Przyznacie, że tytuł dość zagadkowy (albo głupi) – co kto chce. Ale na razie tego nie wyjaśnię. Mogę zdradzić jedynie tyle, że – mam nadzieję – sens i, chciałbym, zasadność tytułu będzie wyjaśniać się w trakcie lektury bowiem – pozostając przy kulinariach – prawdziwy smak potrawy poznaje się w trakcie jedzenia. Ja swoją „potrawę” przygotowałem zainspirowany listem przesłanym mi przez Jarka Zawadzkiego gdzie znalazł się następujący tekst:
„Seler i szpinak – czyli co poeta ma na myśli
W każdej chyba epoce pod każdą zasiedloną przez człowieka długością i szerokością geograficzną rodzą się ludzie, którzy przyszli na świat w nieodpowiedniej dla siebie chwili, gdyż nie potrafią zaakceptować ani tym bardziej stosować norm, jakie ich na tej Ziemi zastały.
Dwie kategorie ludzi cierpią na taka przypadłość: innowatorzy i odnowiciele. Pierwsi odrzucają panujące trendy i narzucone obyczaje, pragnąc hołdować regułom nowym, być może jeszcze nieistniejącym, a zarazem innym niż minione. Drudzy natomiast tęsknią do standardów, mód i zasad, które odeszły już do lamusa, a wydają się im z jakiegoś powodu lepsze lub bardziej odpowiednie niż obecnie obowiązujące.
Nie będę ukrywał, że kiedy mowa o poezji, zaliczam się do drugiej wymienionej tu grupy kontestatorów współczesności, czyli do odnowicieli – promotorów i praktykujących wyznawców rozwiązań prozodyjnych opracowanych i sprawdzonych w epokach poprzednich, a dziś niecieszących się już zbyt wielkim poważaniem w oczach i sercach literackiego establishmentu.
Przyglądając się zdecydowanej większości publikowanych dziś tekstów bądź to stanowiących poezję, bądź to za nią tylko uważanych, trudno nie dostrzec, ze sa to utwory pozbawione zarówno regularnego metrum, jak i zamierzonego rymu, a przecież przez wieki techniki te stanowiły nieodzowny składnik charakteru poezji europejskiej (a jeśli rozejrzymy się poza Europę i sięgniemy na przykład po wiersze poetów chińskich, wtedy okres, w którym tego typu zabiegi ludzkość stosowała, należy liczyć w tysiącleciach). Obecnie wiele osób, pisząc lub czytając (czy będzie to czytanie naiwne dla przyjemności, czy tez profesjonalistów w celach naukowych), nie widzi potrzeby używania takich środków prozodycznych, a wręcz uważa je nierzadko za zbędne czy nawet szkodliwe, twierdząc nawet, że ich stosowanie to objaw zacofania i dziecinności, żeby nie powiedzieć ciemnogrodu, a wiersze takie bywają nazywane (czy raczej przezywane) „szkolnymi”.
Wielu żyje w przekonaniu, że napisanie dobrego wiersza wolnego nie jest rzeczą trudną, a przynajmniej znacznie łatwiejszą niż skomponowanie wiersza tradycyjnego. Przyczyną takich opinii jest brak wymogów krępujących swobodę twórcy w przypadku tej pierwszej, dominującej dzisiaj swobodnej formy poetyckiej. To jednak tylko złudzenie, gdyż rym i rytm wymuszają na twórcy podjęcie większego wysiłku oraz oddanie się głębszej zadumie nad składnią czy doborem słów, poprzez co zarówno treść, jak i melodia, wiersza zyskuje na atrakcyjności. Widać to zwłaszcza w przypadku dzieł obnażających ubogi warsztat piszącego: grafoman ograniczony regułami rymu i rytmu stworzy bowiem dzieło lepsze niż taki sam grafoman pozostawiony na tym polu sam sobie – dzięki regułom wiersza metrycznego i rymowanego szybciej rozwinie twórca swoje umiejętności. Im lepszym warsztatem dysponuje poeta, tym trudniej zauważyć różnicę poziomu artystycznego między wierszami tworzonymi przezeń w odmiennych technikach, ale niewiele jest, moim zdaniem, wybitnych wierszy wolnych; poza twórczością Walta Whitmana, który był niedoścignionym mistrzem tej formy, do naprawdę udanych prób należą takie utwory jak „Musee des Baeux Arts” W. H. Audena czy „Zaklęcie” Czesława Miłosza.
