmu, jest ta książka swoistą apologią życia, tym ciekawszą, że kwestionującą fatalizm. Dostrzegł to Adam Grzymała – Siedlecki pisząc: Nazwałem te utwory szkicami  k r e d ą. Bo rysowane są uczuciem jasnym, nie ciemnym. Z adwentowego postu doli chłopskiej, z najcięższych przeżyć dnia powszednie­go, z siódmego postu pracy nieraz nieludzkiej /…/ umie on wydobyć wiarę w wartość życia, otuchę w sens istnie­nia, jakiś niedzielny ton („Szkice kredą” Kurier Warszaw­ski nr. 219/1935)

Podobne wrażenie odniósł też Stanisław Piasecki: Prawda chłopskiej biedy i poniewierki dzisiejszej, wyzie­rająca z kart książki Burka, nie kokietuje czytelnika skam­laniem i biadoleniem. Ta książka, na przekór swej treści, aż bucha optymizmem krzepy chłopskiej. Gdzie kryje sie ten optymizm, odczuwalny cały czas przez czytelnika, trudno nawet określić. Może w budowie zdań, może w jędrności języka, może w poczuciu dawności kulturalnej, które autor z dumą nosi w piersiach. Nie byle co – Oci­nek. Od króla Łokietka juz na pańskie nie chodzi, pańsz­czyzny nie znał, chłopy tam honorne, prosto się noszą, z głową do góry („Wsi spokojna, wsi wesoła…” Prosto z mostu nr.27/1935)

Ale chociaż z opowiadań Burka można wyciągać poli­tyczno-społeczne wnioski, najważniejszy jest fakt, iż są one przede wszystkim literaturą o niepospolitych walo­rach estetycz­nych.

W przypadku Wincentego Burka podziw budzi wielka dyscypli­na słowa. Tym bardziej, że chodzi wszak nie o kogoś zasiedziałego w pisarstwie, ale o literackiego homo novus. Świadczy to o wielkości talentu autora i  ge­nialnej intuicji twórczej. Dowodem fakt, iż brak formal­nych ornamentów nie tylko nie zubaża sugestyw­ności przekazu, ale wręcz go pogłębia. Zadziwia też swoisty obiektywizm narracyjny, trzymanie emocji na uwięzi – wy­raźnie odróżnia to Burka od wojowniczego Ozgi Michal­skiego czy wiecznie cierpiącego Piętaka – oraz odcedza­nie wszelkich nieistotności. Gdyby nie znakomita znajo­mość realiów, mógłby Burek uchodzić za przypadko­wego przychodnia, który opisując widziane przypadki, w nic się nie angażuje, niczemu się nie dziwi i zachowuje chłodny dystans. Mimo to czy­telnik czuje, że jest to jednak obiek­tywizm pozorny, bo mimo narracyjnego chłodu, nie ma się wątpliwości, po czyjej stoi stronie. Właściwość tę za­uważyła Zofia Starowieyska – Morstinowa: Jest też w /…/ książce jakieś miłe ciepło w stosunku do przedmiotu po­łączone z jasnym obiektywizmem. Burek tworzy jakby z radością tworzenia, rozmiłowany najwidoczniej w swojej pracy i swoim środowisku.

I nie ważne jest, czy owa formalna i emocjonalna wstrzemięźliwość była świadomym założe­niem, czy tylko (?) intuicją. Wielkim atutem Burkowego pi­sania jest także umiejętność zaka­muflowania głębi za­angażowania emo­cjonalnego, co uchro­niło go przed ide­alizowaniem wsi i ukazywaniem ta­niej egzotyki. Do­strzegł to Kazimierz Wyka pisząc, że: Burek o całą dłu­gość swej drogi przez wieś bije płaczliwe sentymen­ty Wiktora czy wiejskie eg­zotyzmy Kurka.

Wbrew powszechniej ówczesnej modzie, brak u Burka rozbuchanych, hipnotycznych opisów pejzażu, zwycza­jów, obyczajów i wszelkich filozoficznych dra­perii. Co prawda znaleźć można fragmenty poświęcone opi­sowi przyrody wsi, ale ich rozmiar zmniejszono do niezbędne­go minimum.  Zastanowiło to nawet Jarosława Iwaszkie­wicza, który w przedmowie do zbioru „Siwy Kaźmirz i insi”  pisał: to przecież nie byle jaki kraj, tylko wieś pod­sandomierska, otoczona przez piękną, charakterystyczną i bardzo osobliwą przyrodę.

