Motyw sentymentalny
Zatoczyć musiałem, wielki krąg, aby dojść do tego miejsca, z którego wywodzi się pierwsza serdeczność; w którym serce nie krwawi nabijając się na gałęzie drzew, a strony świata pozostały na swoim miejscu i nigdy się nie mylą. Do miejsca, które pozostało Pangeą, w której aby się spotkać z drugim człowiekiem nie trzeba budować statków ani latać samolotem. Do miejsca z którego wyruszyłem budować moją wieżę Babel, skutkiem czego utraciłem pewność języka i tożsamości.
Idąc po okręgu coraz bardziej oddalałem się od punktu będącego początkiem, gubiłem się wśród spraw, które daremnie usiłowałem uznać za swoje. Starałem się wytrzeć zgrzebność języka, szorstkość gestu, nauczyć się dyplomacji i życiowej giętkości, kłamstwa z patrzeniem prosto w oczy i wyciszania prawd, które prawem osmozy wchodziły we mnie w czasie, kiedy byłem najbardziej chłonnym. Z czasem zapomniałem o wierzbach, zacząłem wierzyć tylko w srebrne świerki i parkowe magnolie. Ironicznie patrzyłem na świat mojego Ojca, tak wielki, że mógł go w jeden dzień objechać konnym wozem.
Dziś, kiedy nawet wprawne oko nie dostrzega odcisków na moich dłoniach, najwrażliwszy nos nie czuje zapachu obory, dostrzegam spektakularność tego sukcesu. Nasyciwszy się do czkawki, wracam do prostej mądrości. Co prawda już nie tej samej, ale wciąż upraszczającej zawiłości filozofii. I dziś zazdroszczę mojemu Ojcu. Nie pija prawdziwej kawy ani koniaku, nie zna filozofii Spinozy, ale wie, że w dzień trzeba pracować, a nocą spać. Jest uczciwy, prosty i chudy jak kołek w płocie. Nieco chwieje się od kiedy patrzy w telewizor.
Kiedy zrozumiałem potrzebę i wartość powrotów, zrozumiałem także poezję Tadeusza Nowaka, a nawet mam odwagę identyfikować się z nim. Daje mi do tego prawo podobieństwo doświadczenia i głębokiego sentymentu bez których byłbym ślepy i głuchy. A przede wszystkim nie miałbym początku.
Po raz pierwszy czytałem jego wiersze w miejscu, w którym powinny przemawiać najpełniej. Ale wtedy nie robiły na mnie wrażenia psalmy pełne koni, psów i jabłoni. Wtedy to wszystko miałem na co dzień, a więc było zbyt oczywiste, aby mogło być literaturą. Jabłko było jabłkiem, koń koniem, a pies łańcuchowym niewolnikiem. Gdzie tu symbol? Gdzie liryka? Wtedy fascynował Herbert, Grochowiak, Różewicz, Ginsberg, O’Hara i inni z wysokiego pułapu. Wtedy chciałem się stać obywatelem świata, rękami rozgarniać granice, ze wszystkim i wszystkimi szukać wspólnego języka. Chciałem uwolnić się od wstydliwego balastu płytkiego sentymentalizmu i pognębić w sobie nie tylko wiejski, ale i polski kompleks.
Odbiłem się więc od zaoranej ziemi i twardo wylądowałem na miejskim trotuarze. Zacząłem szlifować w sobie miejskość:
Mówił
– ty jesteś od gnoju –
a ja po trzykroć się tego zaparłem
Długo wycierałem z języka szorstkość słów
z rąk zgrzebność gestu
dopasowałem do siebie chemiczny zapach
Stworzyłem się na nowo
A dziś nawet mój dawny mówiący gwarą Bóg
zaszył się w kącie chałupy przywalony ciężarem
mojej elokwencji sugestywnością słów
św. Augustyna św. Tomasza
oraz wszystkich innych których o komentarz
nie prosił
Nie rozumie mojej literackiej modlitwy
chwalby dawidowego psalmu
Wciśnięty za piec z przerażeniem rozgląda się
po rozległości mojej wiedzy o nim
widząc we mnie detektywa
przed którym nic się nie ukryje
Ucieka do starej ściśniętej gumką
książeczki do nabożeństwa
w której jest jeszcze modlitwa
za najjaśniejszego pana i jego rodzinę
Kocha moją babkę która nie sprawia mu kłopotu
mówiąc pacierz językiem zrozumiałym
i przy każdej okazji czyniąc krzyż
z rozmachem i bez wstydu
Zawsze wie gdzie ją odnaleźć
– w kościele od osiemdziesięciu lat siada
zawsze w tym samym miejscu
Odbiła tu nawet w powietrzu
swój cień
Tak napisałem wiele lat później, kiedy na miejskim bruku zdarłem kilka par butów, a oczekiwana mądrość nie przychodziła. Z czasem musiała przyjść refleksja, którą znał także Nowak:
Na tej codziennej poniewierce
Żyłem, spałem w cieniu wód,
rozdawałem jak chleb serce
I okrutnem głupstwa plótł.