Większość wierszy wolnych to, niestety, proza pocięta na wersy. William Auld w poemacie „Planeta dzieci” dokonał zabiegu, dzięki któremu unaocznił to zjawisko: przepisał fragmenty artykułów prasowych, dzieląc tekst na nieregularne wersy, przez co uzyskał utwór wyglądający jak wiersz, ale będący zwykłym cytatem prasowym:
„W wiosce tej dzieci są lepiej wykształcone
i o wiele bardziej uprzejme
niż przeciętne dziecko amerykańskie. Mimo biedy
są silne i rumiane.
Lekarze otwarcie przyznali
iż nie ma powodów
narzekać na fizyczny czy emocjonalny rozwój wspólnoty.
Zaniepokojono się pytaniem moralnym.”
(William Auld, Planeta dzieci, tłum. Jarek Zawdzki, My Book, 2005, s.40)
Obecnie nawet arcydzieła słusznie wielbionych poetów przeszłości, takich jak Tao Yuanming, Dante Alighieri czy Rainer Maria Rilke, którzy pisali wierszem sylabicznym i rymowanym, przekładane bywają przez niektórych tłumaczy wierszem białym albo nawet wolnym, i to często nierymowanym – a prawdę mówiąc , mniejszym złem byłoby tłumaczenie ich prozą. Jednym z argumentów na poparcie strategii tłumaczeniowych polegających na rezygnacji z rymu w tekście docelowym jest zarzut, że formy tradycyjne brzmią jak katarynka. Wystarczy jednak przeanalizować pod kątem akcentów niemal dowolny jedenasto- lub trzynastozgłoskowiec polski, żeby bez trudu stwierdzić, iż rozkład akcentów (czyli rytm), nie jest w każdym wersie tekstu taki sam ani że nie ma żadnego schematu rozmieszczenia akcentów w odniesieniu do grup wersów. W wierszach o krótkiej liczbie sylab w wersie, zwłaszcza tych bezśredniówkowych, zjawisko w pełni stałego rytmu może jednak występować, a to z tej prostej przyczyny, że im mniejszą liczbą elementów zbioru dysponujemy, tym mniej permutacji możemy na takim zbiorze wykonać. Czysta matematyka – jak w muzyce! Dobrym tego przykładem jest zbudowana z trochejów „oda do Radości” Johanna Christopha Friedricha von Schillera wraz z odwzorowującym rytm oryginału polskim przekładem Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego, który to przekład wszyscy dobrze znamy, więc cytował go tutaj nie będę. Jeśli stały rytm wiersza jest taki nieatrakcyjny i „szkolny”, jak niektórzy uważają, to dlaczego Schiller (a za nim Gałczyński) nie napisał tej ody wierszem wolnym, jak Goethe „Prometeusza”? A przecież mógł.
Poza tym nawet jeżeli zgodzimy się ze stwierdzeniem, że mamy tutaj zawsze do czynienia z katarynką, to ta „katarynka” stanowiła osnowę polskiej poezji co najmniej od czasów Mikołaja Reja i przejawia się w utworach takich znakomitości, jak Juliusz Słowacki czy Bolesław Leśmian, których trudno posądzać o brak literackiego kunsztu. A wracając do tłumaczeń, to skoro Tao Yuanming, Dante Alighieri czy Rainer Maria Rilke zdecydowali się użyć rymów i regularnego metrum, mieli w tym niewątpliwie jakiś artystyczny cel, nie widzę zatem powodu, żeby tłumacz coś w tym względzie zmieniał – chyba że tworzy przekład filologiczny, a nie literacki; do tego jednak najlepszym narzędziem będzie zwykła proza.