Wychodzi jednak na to, że dla Burka ciekawszy i bar­dziej dynamiczny  był  pejzaż ludzki

Mimo społecznego zaangażowania, nie znajdujemy u Burka żadnego zainteresowania dla młodochłopskich aspiracji. Nie ma żadnych podstaw do podejrzewania, że pokazanie dramatycznych realiów wsi miało na celu po­budzenie lub eskalację postaw w imię tzw. wyższych ce­lów klasowych. Dowodem choćby, pozbawione ideolo­gicznej demagogii opowiadanie “Strajk”, w którym chodzi o załatwienie konkretnej sprawy, a nie ideologiczną walkę z systemem. Co prawda można zastanawiać się, czy za­angażowany w ruch ludowy autor, pokazując przeraź­liwy dramat wiejskiej rzeczywistości, nie miał świadomo­ści dmuchania na tlący się lont, ale jeśli nawet tak było, jego zasługą jest, że umiał to literacko zakamu­flować.

O literackim talencie Wincentego Burka  oraz darze obserwacji świadczą także wspaniałe portrety psycholo­giczne. Jego proza to bazar charakterów, jarmark ludz­kich natur, odpust szlachetności i podłości, mądrości i głupoty. A wszystkie te atrybuty występują obok siebie na równych prawach. Wszyscy bohaterowie oce­niani są przez wiejską społecz­ność, która na kształt antycz­nego chóru stanowi niezbęd­ny element realnego spektaklu. Bez niej każdy z bohate­rów byłby jedynie statystą. Wiej­ska społeczność potę­pia, współczuje, rozgrzesza i osą­dza. Czasami się myli (może w kategoriach dzisiejszej etyki?), ale wszak takie jest ży­cie, kwestionujące wszel­kie wieczności. Dlatego wczorajsze, niekwestionowane wyroki, dziś odbierane są jako skrajnie  niesprawiedliwe, a bywa, że jest także odwrotnie. Zaletą Bur­kowego pisar­stwa jest także to, że wbrew konwencji nie staje po stro­nie skrzywdzonego wyrokiem gromady, lecz w pełni go akceptuje.

Swego rodzaju fenomenem jest, iż mimo formalnego dystansu, tekst potrafi działać na tyle suge­stywnie, że podczas lektury trudno nie angażować się emo­cjonalnie. Czytelnik czuje dramaturgię wydarzeń, jest obu­rzony, współczujący i przygnębiony, a nawet zaciska pięści. Chciałby spłacić dług Siwego Kaźmirza i wspomóc ociń­skiego Hioba, Marcina Krysę.

Można pokusić sie o twierdzenie, że w obrazach boha­terów „Drogi przez wieś” zwarł Burek także własne pre­tensje do świata. Wszak pisał je w sytuacji swego rodzaju psychicznego rozdarcia. Miejski, obcy, a nawet wrogi świat nie hołubił młodego wieśniaka, u którego narastało poczucie zagubienia i zagrożenia. Pisząc o tym, co zo­stawił, nie tylko chronił się w bezpieczne atrybuty wiej­skiej ojczyzny, ale na równi ze swoimi bohaterami stawiał się w gronie społecznych pariasów. Wpływ tego wyobco­wania, którego nie mógł zniwelować nawet inte­lektualny awans, poznać można podczas lektury powie­ści Józefa Mortona „Spowiedź”.

 Wrażenie autentyczności i sytuacyjnej realności po­głębia jeszcze bogactwo języka. Cytowanie recenzentów zacznę od wspomnianej już Zofii Starowieyskiej – Morsti­nowej: […] ma się wrażenie, że ten barokowy, a jednak dostojny język – to nie tylko naśladownictwo chłopskiej mowy, lecz także świadome narzędzie artystyczne w ręku Burka, to nie tylko język chłopski, ale i jego własny, język wyrazisty, pełen szczęśliwej inwencji i żywej świe­żości […] I trzeba dodać jeszcze jedno: w epoce, gdy za realizm używane jest często używanie słów najordynar­niejszych, malowanie obrazów najbardziej odrażających, Burek kreśląc obraz wsi nieupiększony i realistyczny, uniknął tego popłatnego chwytu, tego taniego efektu. Tym dowiódł, że zna naprawdę opisywane środowisko, a także, że sam posiada i subtelna kulturę, i artystyczny smak. („ Z beletrystyki” Przegląd Powszechny” nr. 10/1935)

