Agnieszka Czachor – Nie radził sobie ze sławą

0
154

Salinger służył w 4 Dywizji, głównie w kontrwywiadzie, ale bitwę o Las Hürtgen przeżył osobiście. Jego jednostka została dosłownie przemielona w bitwie. 4 Dywizja się wykrwawiła. Jednak – tak jak wielu jego towarzyszy – mimo, że byli świadkami najpotworniejszych okropności, jakie mogą się dziać na froncie, a bitwa o las należała do jednej z najgorszych. To „wyzwalanie” obozu w Kaufering IV Selingera załamało. Jak i innych. Wyzwalanie każdego kolejnego obozu było wstrząsem. To wyzwalanie polegało głównie na tym, że Alianci wchodzili do tych obozów, po Niemcach nie było już śladu poza górami ciał, również ciał spalonych i więźniów nie przypominających ludzi. Ci ludzie byli tak chudzi, że ich dłonie były pozbawione mięśni, dlatego brawa, które próbowali bić wyzwolicielom brzmiały przerażająco, głucho.

Autor „Buszującego w zbożu” po powrocie z wojny stronił od ludzi. W jednym ze swoich tekstów napisał: „Cywile nic nie wiedzą. Szkoda na nich czasu.” Za to do końca życia utrzymywał kontakt z towarzyszami z wojska. Również dobrze się dogadywał z osobami, które wiedziały czym jest wojna. W Paryżu i podczas bitwy w przeklętym lesie, spotkał się z Hemingwayem. Przypadli sobie do gustu, mimo że Salinger był dwadzieścia lat młodszy od kolegi po fachu, którego pisanie uwielbiał, to bardzo dobrze się dogadywali. Hemingway czytał jego teksty, stwierdził nawet, że chłopak ma wielki talent.

Mówi się, że samotność jest przypisana pisarstwu, że bez niej nie sposób nic stworzyć. Tymczasem Salinger pisał nawet podczas ostrzału, pisał w samochodzie, kiedy wojsko zmieniało pozycję, wszędzie gdzie się dało. Mówi się o spokoju, o ciszy i koncentracji, a on jedne z lepszych tekstów napisał właśnie na wojnie.

Jest autorem jednej głośnej powieści i wielu opowiadań publikowanych w czasopismach a później zebranych w dwóch tomach. Od 1965 roku przestał publikować. Zdaje się, że nie znosił swoich fanów. Domyślam się, że brało się to stąd, że oni go nie rozumieli a chcieli zawłaszczyć. Do tego jeszcze twierdzili, że ma jakieś zobowiązania względem nich. Bywało, że go prześladowali.

„Cywile nic nie wiedzą”. To stwierdzenie nie dotyczyło ludzi, którzy żyli w krajach objętych wojną. Ono dotyczyło Amerykanów, którzy wiedzieli, że ich chłopcy walczą w Europie, ale nie mieli pojęcia z czym oni się mierzyli. Kiedy wracali do domu okazywało się, że nie znają słów jakimi można by opowiedzieć to, co widzieli i co przeżyli, bo ich rodacy czekający w domach, nie potrafili zrozumieć ich koszmaru.

Co prawda nie należało ich lekceważyć i społeczeństwo to wiedziało, ale z drugiej strony żołnierze wiedzieli, że nikogo ich przeżycia nie obchodzą. Dlatego trzymali się razem, bo nie musieli opowiadać o swoim koszmarze, bo go każdy z nich znał. Milczeli o tym samym i doskonale wiedzieli, co ich boli. Podobnie zachowywali się bohaterowie Remarque’a z powieści „Na zachodzie bez zmian”. Gdy dostawali przepustkę i przyjeżdżali do rodzinnego miasteczka oślepiał ich blask życia dawnych sąsiadów. Co prawda gratulowano im, stawiano drinki, chwalono i opowiadano, że są z chłopców dumni, ale nic nie rozumieli. Nie mieli pojęcia czym jest wojna. Słyszeli tylko o zwycięstwach. Nikt nie opowiadał o stratach. Chłopcy z frontu szanowali tylko swoich kolegów, bo tylko z nimi czuli więź. „Gdybyśmy wrócili do domu w 1916 roku, ból i siła naszych przeżyć pozwoliłyby nam rozpętać burzę. Jeśli wrócimy teraz, będziemy zmęczeni, rozbici, wypaleni, pozbawieni korzeni i nadziei. Nie zdołamy się już odnaleźć”, mówi w ostatnich zdaniach główny bohater, kiedy coraz głośniej i pewniej mówi się o zakończeniu wojny. W roku 1918 stali się już zbędni nawet dla samych siebie. Wiedzieli, że społeczeństwo ich odsunie na margines. Czasem ukradkiem niektórzy będą sobie weteranów pokazywać palcami, jak małpki w zoo. Jednak nikt nie będzie chciał słuchać tego, co mają do powiedzenia.