Człowieka stroniącego od poezji rymowanej i sylabicznej można porównać do osoby niecierpiącej szpinaku czy selera, której taki szpinak czy seler właśnie podano – choćby nie wiem jak znakomity kucharz danie owo przyrządził i jak nieprawdopodobnie doskonałych przypraw by użył, potrawa okaże się ohydna, gdyż osoba ta po prostu nie lubi szpinaku czy selera. Jeśli więc nie podoba się komuś taka forma poezji, nie znaczy to, że jest ona w jakiś sposób niewłaściwa lub ułomna, a świadczy to jedynie o tym, że czytelnik obdarza ją niechęcią, podobnie jak ktoś nielubiący selera czy szpinaku czuje wstręt do tych Bogu ducha winnych, a pozytywnych przecież, warzyw. Smacznego”
Pozwolę sobie na własne odniesienie do głównych tez za które poczytuję:
- Prawdziwa poezja to jest poezja rymowana, rytmiczna, taka jak ta pisana przez Słowackiego, Rilke czy Schillera i im podobnych (że wymienię tylko tych, o których pisze Zawadzki.
- Wiersz wolny czy biały to dziwoląg a najlepiej kompromitują go eksperymenty jak ten Aulda.
- Przez wieki, przez 9/10 dotychczasowej historii literatury uprawiano poezję rymowaną i rytmiczną, więc o czymś to świadczy. Tymczasem wiersz wolny i biały to wymysł – patrząc na cały ten czas – świeży, młody, „bezczelnie” negujący przeszłość, tradycję poetycką.
A teraz mój komentarz.
Ad.1. Pierwszym najbardziej charakterystycznym autorem, od którego możemy zacząć liczyć „rozwalanie” metrum i rymów w dotychczasowej formie ze wszystkimi tego konsekwencjami jest =- moim zdaniem – Norwid. Co prawda autor listu do mnie o nim nie wspomina, ale nie sądzę, aby uznał Norwida za słabego poetę. To samo zresztą zaryzykowałbym w stosunku do Peipera i Przybosia, nawet jeśli się ich nie lubi. Ich wiersze nie są „porwaną” prozą. Jeżeli zatem za prekursorów wiersza wolnego uznać któregokolwiek z nich (nie będę tu się spierał), to już tak łatwo nie będzie uznać wiersz biały czy wolny za zły czy wykoślawiony, nieprawdaż? Oczywiście zostawiam na boku tę oczywistość, że można źle pisać „Mickiewiczem”, „Słowackim” czy „Norwidem”, tak jak nie każdy malarz słoneczników jest od razu Picassem.
Ad. 2. Argument z eksperymentu Aulda uważam za miałki. Dadaiści tez się słowem bawili (i to jak!), ale zostali tylko historycznym przykładem takiej zabawy nie znajdując kontynuatorów. Nie sądzę więc, aby znaleźli się naśladowcy „koncepcji” Aulda, którzy na poważnie chcieliby tak tworzyć poezję a nie z własnych trzewi. Nie wierzę w poezję nie tworzona z własnych trzewi, choć wierzę, że własne „trzewia” nie gwarantują automatycznie jakości, ale gwarantują autentyczność, choć może to być autentyczność – wróćmy na chwilę do malarstwa – Nikifora. Nikifor był j e d e n i jego da się oglądać, smakować, ale już autentyczne wyroby nikiforopodobne są niestrawne. Można źle nikiforować, mickiewiczyć, norwidować. Autentyczność przed tym nie chroni, pamiętajmy o tym. Tego ostrzeżenia w rozważaniach Zawadzkiego mi zabrakło.
Ad. 3. Dotychczasowa „przewaga” ilościowo-czasowa wiersza klasycznego nad białym i wolnym o niczym nie świadczy. Powiedziałbym nawet, że po Skamandrytach i Peiperze (niechaj symbolizują te dwa, przeciwstawiane sobie przez Zawadzkiego nurty) 80% poezji a la klasycznej trąci banałem, miałkością, infantylizmem, gdy w poezji wolnej, te złe cechy znajduję powiedzmy w proporcji pół na pół. Nie upieram się przy tych liczbach, ale upieram się, jako czytający, że więcej, znacznie więcej bylejakości znajdziemy w wierszach nawiązujących do klasycznych form. Skąd się ta dysproporcja bierze? A to już temat na inną dyskusję. Może jednak z jakiegoś wyczerpania? Tak jak w filmie wyczerpała się formuła opowiadania świata w konwencji westernu: jeśli chcę obejrzeć dobry western, to wracam do klasyki, bo te nieliczne, coraz rzadsze próby współczesne raczej zakrawają na nieudane pastisz niż dobry film.
Zabrakło mi u Zawadzkiego przykładów , współczesnych przykładów dobrej poezji będącej kontynuatorką klasyki. Ja mam, choć nie pretenduję tu do znawstwa i dobrego rozeznania (a kto teraz do czegokolwiek może pretendować?) jeden przykład autora, przed którym chylę czoła – Janek Kiczor. Ale Janek był nas opuścił kilka lat temu, jego poezja jednak została. No ale jeden Kiczor wiosny nie czyni, mieści się w tych ledwie 20% dobrej klasyki, której sam nie wypełni….
Krótkie podsumowanie mego głosu:
Lepszym eksperymentem niż porwanie prozy na wersy jest ten, którego dokonał (wielokrotnie i w wielu uniwersyteckich ośrodkach literackich świata) Stanley Fish. Opisując go w eseju „Jak rozpoznać wiersz, gdy się go widzi” dostępnym w polskiej wersji językowej w książce „Interpretacja, retoryka, polityka” (Wydawnictwo Universitas, Kraków 2007). Eksperyment ten bowiem (musicie to przeczytać, opis zająłby zbyt dużo miejsca) wskazuje na niebanalność odbiorczej aktywności idącej trochę tropem dość zgryźliwej uwagi Tzvetana Todorova, że literatura jest piknikiem, na który autor przynosi słowa a czytelnik sens. JA tu proponuję własny eksperyment, eksperyment Wołosewicza. Robię go na własnych tekstach, jeśli mam kłopot, o którym wspomina Miłosz pisząc o szukaniu formy bardziej pojemnej niż wiersz, ale nie zgadzając się na dychotomię: albo wiersz albo proza. Na czym on polega? Jeśli piszę a – jak mówił niezapomniany (niezpomniany?) Samuel Jonson – nie każdego dnia świat układa się w wiersz, a jednak piszę i w tym pisaniu wiersza łapię się na karpielach czy w wiersz idę czy raczej nie (choć prozy nie uprawiam w ogóle!), to stosuję taki oto zabieg: piszę o4. tekst w formie prozy. I teraz jeśli on mi się układa w prozę jak układa się głaskany kot pod ręką, to nie udaję, że pisze wiersz. Ale dzieje się i tak, że to sprozaizowanie tekstu – wszak „technicznie” łatwe do wykonania – jednak mi zgrzyta, nie pasuje, wymyka się, bo tekst domaga się innej niż prozatorska wersyfikacja, to mówię sam do siebie: ten tekst domaga się formy wiersza, wolnego, białego, ale wiersza. Oczywiście rozmawiam tu sam ze sobą albo w dwugłosie ze swoimi tekstami, więc wolno mi więcej (a nawet wszystko) niż gdy mam do czynienia z tekstem innego autora (choć i tym można się „pobawić).
Robię to jednak w ramach swojej własnej definicji wiersza, że jest on jednostką rozrachunkową w rozmowie poety ze światem (pisałem o tym lata temu na naszych łamach, więc nie będę się powtarzał, przypominając tylko, że znaczy to dokładnie tyle, ile słychać). Rozmawiajmy więc z tym światem sensownie, radośnie, ciekawie, głęboko, frapująco, dramatycznie czy ekstrawagancko – wtedy się obronimy dowolną formą. I „biała” i klasyczną. Miałkości zaś naszej rozmowy ze światem nie obroni żadna z tych form. Słabość takich wierszy wyjdzie jak słoma z butów, co pisze ja, syn suwalsko-sejneńskiej wsi, więc wiem, co mówię.
Granica między dobrymi a złymi wierszami nie przebiega według ich formalnej struktury. Ponadto wewnątrz tychże struktur więcej – przykładowo – różni poezję Wrocławskiego od Białoszewskiego i dalej patrząc – lingwistów, niż tegoż Wrocławskiego od Mickiewicza czy Leśmiana, choć wszak na pierwszy rzut poetyckiego oka i ucha Wrocławski-Białoszewski-Lingwiści pochodzą z tej samej literackiej biocenozy (określenie zaczerpnąłem od Leszka Żulińskiego) odległej od biocenozy Mickiewicza-Leśmiana. Tak to widzę.
Kończąc wracam do szpinaku: 80% procent kucharzy (także literackich) źle przygotowuje szpinak, dlatego nam nie smakuje sam w sobie będąc ani zły, ani dobry. Trudno mi więc być tu optymistą i mogę życzyć jedynie nie tyle smacznego, co tego, abyśmy częściej trafiali na „kucharzy” zaludniających krainę tych 20%. Trafiajmy na Kiczora i jemu podobnych, choć Zawadzki żadnego – ze swego pokolenia – nie wymienił.
Drogi Andrzeju. Pan Zawadzki niestety „pociska” farmazony. Zamiast je wypisywać poczytałby (czytaj – zapoznałby się) z poezją Różewicza, Zagajewskiego czy Herberta i innych, Szymborskiej nie wyłączając, a i kilku innych noblistów ostatnich (już dziesięcioleci) również. Pan Zawadzki przyrządza „szpinak” polewając go miodem i cytryną, a to oprócz bezsmakowości trąci już czymś w rodzaju środka przyśpieszającego wymioty. Oderwał się od rzeczywistości i udowadnia, że dinozaury wcale nie wyginęły, tylko się dobrze pochowały. Szkoda mi czasu na tego typu bajdolenia, a Twojego szkoda tym bardziej. Dyskusje z wielbicielami dymka i rymka są bezcelowe… To jakby Matejko chciał prowadzić dyskurs z impresjonistami. On nimi gardził, oni nim też. Nie da się zachować substancji w sztuce. Ona łamie bariery i z siłą tsunami rozwala zastany porządek. Konserwatysta tego nie widzi, nie chce widzieć, złoty środek dla niego nie istnieje, aż po fanatyzm głoszonej tezy. To oczywiste, że smak szpinaku nie zależy od szpinaku tylko od kunsztu przyrządzającego. Jak każdej potrawy. Mój Ojciec uznawał tylko sól i pieprz, siłą rzeczy większość dań nie była jadalna. Bogactwa smaków zależą od przypraw. I nie pojmuje tego tłumacz na chiński. Paranoja… Szkoda Twojego tekstu i zwrócenia uwagi na uwagi nie warte zwrócenia na nie uwagi. Chodź pojmuję Twoją ideę. Pozdrowienia
Andrzeju,
ponieważ nie znam pana Zawadzkiego a dostałem tę przesyłkę imiennie na Związek, to:
– po pierwsze chciałem być grzeczny (i chyba byłem) i odpowiedzieć oraz
– po drugie skorzystać z okazji i wyjaśnić – ale już chyba po raz ostatni – wszem i wobec, że, jak to trafnie nazwałeś – dinozaury wyginęły choć czasami
– po trzecie pojawiają się w dobrych filmach.
Pozdrawiam serdecznie
Andrzej