Admiratorem tego języka był także Jan Rembiński, który tak oro pisał na łamach pisma „Myśl narodowa” (nr.32/1935): Mowa Burka to autentyczny dialekt sando­mierski, którym od wieków posługuje się jego wieś ro­dzinna, który on sam ma we krwi, zna od dziecka, i któ­rym włada z najzupełniejszą pewnością i swobodą. Jak bardzo bliski okazuje się niekiedy ten język polszczyźnie Kochanowskiego i Paska… /”Na widowni”)

I jeszcze Karol Irzykowski: Z języka, jakim pisana jest “Droga przez wieś”, miałby Żeromski wielką satysfakcję. Mówi się o Burku, że to chłop sandomierski, który posłu­guje się tamtejszą gwarą – ale tak naprawdę te walory ję­zykowe może uruchomić tylko inteli­gent mają­cy dar styli­styczny i filozoficzny.(„O duszę Burka” Pion nr. 44/1935)

Rację krytyka utwierdził swoisty, pouczający ekspery­ment, który można nazwać wręcz histo­rycznym.

W 1956 roku wydany został bowiem zbiór opowiadań “Siwy Każmirz o insi” (z przedmową Jarosława Iwaszkie­wicza), na który złożyły się opowiadania z “Drogi przez wieś” oraz, drukowanych w 1948 r. przez „Gazetę Ludo­wą” opowia­dań z cyklu „Odmienione drogi”, będącego kontynuacją ocińskiego, przedwojennego wątku. Tyle tyl­ko, że zgod­nie z ówczesnym hasłem walki z ciemnotą, zlikwidowano gwarę, a bohate­rom kazano mówić języ­kiem tak popraw­nym, jakby ich wcześniej wysłano na kurs dla analfabet­ów. Ba, uniwersytet nawet! Skutkiem tego wy­płowiał au­tentyzm, słowa stały się puste i pozba­wione daru prze­konywania, a wiejska nowomowa zakra­wa wręcz na gro­teskę.  Znikła socjologicz­na i kulturowa au­tonomiczność, a  językowa unifikacja tak bardzo spłasz­czyła tekst, że utracił najważniejszy literacki walor. 

Sam pisarz twierdził, że język przejął po swojej matce,   pochodzącej z rodziny wyróżniającej się wyższą świado­mością i kulturą  życia. Dość powiedzieć, że w okresie powszechnego analfabetyzmu, w domach So­chów czyta­no książki i prasę. Wincenty Burek przyzna­wał, że język, jakim pisane są jego książki nie jest orygi­nalną, podsan­domierską gwarą, lecz pewną jej mutacją: Ta specyficz­ność polega na tym, że w ich gadce pełno było latyni­zmów, nieco mniej germanizmów, czasem trafił się gali­cyzm (z wywiadu J. Myjaka). Te językowe naloty pisarz wywodził od mazowieckiego pochodzenia szla­checkich przodków, którzy  w XIV, XV i XVI wieku osie­dlali się w podsandomierskich wsiach, wzbogacając miej­scowy ję­zyk.

O językowym fenomenie „Drogi przez wieś” świadczy  chociażby fakt, iż po­święcono mu aż pięć opracowań gwaroznawczych.

Zdaniem językoznawcy Marii Kamińskiej: Autor zazna­czył wszystkie najbardziej typowe dla gwary sandomier­skiej cechy fonetyczne, wprowadził wiele ciekawych pod względem morfologicznym form oraz szereg wyrazów gwarowych (…)Droga przez wieś nie jest wiernym obra­zem mowy mieszkańców Ocinka, ale stanowi wzbogaco­ną i świadomie przez autora ukształtowana jej stylizację.

Podsumowaniem niech będzie wypowiedź znakomite­go prozaika, a zarazem Burkowego krajana, Wiesława Myśliwskiego: Dzisiaj, kiedy gwara ulega gwałtownemu zanikowi i degeneracji, a w twórczości literackiej spotyka się już tylko szczątki, gdy właśnie w twórczości literackiej pleni się w coraz większym stopniu dziennikarski żargon o skłonnościach redukcyjnych, gwara Burka objawia się w tym pełniejszej krasie jej słowotwórczej, składniowej i frazeologicznej inwencji. Ta gwara stanowi nie tylko świat mowy, komunikacji, ale zarazem niekonwencjonalizowa­nej wrażliwości ludzi prostych, ukazujący ich twórczy sto­sunek do zjawisk, jakimi obdarza ich natura, do wyda­rzeń, jakie niesie im życie, do rzeczy i przedmiotów, które ich otaczają, a nade wszystko do własnych uczuć. Toteż tekst Burka czyta się dzisiaj jak pełen urody zabytek języ­kowy (Posłowie do: Wincenty Burek, Droga przez wieś W-wa 1967)

* * *

„Droga przez wieś” otworzyła Wincentemu Burkowi drogę do redakcji gazet związanych z ruchem ludowym. Współpracował m.in. z „Młodą Myślą Ludową”, „Wiciami”, a także redagował czasopisma wydawane przez Związek Nauczycielstwa Polskiego – „Młody Wiejski Płomyczek”, „Płomyk” i „Gazeta Szkolna”. Wraz z innymi radykalnymi pisarzami w 1936 r. podpisał „Deklarację Praw Młodego Pokolenia”. Na literackim polu prześladował go pech, bo napisana pod koniec lat trzydziestych powieść zaginęła we wrześniu 1939 r. podczas oblężenia Warszawy.

Potem przyszła okupacja i powrót do Sandomierza, w którym pisarz miał mieszkać do 1962 r.

Okresu sandomierskiego nie zaliczał Burek do szczę­śliwych. W cytowanym już wywiadzie z Józefem Myja­kiem mówił: Czym ja tam nie byłem, czego ja tam nie ro­biłem! Nie warto wymieniać tego tuzina  z okładem insty­tucji, związków i redakcji, w których urzędoliłem (…)By­łem najniżej uposażonym kierownikiem instytucji kultural­nej (Ogniska Muzycznego). Byłem, co tu ukrywać, liszeń­cem i użytkownikiem mieszkania należącego do organi­sty katedralnego! Ach i wdowcem od 1957 r. Ojcem troj­ga uczących się dzieci. Zabieganym i zaaferowanym  tzw. działaczem kulturalnym, który imał się  różnych za­jęć, aby uzupełnić kusą pensyjkę. Pamiętają mnie w San­domierzu jako tzw. czołowego przewodnika i wychowawc­ę przewodników. A może zresztą wcale nie pamiętają. W tym mieście ludzie miewają krótką pamięć…

Prowincjonalne ambicje, małomiasteczkowe za­dufanie oraz problemy rodzinne, skutecznie chłodziły lite­racki za­pał.  Nie miał także literackiego fartu. W 1948 r. „Ga­zeta Ludowa” zaczęła drukować cykl opowiadań, ale dal­sza część ocińskiej historii nie ujrzała światła dziennego, bo decyzją cenzury gotowy już tom pt. „Odmienione dro­gi” poszedł na przemiał. Podobno w jej treście dopatrzono się odchyleń prawicowo – nacjonalistycznych. Książkę tę – znacznie jednak okrojoną – wydano do­piero w 1969 roku pod tytułem „Nawałnica”, do czego zresztą przyczy­nił się ówczesny redaktor literacki Ludowej Spółdzielni Wydawniczej, rodak z pobliskich Dwikóz, późniejszy zna­komity pisarz, Wiesław Myśliwski. W 1956 r. wydano zaś, wspomniany wyżej, gwarowo wykastrowany tom „Siwy Kaźmirz i insi” z przedmową Jarosława Iwasz­kiewicza. O książce tej sam autor nie miał o dobrego mniemania, na­zywając ją „sfuszerowanym zlepkiem „Drogi przez wieś” i pechowych „Odmienionych dróg”. Na pytanie, dlaczego zgodził się na jej wydanie, odpowiadał krótko przysło­wiem: Na bezrybiu i rak ryba.

Życiowy zwrot dokonał się w 1962 roku, kiedy to  pi­sarz z ulgą pożegnał Sandomierz i przeniósł się do War­szawy. Doszło do tego za sprawą całkowitego przypadku. Pewnego dnia zdarzyło się Wincentemu Burkowi oprowa­dzać po Sandomierzu marszałka ówczesnego Sejmu Czesława Wycecha  gdzie przez 7 lat pełnił funk­cję re­daktora naczelnego pisma „Teatr Ludowy” (później­sza „Scena”). W tym okresie przygotował do druku tom opo­wiadań autorstwa szwagra Stanisława Młodożeńca, który po przejściu na emeryturę pisał pamiętniki. Ich wydanie swego czasu zapowiadała Ludowa Spółdzielnia Wydaw­nicza, ale dotąd się nie ukazały.

* * *

Przed chwilą zamknąłem książkę  “Przyjaźń z Sando­mierzem w tle”, będącą zbiorem zbiorem korespondencji mię­dzy Jarosławem Iwaszkiewiczem, a Wincentym Bur­kiem z lat 1945 – 1963. Książka zawiera 151 listów, z których 80 skreślił własnoręcznie autor “Podróży do Pol­ski”, a 71 – au­tor “Drogi przez wieś”. Listy te zebrał i opracował klan Bur­ków: Marta, Tomasz i Krzysztof. I chwała im za to.

Ilustracja na okładce jest syntezą treści książki: na scho­dach Domu Księży Emerytów stoją Jarosław Iwasz­kiewicz i Wincenty Burek, a w tle panorama Sandomie­rza. Miasta, które jest bohaterem i głównym tematem ser­decznego związku, jaki łączył obu pi­sarzy. Można od­nieść wrażenie, że Sandomierz jest suto zastawionym stołem, a obaj literaci siedzą przy nim i sma­kują, delektu­ją się i zachwycają. Inne, wielkie i małe sprawy płyną poza trzymaną przed sobą kartką, omijając Sando­mierz, który dzieje się sam dla siebie. I chociaż fotografia jest zręcznym fotomontażem, w pełni oddaje treść literackiej i ludzkiej zażyłości.

Ten zbiór korespondencji z czystym sumieniem  na­zwać można literaturą. Skrzą się językowe perełki, toczą się słowa lekkie i swobodne, bo wszak przeznaczone  tyl­ko dla konkretnego adresata. Z listów emanuje serdecz­ność i zażyłość od “Panie Wincenty” i “Drogi Panie” do “Kochany Bureczku” i “Drogi Jarosławie”. Wydaje się, że Iwaszkiewicz traktuje Burka jak równego sobie literata. I nie bez przyczyny, bo trzeba przyznać, że biorąc pod uwagę walory literackie korespondencji, autor “Drogi przez wieś” nie tylko, że nie ustępuje znakomitemu pisa­rzowi, ale – bywa – nawet prześciga go soczystością i potoczystością języka. I znowu budzi się  żal, że Burko­wa twórczość taka szczupła, bo był to talent pierwszej wody i mógł zostawić po sobie znacznie więcej. Do takiego wniosku dochodził  chyba  także  Iwaszkiewicz, bo w wie­lu listach zachęcał Burka do kontynuacji pisarstwa.   

Korespondencja obu literatów ma jednak także walor do­kumentacyjny. Zakochanego w San­domierzu Iwaszkie­wicza interesuje niemal wszystko, co się w mieście dzie­je, a Burek ciekawość tę stara się zaspokoić. Przez kartki przewijają się znajome nazwiska, znane fakty, znajome pejzaże. Dzięki temu obserwo­wać mo­żemy batalię o san­domierskie lokum dla autora “Czerwo­nych tarcz”, który zdecydowanym był zakupić dom albo plac, gdzie stanąć miła filia stawiskowej Iwaszkiewiczów­ki. Jak w lustrze oglądać można ówcze­sne perypetie mieszkaniowe i ga­stronomiczne, liche za­opatrzenie domu książki. Szcze­gólnie doskwierało to Burkowi, który niemal w każdym li­ście prosił Jarosława o nadesłanie  książkowych nowo­ści. W listach nie brak szczegółów biograficznych. Może­my współczuć Wincentemu po śmierci żony oraz leżące­mu w szpitalu Jarosławowi. Jak z kalejdoskopu odczytu­jemy życie ówczesnego mia­sta i jego “elity”. Można na­wet dowie­dzieć się, kogo za pośrednictwem Iwaszkiewi­cza pro­tegował Burek w drodze na studia i o perypetiach z kapel­uszem zostawio­nym w Sando­mierzu przez autora „Panien z Wilka”. Obserwować można batalię o likwida­cję więzie­nia w zamku oraz re­staurację Kamienicy Oleśnic­kich.

Jest w tych listach realizm i filozofia, proza i roman­tyzm, zachwyt i zniechęcenie. Są dysputy o literaturze i planach pisarskich, są wrażenia Iwaszkiewicza z ogląda­nia innych krajów i tęsknota za nadwiślańskim miastecz­kiem.

Warto dodać, że wiele z korespondencyjnych faktów wspomina Jarosław Iwaszkiewicz w „Podróżach do Pol­ski”, „Dziennikach” oraz innej twórczości o charakterze biograficznym.

Bardzo dobrze się stało, że wyszła ta książka, która nie tylko będzie ozdobą półki z sandomirianami, ale ży­wym świadectwem zauroczenia pisarza miastem i przy­jaźni i jed­nym z jego niepoślednich obywateli.  

O tym, że Sandomierz był klejem wiążącym przyjaźń obu pisarzy, może świadczyć ciąg dalszy znajomości. Krzysztof Burek w słowie wstępu zawarł celne spostrze­żenie: Rzecz cha­rakterystyczna: koresponden­cja, która powstała po 1963 roku, ma charakter odmien­ny; słabnie nie tylko jej często­tliwość (zaledwie 19 zacho­wanych li­stów i kartek!), ale rów­nież jej objętość i tempe­ratura. Pewna zdawkowość, okazjo­nalność, żeby nie po­wiedzieć przypadkowość – jest wystar­czającym dowo­dem na to, że właśnie Sando­mierz, miejsce ich – jakże różnej! – obecności, był kołem zamachowym wieloletniej przyjaźni i wieloletniej kore­spondencji.

Na paradoks zakrawa więc fakt, że po przeprowadzce do War­szawy związek obu panów znacznie się rozluźnił, a z czasem znajomość urwała się całkowicie.

Widocznie Burek z Sandomierzem w tle był Jarosława znacznie bar­dziej interesujący.

* * *

Jest 11 lipca 1988 roku.

 Przed chwilą wróciłem z pogrzebu  Wincentego Bur­ka, który spoczął na sandomierskim Cmen­tarzu Katedral­nym. Smutno mi więc, nostalgicznie i żałob­nie. Jak zwy­kle w takich momentach nadciągnęły myśli o ludzkiej kru­chości, o zbyt krótkiej człowieczej drodze i bezna­dziejnej ka­pitulacji wo­bec dyktatury czasu zmieniającego wszyst­ko w byłe. Bo kto jak kto, ale Wincenty Burek nie pasuje mi do czasu przeszłego. Mimo osiemdziesię­ciu trzech lat potrafił zara­żać weselszym patrzeniem na świat, optymi­zmem i wiarą w przyszłość.

Ostatni raz spotkałem go bodaj w końcu maja tego ro­ku. Było to w Warszawie na Starym Mieście nie opodal pomnika Kilińskiego.

Powitał mnie po swojemu

Co robi sandomierzak w Warszawie -.

– Mógłbym zapytać o to samo…

E, ja tam jestem sandomierzakiem na wygnaniu … – spo­ważniał na chwilę, posmutniał, ale rychło jego rubasz­na natura wzięła górę nad niezbyt przyjemnymi wspo­mnieniami – Ale i tu chodzę nad Wisłę. Co praw­da trochę tu ina­czej, ale przecie i ta woda płynęła przez Sando­mierz….

Szliśmy chwilę razem. Pytał o sandomierskie nowiny, in­teresował się moim pisaniem. Ale ja śpieszyłem się na umó­wione wcześniej spotkanie i rychło pożegnaliśmy się. Gdy­bym wówczas wiedział, że będzie to nasza ostatnia rozmo­wa, nie odszedłbym tak szybko.