W przypadku Salingera było na odwrót. To on nie chciał mówić. Nie chciał, bo nie znał odpowiednich słów, aby opowiedzieć o tym, co widział i co czuł, gdy leżał nocą w okopie wypełnionym lodowatą wodą, i nasłuchiwał. Albo, kiedy razem z innymi szedł po ciałach swoich kolegów, bo nie miał siły ich ominąć, a one zaścielały cały las. „Zielone piekło” jak nazwano bitwę o las Hürtgen, która była największym błędem dowództwa  amerykańskiego podczas II wojny, Salingera doprowadziło do tego, że zaczął mieć objawy stresu pourazowego. Tam Amerykanie ponieśli ogromne straty, wiele oddziałów przestawało istnieć w przeciągu dwóch, trzech godzin, a dowództwo nie wierzyło raportom donoszącym o tak ogromnych stratach. „Ponad dwadzieścia cztery tysiące żołnierzy zginęło lub zostało rannych. Do tego należy doliczyć dziewięć tysięcy ofiar skrajnego wycieńczenia, chorób i przypadkowych bratobójczych ostrzałów. Salinger osobiście poznał gorycz klęski. Widział daremność i horror śmierci”. Twierdził Alex Kershaw. Kto wyszedł z tego lasu żywy już nigdy nie wszedł do żadnego innego lasu. Nie było żołnierza bez traumy, bez posiekanego umysłu. A później po tym wszystkim weszli do obozów koncentracyjnych, których widok wstrząsnął nimi jeszcze bardziej niż „krwawy las”, bo tam zastali cywilów, bezbronnych i tak do cna upokorzonych, że wielu żołnierzy siadało na ziemi i płakało, a nawet wyło z powodu wewnętrznego bólu, wewnętrznego sprzeciwu, który chcieli z siebie wydrzeć niczym obcego pasożyta, zjadającego ich wnętrzności.

            Salinger był w połowie Żydem. Jego pierwszą sympatią była Żydówka. Zauroczyła go, kiedy przebywał rok w Europie. Dziewczyna wraz z całą rodziną zginęła w obozie koncentracyjnym. Co prawda jego największą miłością była żona Charlie Chaplina, z którą się spotykał nim wyszła za Chaplina, ale twarz tej pierwszej sympatii powracała w jego opowiadaniach bardzo często. Być może również, dlatego że tak tragicznie zakończyła życie, a pamiętając obozy, które wyzwalali i to co w nich widzieli, musiało mu krwawić serce, kiedy pomyślał, że taki sam los spotkał tę przepiękną dziewczynę, której pomagał zakładać łyżwy. Wstrząsająca jest świadomość, że Niemcy obdarli tych ludzi z godności, a ci ludzie nie mogli liczyć na żadną pomoc. Żołnierz przynajmniej miał karabin. Mógł walczyć. A ci ludzie nic nie mieli, nawet nadziei, że nadjedzie kawaleria.          

Ciekawostką jest to, że morderca Johna Lennona czekał na niego pod jego domem z pistoletem i książką. Oddał pięć strzałów, cztery trafiły. Kiedy Lenonn upadł, zabójca spokojnie otworzył książkę i zaczął ją czytać w oczekiwaniu na policję. Tą książką był „Buszujący w zbożu”. Kiedy słyszę takie opowieści od razu zastanawiam się, dlaczego ten fan zabił? A obecność przy nim akurat tej książki sprawia, że jeszcze mniej rozumiem. Pierwsze skojarzenie jest takie, że może to książka go zainspirowała. Jednak to jest złe skojarzenie, bo dlaczego mielibyśmy obarczać winą książkę. Należy nią obarczyć kondycję psychiczną tego konkretnego człowieka. Ale tego typu zachowanie czytelnika na pewno również wpłynęło na stosunek Salingera do swoich fanów. Należałoby się w tym miejscu zastanowić nad kondycją psychiczną społeczeństwa amerykańskiego. I odpowiedzieć na pytanie, skąd w nich takie niezdrowe reakcje.

W biografii Salingera autorstwa Davida Shieldsa i Shane Salerno jest przytoczona opowieść jednego z fanów pisarza, który chciał się z nim koniecznie spotkać. Napisał do niego płomienny list, przejechał setki kilometrów do miasteczka, w którym mieszkał, ale mieszkańcy chronili prywatność pisarza i nie chcieli podać jego adresu. Fajni ludzie. Dlatego poprosił sklepikarza, aby list oddał pisarzowi, kiedy ten pojawi się po gazety. A później czatował na niego. Ów fan, zafascynowany „Buszującym w zbożu” chciał koniecznie spotkać się z Salingerem, bo uważał, że ten go zrozumie. Jego rozterki, zagubienie i niepewność. Trzeba przyznać, że to ciut niezdrowe podejście. Czatował na niego przy skrzyżowaniu i w końcu Salinger się pojawił. Kiedy ten mu powiedział, dlaczego chciał się z nim spotkać pisarz się zdenerwował i od razu zapytał czy się leczy psychiatrycznie. Powiedział mu, że nie jest psychologiem ani prorokiem, że nie może mu odpowiedzieć na pytania, na które sam nie zna odpowiedzi, że jeśli chciałby od niego porady, co do warsztatu pisarskiego, to mogliby porozmawiać, ale on nie będzie leczył jego psychiki.

Trudno się dziwić wzburzeniu Salingera, bo pisarz tworzy tylko przeróżne historie, fikcyjnych bohaterów, a nie jest uzdrawiaczem ego czy poranionego serca. Zadaje pytania, zazwyczaj podsuwa kilka odpowiedzi, kilka możliwości rozwiązania pewnych problemów, ale nie leczy i nie bierze odpowiedzialności za cudze urojenia. Sama byłam zdumiona tym, że pisarza spotkało sporo nieprzyjemności ze strony niby fanów, ale wyglądało na to, że fanów chorych psychicznie, albo nerwowo. W momencie, kiedy sam Salinger przeżył to co przeżył i nie zwariował, musimy pamiętać, że takie skomlenie człowieka, któremu teoretycznie niczego w życiu nie brakowało, musiało go zirytować. Bo przecież nie mógł komuś powiedzieć jak ma żyć. Nie mógł wyznaczyć mu drogi, a takie pragnienie tylko źle świadczy o tym mężczyźnie, który był już człowiekiem dorosłym, mężem i ojcem. To świadczyło tylko o jego lenistwie, o tym, że nie chciał sam wziąć odpowiedzialności za swoje życie, tylko pragnął się wyręczyć pisarzem. Żeby mieć kogo obwinić za błąd. Najlepiej kogoś, ale w żadnym wypadku siebie.

Jako bardzo młoda osoba pragnęłam spotkać mądrego człowieka, który odpowiedziałby na wszystkie moje pytania. Jednak bardzo szybko pojęłam, że odpowiedzi na nie mam w sobie. Muszę tylko poszukać. Nie mogę obarczać tymi pytania kogoś innego. To byłoby z mojej strony niegodziwe, dlatego doskonale rozumiem reakcję Salingera. Rozumiem również to, że nie chciał już publikować, mimo że całe swoje życie ustawił na to, aby być pisarzem. Myślę, że się rozczarował i uznał, że jest nierozumiany, jak żołnierz, którego słowa odbijają się od ludzi, bo oni są skoncentrowani tylko na sobie, a nie na cudzych przeżyciach. Są roszczeniowi i wymagający od innych, ale nie od siebie.

Salinger zmarł śmiercią naturalną w 2010 roku. Od roku 1965 już nie publikował. Nie zgodził się na ekranizację, kwitując negocjacje pogardliwym stwierdzeniem: „oni piszą listy jak cywile”. To określenie warto uznać również za metaforę obłudy i niekompetencji. Chodzi o ludzi, których charakteryzuje cwaniactwo i lisia przebiegłość, ale i głupota, bo nie przewidują, że ich motywy działania dla inteligentnego człowieka są widoczne jak na dłoni. Ich sieci, w które ma wpaść twórca przypominają rozmowę z akwizytorem i co gorsze oni nie widzą, że w ten sposób obrażają swoich potencjalnych współpracowników, tylko tkają tę obrzydliwą sieć kłamstwa i próbują ze wszystkich stron podejść i wykorzystać swoją „ofiarę”. Chcą ją omamić przyszłymi profitami. Ale czym mogliby omamić Salingera? Człowieka, który widział już wszystko i doskonale wiedział, co jest wartością w życiu i nie była to sława ani pieniądze. Tych ludzi charakteryzuje jeszcze brak szacunku do drugiego człowieka. Dla nich ludzie to tylko pionki, których używają do rozgrywania kolejnych inwestycji, to szczebelki na drabinach ku szczytowi.

Jest legenda – piszę legenda, bo nie ma stuprocentowej pewności, że ta sytuacja się zdarzyła. W Paryżu, po przepędzeniu Niemców, Hemingway z Salingerem mieli się sprzeczać, która broń jest lepsza. Hemingway obstawał przy niemieckiej. Zarepetował i odstrzelił głowę chodzącemu niedaleko kurczakowi. Selinger aż podskoczył. Wstrząsnęło to nim, bo uważał, że nie ma powodu zabijać dla zabawy. Bez potrzeby. Tym bardziej, że trwała wojna, na której śmierci było aż nadto. Nie wiadomo czy faktycznie takie zdarzenie miało miejsce, ale później w jednym z opowiadań Salinger stworzył podobną scenę, tyle, że z kotem. Hemingway zawsze grał maczo, Salinger nie próbował. Wolał być sobą. Tak też powtarzał początkującym pisarzom. Bądźcie sobą. Nie udawajcie kogoś innego.

Człowiek, który spędził jedenaście miesięcy na froncie i nadal nie lubił zabijać, nadal odbieranie życia nawet kurczakowi go wzdrygało, zasługuje na uwagę. W takim zachowaniu dostrzegamy potężną wrażliwość i kręgosłup moralny. Wielu te wartości gubiło za którymś zakrętem.

Dlatego nic w tym dziwnego, że kiedy spotkał „cwaniaczków-akwizytorów”, którzy chcieli zekranizować jego opowieść, to po kilku listach posłał ich do diabła. Z niektórymi nie warto rozmawiać. Zdaniem Salingera tych „niektórych” jest na pęczki.

„Buszującego w zbożu” pisał przez dziesięć lat i żałował tego przez następne lata swojego życia. Identyfikowano go z szesnastoletnim bohaterem powieści, dlatego stworzono mit, który niewiele miał wspólnego z realnym wizerunkiem pisarza. Miał osobowość złożoną, zbudowaną z przeciwieństw. Wierny był sobie samemu. Zawsze był sobą, nikogo nie grał, choć wielu się to nie podobało to tej wierności nigdy się nie sprzeniewierzył.

Jego powieść stała się obiektem kultu, ale on odmawiał roli kapłana. Mimo, że rozchodziła się błyskawicznie, a do końca miesiąca od publikacji, wydawnictwo musiało zrobić pięć dodruków. Dopiero, kiedy pierwsza fala zainteresowania opadła, Salinger odczuł ulgę. Jednak mimo tak oszałamiającego sukcesu „Buszującego w zbożu”, nadal zdarzało się, że pisma odrzucały nowe teksty pisarza. Bo były albo nazbyt skomplikowane, albo nazbyt nowoczesne. Nie takie, nie siakie. Bo redaktorzy przyzwyczaili się do jednej tematyki, klimatu, bo czytelnicy nie lubią zmian, bo pisarzom chętnie przypina się łatki wizerunkowe i nie mają prawa tych łatek zrywać. Co jest według mnie krzywdzące i nie dziwię się, że Salinger buntował się przeciwko temu.

Odmowa, zwłaszcza przez „New Yorkera” bardzo zabolała pisarza, bo „New Yorker” przyjmował jego teksty w ciemno. Jednak jak widać pozycja pisarza na rynku nigdy nie jest stała i pewna. Może się zmienić błyskawicznie tylko dlatego, że autor postanowi pisać o czymś innym albo w inny sposób niż dotychczas. Co i we mnie budzi sprzeciw, bo jeśli odmówimy pisarzowi możliwości podejmowania nowych tematów to zabronimy mu rozwoju. Zaś zamknięcie w bańce kogokolwiek nikomu nie służy, a zwłaszcza twórcy.

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko