Z mojego kraju
Z mojego kraju
czarne wrony odlatują
do Grenlandii
to takie stada
nienormalnych ptaków
szron się różowi od wschodu
dni się kołyszą jak osty
od zimnego wiatru
Z mojego kraju
płynie pieśń od ziemi
kiedy pług ją przewraca
żeby oddychała miłością do niej
Od tych pól jej imię
Z mojego kraju
tętent koni słyszę
gdzieś od Racławic
przez listopad styczeń
dreszcz idzie w powietrzu
Szopen gra
Norwid wiersze pisze
I znów świt
i znów Wisła
we mgle Warszawa
a dalej Gdańsk
I trzy krzyże i kotwica
Z mojego kraju
nikt nie ucieka
śnieg pada biały
na czerwoną miłość.
Z tej ziemi
Z tej ziemi
z której macierzanki zapach
wsączył się w me włosy jak różowy dym
Z tej ziemi
cała czułość świata w wysmukłych trawach
w wierzbowych listkach drży
Z tej ziemi wyrosłem
karmiony pospołu romantyczną gorączką
i piołunem Losu
w mojej krwi płyną gwiazdy
których światło boli
do serca przelewa się wolno śpiewam
lecz słowa kaleczę o usta
i z tego co było pieśnią
tylko szelest został
Nad doliną Wisły
dzwon kruszy szkło powietrza
i w tej właśnie chwili
myślę
że jest takie miejsce pod namiotem nieba
gdzie mi przez serce płynie wielka rzeka światła
To gwiazdy we krwi rozmawiają językiem ziemi
uczą mnie źródła.
W marcową noc 81
Nad ciałem milczy słowo
nad polami brudny śnieg
puste gwiazdy czerwienieją
jak kolce
Polska
gorączka
zapala białe skrzydła
łamie zrosty brudu
Marsz marsz Dąbrowski
złota igła świtu
płynie żyłą Gniewną
Tej nocy jest tak cicho
i nikt nie śpi
czekając na
słowo.
Lot nad gniazdem
Nie przerywajcie mojego lotu
kiedy oderwany od płyty chodnika
z kawałkami betonu w skrzydłach
z bliznami
które uczyły pokory
inne orły
szukam tego miejsca
które nazywałem
gniazdem
Nie bójcie się
kiedy w wychudłych gałązkach
wierzb nad Wisłą
poczujecie wiatr
to ja
uciekłem z obrazka
tam został tylko biały ślad
Nie mylcie mnie
z czerwonym latawcem
ani białym statkiem Apollo
w mojej krwi dzwonią kosy i szable
w moich skrzydłach
wolność
Wyłączcie te szklane pudła
i blaszane koniki na biegunach
biegnijcie do źródła
przez elektryczne pastwiska
i benzynowe cmentarze
płoną wici.
Głogi płoną
Uliczna noc
obmywa mój dom
z popiołów słońca
Okruchy rtęci drżą
na czarnej szybie
Jest cicho
tylko w czarnym kloszu nocy
pies szczeka
jakby nie wierzył
w nieruchomy spokój
mój dom
moja ulica
moje miasto zamarzło
w milicyjny sen pod oknem
całą noc
patrol
Na zdziwionym śniegu
czerwone płomyki głogu
jak krew
Szyba nocy
przechyla się na wschód
Kropelki rtęci ściekają
zapalają słońce
głogi płoną.
Jest taka Pieśń
Z cienia twoich drzew
i złotego szumu
pszczół
co nad polem łubinu
muzykę lata słodką rozwieszają
jak muślin weselny
Z rzek co jak trzy siostry
z południa na północ
niosą swe warkocze
by spotkać się z morzem
Z równin gdzie kępy drzew
strony świata mierzą
idę w Polskę
Brzozy jak palce światła
między czarną ziemią i nocą czarniejszą
wskazują mi drogę
Z kapliczek białych
sczerniałe Madonny schodzą
We mgle
co nad doliną
jak smutny dym z wypalonych ognisk
czepia się gałęzi
bo jest pamięcią drzewa
tak ja biegnę
przez mój kraj do jutra
Jest w moim kraju taka noc najkrótsza
kiedy płyną Wisłą zapalone wianki
Jest taka pieśń
która na końcu świata
z Polaka czyni Polaka.
Są takie drzewa odważne
Są takie drzewa odważne
które szumią
w najczarniejszy ranek
kiedy innym liście
przymarły wzdłuż ciała
Są takie ptaki nadziei
które lecą dalej
choć inne zostały
w obcych krajach
Są takie rzeki niekonwencjonalne które utonęły
by nie płynąć
w stronę
brudnych sadzawek
I jest na Ziemi taka ziemia
która wskrzesza zmarłych
by dać żywym odwagę
– być drzewem szumiącym i orłem
i człowiekiem wolnym
Kiedy się wypełnią dni
i ta ziemia mnie przyjmie
Wyrosnę takim drzewem
Wzniosę się tym ptakiem
Dopłynę rzeką do źródła.
Gorączka
Kiedy upadnę twarzą do ziemi
za wcześnie
w rodzinnej stronie
Nad chorym ciałem
zakołyszą się dziurawce
piołuny
a górski oset nakarmiony słońcem
dziewięć ramion wyciągnie do mnie
i powrócą mi siły
żebym twarz mógł podnieść
Bo z tej ziemi jestem ulepiony
z jej świerków, buków i sosen
zapach żywicy jak pieśń
przypomina
gdzie jest moje miejsce
I tyle jest we mnie światła
ile potok niesie
i tyle mroku
ile pod kamieniem
W Górach
ta sama muzyka – echo słońca
która w mojej krwi
jak gorączka
wypala chore miejsca
obce zabłądzone.
Ciepły śnieg
Na gniewnym drzewie
czarne ptaki
milczały
przymarznięte do skrzydeł
W powietrzu unosił się głośny
zapach prochu
Ciało moje jak kula
upadło po drugiej stronie
W wysokim niebie ktoś zamykał
okno
Cisza rosła jak lód
jeszcze przez chwilę
kołysała się
bezsenna
Gwiazda Polarna
aż czarne ptaki oderwały się
z gniewem wydziobały jej światło
Czarne ciepło jak krew
rozlało się w mózgu
Obudziłem się
ktoś kolbą walił
w moje drzwi
Wyskoczyłem przez okno
w biały ciepły śnieg
zaczerwienił się z bólu.
Oset
Styczniowa kość naga
szron
Słońce budzi ciało
krajobrazu
i mnoży barwy
jak siostry
Po śniegu echo
srebra
a po drzewach tęsknotę
zieleni
rozsypuje jak iskry
brązami kory
milczy
Białe płomienie
styczniowego mrozu
zapalają szyby
Patrzę z ciepłej izby
jak samotna pięść ostu
na białej równinie
kaleczy kolcami
czułe palce śmierci
Słyszę jak w grudzie
ziarno płacze z zimna
i śni Wielkanoc
Głodny styczeń
tnie szybę mojego okna
aż do krwi.
Moja ziemia
Ten pasek ziemi był mój
zaklinałem jego granice
codziennie
aż poczułem że już nie pamięta
swojej księgi
puste pole
miedza aż po horyzont
trochę w prawo
krzyż wielkanocny
tam biegłem codziennie
wymodliłem ten kawałek świata
kiedy wschodziło słońce
czerwienił się
otwierał dla mnie każdą bruzdę
płoszył ptaki
które wracały zdziwione
inni uprawiali moją ziemię
ja ją tylko oswajałem
kochałem jej drzewa
byłem z nią kiedy
ją orali
bosą stopą dotykałem trawy
słuchałem jej szelestu
widziałem jak płakała
deszczem
zimno
śnieg zasypiał w jej ramionach
budziłem go
każdego dnia byłem bliżej
ciepłe słońce odsłoniło bruzdy
jasny dzień
biegłem
w jej powietrzu
miedza kończyła się niebem.
Matka kroi chleb
Milczy chleb na stole
jest pełen cieni
Rozmawiają w nim
dusze ściętych zbóż.
Za oknem
białe dymy
trwonią tajemnicę plewy
Osty
suchą słodycz kołyszą
jak głód
Obnażona ziemia
pusta
pod dotknięciem pługa
odwraca się na grzbiet
naga
oczekuje ziarna
śni białą suknię śniegu
Czarne ptaki wydziobują z niej
śmierć
Matka kroi chleb
przyciskając go do piersi
Otwiera tajemnicę
ziemi powietrza słońca i
czterech pór roku
znakiem krzyża.
Apokalipsa
Siwy gołąb
wypatruje miejsca
na dachu kaplicy
Jej mury z aksamitu wieków
szorstkie jak ręce
które ją modliły
Dach z gotyckiej krwi
plami drzewa
Gołąb pilnuje ostatniej drogi
dzieci się bawią
obok lustra wody
A na horyzoncie wiek XX jak olbrzym
na glinianych nogach
niesie w brudnych dłoniach
białą hostię atomu
Potyka się o kamienne tablice
Hostia upadła
w chwilę później
detonacja
i w lustrze wody pusto
Tylko siwy gołąb unosi w Kosmos
gałązkę krwi
szuka nowej Arki.
Modliła się we mnie modlitwa
Modliła się we mnie ziemia
wiatrem brzemienna
ptaki i anioły nade mną szybowały
rozsypując gwiazdy
garściami
od początku aż do pełni
ciała
śpiew się unosił we mgle
nad wodami
fatamorgana
też miała swoją złotą godzinę w trawie
Modliła się modlitwa we mnie
jak palce
obejmujące słowa
by je wznieść
ponad śpiew i poczerniałe gwiazdy
nad ranem
poczułem uderzenie
delikatne
jak skrzydłem motyla
i runęły ściany mojego ciała
na ziemię
modlitwa się rozpłakała.
Wiersze tygodnia redaguje Stefan Jurkowski
stefan.jurkowski@pisarze.pl