Jego serdeczność ujęła mnie już podczas pierwszego spotkania. Pisałem wówczas szkic literacki o jego twór­czości (opublikowany później w “Tygodniku Kulturalnym”) i wy­brałem się doń po garść informacji. Przesiedziałem po­nad pięć godzin wsłuchany w głos gospodarza, wyjąt­kowo sprawnego gawędziarza, jak rzadko kto umiejące­go posługi­wać się piękną polszczyzną, okraszoną pereł­kami podsan­domierskiej gwary. Byłem zdumiony jego wielką wiedzą i umiejętnością jej przekazywania.

I tak było podczas każ­dego następnego spotkania. Wychodził­em zauroczony, z uczuciem przeżycia cze­goś naprawdę ważnego. Obiecywałem sobie rychło skorzy­stać z zaproszenia gospodarza, ale potem życie wciągało w swoje tryby i sprawiało, że do drzwi Win­centego puka­łem rzadko.

Miał w sobie coś wyjątkowo krzepiącego. Ten postaw­ny, siwy człowiek, który miałby prawo mieć do życia pre­tensje, był do świata i bliźnich nastawiony tak przyjaźnie, jakby nie dane było mu zaznać niczego złego. Chociaż odsłaniał się czasami mówiąc z wyraźną przykrością o dolegliwościach i upokorzeniach sandomierskiego okre­su. Z goryczą mówił o małostkowości, prowincjonalnych ambicyjkach, o zadufaniu i egoizmie. Kochał Sandomierz i Sandomierszczyznę, ale tutejszych luminarzy wspomi­nał z gorzką ironią. Toteż, kiedy dyrektor Collegium Go­stomianum Józef Nowak, nad grobem mówił o pamięci san­domierzan, pomyśla­łem, że niektórzy powinni mieć wyrzuty sumienia.

W moim kąciku wisi, mająca dziś historyczny już wy­miar fotografia, którą Józef Myjak zrobił Burkowi i mnie. Było to podczas wizyty, którą w sierpniu 1983 roku złoży­liśmy pisa­rzowi z okazji opisywania opatówko­wego szla­ku. Na półce stoi książka z ciepłą dedykacją ( …) a w niej kilka jego serdecznych listów, w których dziękował za za­interesowanie jego „pisarskim przypłod­kiem”.

Ale najważniejsze pozostaje w pamięci.

* * *

Szliśmy w kondukcie z Julianem Kawalcem, który na­wiązując do tytułów Burkowych książek rzekł do mnie:

– Popatrz, jaka przekora losu – ostatnia droga autora “Drogi przez wieś” wiedzie przez miasto. Trudno o bar­dziej odmienione drogi…

A za trumną szli zarówno miejscy, jak i wiejscy potom­kowie tych, o których pisał.

Słuchając pożegnalnych słów przypomniałem sobie   jednego z bohaterów „Drogi przez wieś”, Marcina Krysę i jego poże­gnanie z ziemią:

Marcin Krysa w gospodarskim śrataniu rozstał się z wier­ną ziemią. Ażeby tak wcześnie i tak niespodziewanie dać jej siebie w miłosierną opiekę.

Niechaj i Tobie Wincenty, ta sandomierska ziemia miło­sierną będzie.

* * *

9 września br. w Ocinku, rodzinnej wsi Wincentego Bur­ka, odsłonięto kamień pamiątkowy i otwarto Dom Pa­mięci Pisarza. Nie pierwszy to zaszczyt, bo dwa lata temu jego imię nadano Szkole Podsta­wowej w Gałkowi­cach.

Teraz zaś, tą samą drogą, po której chadzał on sam i bohaterowie jego opowiadań, przeszło kilkaset osób i przejechało kilkadziesiąt samochodów. Droga pewnie lep­sza od tamtej, ale i tak dostatecznie ziemna i wybo­ista, aby przekonująco grać rolę tej, która stała się pisar­ską inspira­cją. Dziś celem peregrynacji był odnowiony dom, w którym mały, a potem młody Wicek szykował się do literackich lotów. Dom, który dzięki staraniom córki pi­sarza Marty, syna Krzysztofa, oraz społecznemu zaanga­żowaniu, przekształcił się w Dom Pamięci, pełnym pa­miątek po pisarzu. A przed domem, nade sławną drogą, sta­nął kamień pamiątkowy sygnowany nazwiskiem ociń­skiego pisarza.

Pamiętam ten dom z początku lat 80-tych, kiedy to z Jó­zefem Myjakiem, idąc doliną Opatówki (reportaże z tego cy­klu ukazywały się na łamach “Tygodnika Nadwi­ślańskiego”), odwiedziliśmy miejsce Burkowego począt­ku. Dom był mocno nadwątlo­ny, a przez otwarte drzwi można było wejść do pustego wnętrza. Wtedy zabra­łem stamtąd małą drewnianą skrzyneczkę, w której – to infor­macja pochodząca od samego pisarza – matka przecho­wywała swą ubogą bi­żuterię. A ponieważ pod­czas jednej z wizyt w jego war­szawskim mieszkaniu przy ulicy Rycer­skiej, pozwolił mi ją zostawić, tedy nie oddam jej do Domu Pamięci.

Na uroczystości były tłumy ludzi, a wśród nich dzie­więćdziesięcioletni brat pisarza Stefan i cały klan Burków. Była msza polowa, po­święcenie i uroczyste odsłonięcie kamienia, patetyczne mowy, ry­mowany spicz staszow­skiego poety Wiesława Kota i artystyczne występy uczniów. A ja siedząc z boku, zastana­wiałem się nad zja­wiskiem nagłej regional­nej beatyfikacji pisa­rza. Bo choć z satysfakcją przyjmo­wałem ten tryum­falny po­wrót Wincen­tego na ocińskie pielesze, to jakoś trudno było mi uwie­rzyć, że choćby mała garstka okazują­cych Burkowi pa­mięć, miała w ręku jego “Drogę przez wieś”. Może mia­łem pecha, ale kilkoro moich rozmówców wyka­zało się całkowitą nieznajomością jego pisarskich dokonań.

I oto jeszcze raz okazało się, że można fetować pa­mięć pisarza bez znajomości tego, co stworzył. Można pamięć tę umocować kamieniem i zamknąć w Domu Pa­mięci, ale bę­dzie to pamięć pusta, jałowa i z formalną pieczęcią.

A mnie marzy się, aby drogą wiodącą do pro­gów tego domu szli lu­dzie mający świadomość, za co te splendory.

 * * *

Tak więc, póki co, pozostał Burek autorem jednego – dwóch tytułów. Literackie milczenie tłumaczył dość enig­matycznie: Po prostu, odechciało mi się awantur  w na­szym trudnym, a zmiennym czasie, zważywszy, że przy­należę do podejrzanego gatunku pisarzy upolitycznio­nych i nie lubię pisać o „sośnie i wiośnie” (z wywiadu Jó­zefa Myjaka).

Wielka szkoda, że zamilkł, bo chociaż późniejszy awans społeczny sprawił, że do literatury wchodzili coraz liczniejsi przedstawiciele wsi, to przecież pozostała jakaś luka. Pisarskie milczenie Burka pozbawiło nas bowiem relacji powojennych przemian Ocinka. Znając bowiem jego społeczna i estetyczną wrażliwość, byłby to opis fa­scynujący i widziany niejako od wewnątrz. Znam kilka książek o tej tematyce, ale w każdej z nich brakuje mi  Burkowej przenikliwości i patrzenia znad ziemi, z której to pozycji nie widać ideologii, ale ludzkie nogi, plączące się w chodzie pomiędzy wymysłami aktualnych, politycznych idoli. Żal mi więc, że nie dowiem się, jak ocińską drogą chodziło się w okresie rozkułaczania i przymusowej ko­lektywizacji, gomułkowskich obowiązkowych dostaw i gierkowskiego dobrobytu. Ale także emocji zmieniających tę drogę na gładkie asfalty i miejskie chodniki. Żal, że nie spojrzę na Ocinek z lotu historii i nie dowiem się, jak   wi­dział to mistrz Wincenty.

  Żal mi, ale myślę też sobie, że w czasie tak małej dbało­ści o literacką reputację, kiedy to spychane coraz więk­szą komercją, spadają z półek lawiny książek, które zbyt wcześnie nobilitowane nie zdążyły jeszcze zagrzać na nich swojego miejsca, nie lada to przyjemność być auto­rem tej, która nie dała się zepchnąć.

Jan Adam Borzęcki

Na zdjęciu Wincenty Burek z autorem  Warszawa 1984

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko