znak
bezszelestny pochód wiatru nad równiną
i pagórach
odbywają się seanse światłocienia
ptak kołuje rozdzierając przestrzeń
niepodobny do dzisiejszych ptaków
jednostajność czasu
jeszcze nie ta chwila
w oczach wielkich zwierząt krążą widnokręgi
krwawe słońce nad krawędzią ziemi
nienazwany los snuje swoją nieśmiertelność
w kamieniu
w głębi mórz
w nieposkromionej zieleni
nagle szmer w ciszy
słychać czyjeś kroki
to lachezis kloto i atropos
sieć utkaną potajemnie
zarzucają w studnię przeznaczenia
wietrzenie
nad popiołami
zamyka się wieko nieba
w gruzach tylko wiatr dymi
przetaczając grom zniszczenia
dzwoni trwoga
i skowyczą głodne psy
usta ocalonych
miotają przekleństwa
rumowiska czekają na płacz
wielki płacz zwątpienia
ale nadzieja odwraca wzrok
od śmierci
suche są ludzkie oczy
sól wietrzeje
łzy zastygły
w cień dławiącej zemsty
drążenie
wyniknąłeś z kręgów wody
z wrażliwego cienia
taki byłeś wtedy młody
i twój głos się
w ciszy rozprzestrzeniał
purpurowy ton pogody
o zachodzie słońca
taki byłeś wtedy młody
nasze życie
miało trwać bez końca
lecz przepadły sny przyrody
co się nagle stało?
byłeś jeszcze taki młody
chmurne niebo
groziło upałom
mrok nade mną przeogromny
pewnie zima blisko
a ty zawsze taki młody
choć cię nie ma
…………………………
to naprawdę wszystko
w nieznane
drepce po kole
po kole dookoła świata
jaki był początek
jaki będzie koniec?
świeci jego głowa
jak ozdobny owoc
palą się płomieniem
obie chwytne dłonie
deszcz śniegi czy burze
pęcznieje widnokrąg
ledwo rozjaśniony
ledwo wytyczony
koło koło graniaste
niedomknięte
szponiaste
a serce niebawem
ustanie w pogoni
niewidomi
u końca drogi zawsze jest niewiedza
większa niż trud podążania
szedłeś przez długie życie
ale nie wiedziałeś
ile pod twoją stopą
zginęło mrówek chrząszczy i pająków
ile zdeptałeś ziaren piasku
ile zgubiłeś prawd z własnego j a
i po co ta burza
którą zaniosłeś w darze domyślnemu Bogu
ostatniego dnia
u końca drogi zawsze jest niepewność
czy kochałeś człowieka bo może
trzymając go rozpaczliwie
za rozdygotane ręce
sam nie wiedziałeś kim jesteś na świecie
jednak upartość twoja wzbudza podziw
idziesz jak niewidomy
który potykając się o kamienie
zawsze u końca drogi dostrzega nadzieję
królestwo i my
atlantyk – świadek koronny –
huczy:
– odeszła królowa
długo panowała –
została po niej ludzka pamięć
i nocne czuwanie na wyspach
lecz co nam do tego?
przez lata słuchałaś królowo
o czym w ciszy szepcą wytrawione kości
słuchałaś głosu minionych pokoleń
może po raz ostatni przyszło ci do głowy
pytanie co wniosła historia
na odległe wybrzeża wielkiego królestwa
oddanego teraz stróżom nowych praw
ziemi mgieł i deszczu
nie będą już rozjaśniać
twoje barwne stroje
ale katedry łakną wciąż podmuchu dziejów
na ulicach miast jak zwykle
mijają się i przemijają narody języki
cywilizacje
i nasz męczący polski sen
umarła królowa
mówią że odeszła z nią epoka
król czeka
co przyniesie z głębin
piana czasu
gdy sypnęło śniegiem
wokół biało
białe drzewa dachy i balkony
w nocy sypnął śnieg
głęboka cisza
idziesz wolno śnieżną drogą
w bieli
w ciszy
biała
cicha
biel zawiera wszystkie barwy świata
i twój lęk
biel może zamienić się w czerń
w państwie środka żałoba jest biała?
dostojna martwota
wsiąkasz w nią bez miary
jak w niepamięć życia
coraz głębiej
misternie rzeźbiona powłoka świata
ile razy pragnąłeś ją rozłożyć
aby potem scalić
utajone życie to zapowiedź
śmierci
czy śmierć utaiła rozwój
żywych organizmów
sprzed miliardów lat?
wahanie ziemi która nie wie
na co ją stać
człowiek nieczytelny dla samego siebie
jednak pragnący zrozumieć
wyraz obcej twarzy
nawet echo
powtarzające bezmyślnie
co dawno minęło i nie wróży sensu
wątpliwości rosną
w miarę jak chciałbyś otworzyć bramy mroku
przed wielką wygraną
choćby bramy zaduszonej aleksandrii
coraz grubsza powłoka świata
twoja pewność na dnie warstw
z których trudno się odkopać
ku powierzchni
ku przyszłości
zamykanie systemu
lotna wiedza listków trawy
warująca nisko nad ziemią
rzuca na kolana fałszywych proroków
wkradających się w polana czasu
wiedza niema i ukryta
za kogo mnie masz poezjo
widmo kroków uporczywie wbijanych w nieznane
a tak jawna
jak codzienność kołysząca się w powietrzu?
zapamiętać dziwny rejestr:
metafory
metastrofy
metatropy
metastwory
fałszywi prorocy
czasem budzą się z letargu
kim wtedy jestem?
lśnienie opuszcza listki traw
gdy chcę im powiedzieć prawdę
o świecie wyziębłym do bezwzględnego zera
i o sobie
może to już
trwa zamykanie systemu życie?
słowik
to nie śpiew-
śpiewają inne ptaki
to nie ból-
wiem jak boli ciało skóra kość
wiem jak boli chwila
gdy odrywa się od ciebie bliski człowiek
albo kraj rodzinny
albo dobre imię
gdy nie ma nadziei
to jest natchnione gulgotanie kiedy świat
wisząc na rdzawym piórku
nie może wydać z siebie pełni głosu
także przeczysty tryl
śmiałe spojrzenie w wysokość
niewyobrażalnych pragnień
i spadanie w rzeczywistość
w trwogę przemijania
w smutek
czy uwierzy ktoś
że nigdy nie widziałam słowika?
w księżycową noc ukryty w gałęziach
był uosobieniem tęsknoty do piękna
ale korzenie drzewa wiodły w głąb
skończył się maj
słowik przestał głosić prawdę ziemi
pogrążonej w chaosie istnienia
stał się zwykłym ptakiem
sytuacja wyjątkowa
zdyszany oddech w zimnych klatkach płuc
dostojne mowy i zwiewne frazesy
świat lubi mówić lecz słuchać nie umie
ktoś się obraził unosząc w zanadrzu
chwiejną postać rzeczy
kłębią się racje zamieć niesłychana
lekarstwem wojna
wkrótce będzie koniec
nad grozą miast zniszczonych wiatr przepędza dymy
zieją otwarte groby straszą wnętrza domostw
zimno ciemno brak wody i chleba
rok niemal mija a końca nie widać
sale posiedzeń aż huczą z podziwu
nad męstwem napadniętych nad stratami wroga
na kimś można polegać kogoś można wyśmiać
liczyć ofiary dwu walczących stron
wszystko znajduje wyraz i dramat się toczy
nie od dziś znany dramat miejsca czasu akcji
krwawi otwarta rana dni
lecz tam gdzie nieustannie głos martwieje z bólu
milczenie
nieludzkie milczenie które mówi
samo za siebie
sprawa nadzwyczajna
poezja
sprawa nadzwyczajna
(wykreśl w sobie słowo: piękna)
kiedy człowiek nie ma już nic innego
do powiedzenia ponieważ wszystko o czym mówi
jest świergotem ptaka na suchej gałęzi powietrza
lub krzykiem o ratunek po drugiej stronie
wezbranej rzeki
gdy po tej – nieruchomo stoi głuchociemny
dziwiąc się słońcu że tak mocno grzeje
czasem na pomnikach drętwo się uśmiecha
jakby miała coś do skreślenia
czasem błąka się bezbronna jak pusty obłok
to znów pulsuje tajemniczym rytmem
w tobie?
w każdym?
nieuchwytna
nie może znaleźć zagubionej frazy
zazwyczaj bywa że wybucha jak pocisk obcą
zamilkłą mową znaczeń
ale one krwawią i znikają
są i nie ma ich w domysłach świata
w projektach wieczności
każda próba określenia kłamie
może poezja nie istnieje
jest tylko trud szukania
błysk nagiej chwili wyrzucającej łaskawie
kroplę światła na bezmiar ciemności
napisz wiersz programowy
co robić gdy okaże się
że wszystko co czyniłeś dotychczas
stało się nieważne
a ty stoisz roztrzepując rękami powietrze
i twój cień
jak bezdomny wędrowiec
nie przesuwa się do przodu
ani o jeden obrót mózgu
jeżeli pisałeś liryki – nikt ich nie przeczyta
jeżeli wojowałeś – gruzy nie wstaną z martwych
jeżeli pomagałeś głodnym obsypanym krostami
lekceważonym – zaprą się ciebie
jeżeli modliłeś się do swojego boga
krzykniesz w głuche niebo – odejdź
nie jesteś mi już potrzebny
będziesz czekał aż ziemia
urwie się z zaprzęgu z potężnym hałasem
będziesz chwytał ją za skraj ognistej sukni
gdy przez obłoki przejdzie płomień
ale pewnego dnia echo dyskretnie zawoła:
wracaj skąd wyszedłeś
potykając się o niemożliwe
zasłonisz oczy i napiszesz swój wiersz programowy
o tym że błędem jest zostać
więźniem pustki na kamiennych bezdrożach
nie lękaj się
powroty nie są łatwe
zapis w ogniu
noc kiedy przeszłość
staje się śmiertelnym wrogiem
czuję jej oddech na twarzy
przemienionej w cudzą
niespodziany atak pod osłoną mroku
błysk oślepia
dymi krew
padają ludzie
przygotuj w sobie wojnę
gdy nie chcesz pokoju
wojnę straszną jak wiszący nóż
nad odsłoniętą szyją
kto będzie sądzony?
czyjeś martwe ciało (może ciało dziecka)
nabiera mocy
rzuca ogniste słowa:
– palę się płonę a przecież wczoraj
były tu spokojne wzgórza
nie doświadczone trwogą
powiedz krzyknij poprzez żar
dlaczego umarłem?
proch śpiewa płacząc w urnie ziemi
jeszcze jedna noc
jeszcze jeden dzień
moja twarz przemieniona w cudzą
czeka zmartwychwstania
w zwęglonych kamieniach
oddychanie
pęka chwila
wdech i wydech
wchłanianie i wydalanie
witaj władco tlenie
utajony w powietrzu i wodzie
opuść mnie dwutlenku węgla
z kroplą
która nic nie znaczy wobec oceanu
(chociaż i bez tlenu
może się obejść nicień tasiemiec i przywra)
niech trwa święty oddech
niech przeszywa organizm jak ożywczy promień
niech zdąża przez świat
pogrążony w burzach lub sennym spokoju
ale czasem
mogę o nim zapomnieć w okrutnej chorobie
niemal wszystko oddycha
poeci piszą w zachwycie że oddycha Ziemia
pierwotniaki jamochłony ryby
krokodyle słonie
rudy kot cicho mruczący na moich kolanach
pąsowa róża za oknem
i ja –
człowiek – “korona stworzenia”
aparaty szparkowe
skrzela tchawki płuca
powierzchnia ciała
drobny jego szczegół
wdech wydech
tętnienie
ale nic nie trwa wiecznie
nagle pęka czas zdradliwy
coś zacina się umiera
niknie pulsowanie
w korowodzie chwil
czyjeś życie się kończy
aby inne żyło
wygaszanie
ślepe słowa
wyplute na wylękłe twarze
to początek uczty
jednej z najpodlejszych
stoły zastawione
rozkładają się resztki wnętrzności
i paruje krew
na posadzkach w błocie
chrobotanie szczurów
mdły oddech zagłady
nary ciemnych nocy
unoszą ciała obłupane z życia
imiona
strącone w niepamięć
nic nikomu po nich?
z ballady o ścianach
wreszcie musiało nastąpić
zawieszenie broni
ścianom zbrzydła polityka izolacji
okna za wiele widziały odmian życia
podłodze najwygodniej byłoby skapitulować
od decyzji ostatecznej powstrzymał ją jednak
lęk przed ośmieszeniem
nawet fortepian pojękiwał już tylko w wiolinie
pełen szczerej czy urojonej niechęci
do dalszego prowadzenia wojny
taką sytuację należało wykorzystać
ubezpieczyć się przed zdradą
przełamać szańce wzajemnej nieufności
wysłać parlamentariuszy
do tego celu
jedni używają krasnoludków
inni moralnych racji
jeszcze inni opuszczają okopy
wymachując nad głowami białą chorągwią
trzeba było wybrać
zwłaszcza że horoskop
budził nadzieje
wtedy to pod sufitem przyczaiła się
wytrwała pamięć
szczerząc zęby wyliczała na palcach
wzajemne nasze porachunki
i nagle zawiodły wszelkie kalkulacje
w ciemności znowu ktoś do kogoś strzelał
wreszcie – ponieważ tak było najrozsądniej
zaczęliśmy symulować obłęd
gdy uspokoiło się
dom wyszedł z domu na zawsze
mieszkańcy przyszli do siebie jak zawsze
zegarom puls wracał do normy
nie było zwycięzców ani pokonanych
przeszłość upewniała się
czy warto dla siebie budować ołtarz
przyszłość wyprowadzała z milczenia
zarysy nowych kształtów
wszystko zaczęło się od początku
pyszna zabawa
—
Wiersze tygodnia redaguje Stefan Jurkowski
stefan.jurkowski@pisarze.pl