Napatrzyłem się do woli
mędrcom, z których dziecko drwi,
głupkom, którzy suknem dolin
do niebieskich idą drzwi…
Coraz częściej brałem do rąk wiersze Nowaka, by ranić się nimi aż do bólu. A najbardziej rozumiałem je tam, gdzie jechałem kiedy czułem łomotanie serca aby przyłożyć nań granatowe pasmo Gór Świętokrzyskich. Gdzie próbowałem odrodzić się, poskładać, zbilansować wiedzę o życiu…
* * *
Właśnie wczoraj stałem pod ścianą wiejskiego sklepu, ściskałem sękate dłonie kolegów, patrzyłem na ich szczeciniaste gęby i zrozumiałem, że nie tylko lot w kosmos odrywa nas od ziemi. Nie było mnie tu kilka lat zaledwie, a już nie umiem, odnaleźć swoich miejsc. Zmieniły się drzewa, domy i kobiety. Matkom przygasły oczy i teraz goreje w nich duma z tych długonogich, pełnopierśnych córek, o których chłopcy marzą po nocach.
Wypij – jeden z młodszych, którego nie pamiętam, podsuwa butelkę z owocowym winem. Piję łyk aby nie powiedzieli, że zważniałem i przestałem być swój. I nagle odkrywam, że to wino jest całkiem smaczne. Przyzwyczaiłem się do markowych trunków, a tu zwyczajny owocowy cienkusz okazuje się mieć smak przygody sprzed kilkudziesięciu lat. Piję już bez namowy, a potem wyciągam pieniądze: Przynieś jeszcze jedną. Patrzą na mnie jak na swojego, a ja naprawdę chcę być swój! Chcę aby tamte wzgórza za moim domem znowu podrosły do wysokości tych z dzieciństwa, które później zniwelował widok Tatr, Alp i Kaukazu. Chcę aby zarosły wikliną płytki jar z ciurkającym strumieniem znowu wydał mi się Amazonką:
Dzieciństwo moje szło przez pola z psem
Pies naszczekiwał i z królestwa zboża
Uciekał anioł nagi jak rówieśnik
Skaczący z wierzby w leśne siano rzeki
Jeszcze jeden łyk, drugi, a potem idę szukać siebie w tym pejzażu, który pod wpływem wina znowu ma szansę stać się moim.
* * *
Idę. Po prawej szkoła, która zachowała się w stanie niemal nienaruszonym. Poczciwy barak, w którym na lekcji geografii świat wcale nie wydawał się taki wielki, przyroda była przyjazna, historia średniowiecza wcale nie tak odległa, a ręczny dzwonek ogłaszał przerwę, a nie życiowy alarm.
Podchodzę do drzwi, poruszam klamką. Zamknięte. Stoję pełen zdziwienia bo kiedyś drzwi zawsze były otwarte. Teraz wisi na nich wielka kłódka. Dziwnie obcy element scenograficzny. Zupełnie jakby zamykała przede mną fragment przeszłości. Zaglądam do okien In z ulgą stwierdzam, że wewnątrz wszystko jest jak było. Te same ławki, tablica i ścienne gazetki. Mógłbym przysiąc że to ja je robiłem.
Widząc uczniów, potrafię się wśród nich odnaleźć. Jak dawniej dziewczynki grają w dwa ognie, tylko tamta z warkoczykami to nie Ewa, ale jej córka, a tamta pyzata, wypisz wymaluj kolega z jednej ławki. Chłopcy biegają skacząc przez klomby, ścigają się i klepią po plecach. Mógłbym nawet pokazać, który z nich to ja. Ale na wszelki wypadek porównałbym się na tym ze zdjęcia. Stoję na nim w gronie rówieśników, w szkolnym mundurku z białym kołnierzykiem i pewnie się uśmiecham. Dziś bym tak nie potrafił – dziś śmieję się półgębkiem i nieszczerze. Nie wiem nawet czy ten grymas nazwać można uśmiechem.
Nie ma już moich nauczycieli. Są inni, który, mam nadzieję, nie przestraszą dzieci rozmiarami świata i nadmiarem wiedzy o nim; pozostawią w nich ufność, że ten świat jest tylko trochę większą wsią, a ruch Ziemi przedstawią im w sposób na tle stateczny, że weń uwierzą.
Jednak najbardziej zmieniają się drzewa. Jedna po drugiej padają stare wierzby, najpierw odłamują się im gałęzie, a potem walą pobrużdżone, puste skorupy pni. Przejmujące jest to, że leżąc potrafią się zielenić i wciąż jeszcze karmią huby. Dowód zwycięstwa ducha nad materią? Dawniej piłowano je, rąbano i palono. Miało to w sobie coś ze starożytnej kremacji, był w tym szacunek i ciepłe uczucia za otrzymane ciepło Dziś nikt już nie sadzi takich drzew. Dziś królują niskopienne jabłonie, wiśnie i jaśniepańskie morele. Boję się więc, że kiedyś niebo przytłoczy mnie, przydusi i zatrze. Moja matka mówiła, że drzewa trzymają chmury nad głową człowieka. Mówiła także, że drzewa są po to, aby drapać chmury po brzuchu, a chmury aby ścierać z drzew kurz. Boję się, że zwali się wypróchniała wierzba znad stawu, którego zresztą tez nie ma bo zarósł iwą i wygląda jak rzeżucha na odwróconym talerzu.
Na szczęście pojemna lodówka pamięci mrozi liczny pojedyncze i mnogie oraz nieostre horyzonty, w których pozostał ostry sens.
* * *
Idę drogą, a wraz ze mną duchy nieobecnych drzew. Walimy środkiem mocni prawem pierwszej obecności. Odgarniamy to, co późniejsze i co patrzy na nas z respektem. Czuję w dłoniach gałęzie, które gładzą mnie po głowie Jak niewierny Tomasz wkładam palce w pogłębione czasem zmarszczki pni i dopiero tam, na dnie miękkiej rozpadliny czuję gładkość skóry pierwszej dziewczyny, widzę biel nowego płotu, który zdążył już poczernieć i ochromieć.
Z lewej idzie wierzba. Kiedy na nią patrzę, wstydliwie się rumieni. Pamiętam ją podlotkowatą i trzpiotowatą, a dziś pełna jest drzewnej kobiecości. Rozrosła się w sobie, wypiękniała, ale w jej gałęziach wciąż czuję tę samą serdeczność i melancholię. Jak liście zrywam z niej moje sekretne słowa i ukrywane zauroczenia. Kochałem ją miłością ludzko-drzewną, uczyłem się od niej być drzewem, a ją rozumienia człowieka. Ona wiedziała o tej słomianowłosej z trzyliterowym imieniem, której w rytm śmiechu kołysały się piersi.
Zdradziłem moją wierzbę pozwalając zwabić się ambicji i kobiecie. Kiedy wracałem, wstydliwie odwracałem wzrok bojąc się zajrzeć pod jej zieloną aureolę. Zapomniała o mojej zdradzie i teraz patrzy na mnie z serdecznością, na jaką stać jedynie wierzby.
Po lewej stronie idzie klon zwalony koniecznością budowy ludzkiego siedliska. Nie bacząc na prawo pierwszeństwa wysadzono go z miejsca, spiłowano i przerobiono na ciepło. Grzał, ale mnie mroziła jego nieobecność. Wciąż gnębią mnie wyrzuty sumienia za każdy wbity w pień gwóźdź i zdartą podeszwami korę. Myślę, że darował mi choćby za tę parę łez, jakie uroniłem, kiedy sypnął się pierwszy pył trocin. Obok idą korpulentny orzech i podokienny bez, który wiosną tłoczył zapach do naszej ciasnej i dusznej izby. To była nasza podwórkowa perfumeria. Za nimi idą lipy, topole, akacje, dzikie bzy i kępiaste wikliny. I drzewa, których nazwać nie umiem, ale które wciąż istnieją w moim życiorysie.
Idziemy. Rozstępuje się przed nami czas teraźniejszy, przyłączają się coraz to nowe drzewa. Także te zwalone przez ostatnią burzę. Idą chrome, bez rąk, nóg i wózków inwalidzkich. Ledwie toczy się domowy kasztan, który uwiarygodniał mit Sfinksa, bo chociaż rozrywał go wiatr i raził piorun, za każdym razem wykazywał nadzwyczajne przywiązanie do życia. Szkoda, że nie nauczyłem się tego:
Zatrzymało się jabłko biegnące po stoku
I Bóg nawet się na mnie pogniewał
Zastygł koń Stoi z uniesioną nogą
Dziś jeszcze tkwią we mnie
nieruchome drzewa.
Tak pisałem „pod Nowaka”, kiedy zrozumiałem, co to jest czas przeszły dokonany. On wyraził to prościej:
Chory zamyka oczy
chory widzi jabłonie
otwarte na oścież
Jestem chory, gorączkuję. Krajobrazy i ludzi przyciskam do skroni, ale to wzmaga jeszcze gorączkę….
* * *
Dziwny fenomen ten Nowak. Czytają go koneserzy i prostacy i każdy czuje dziwną elektryczność ciała, myśli i sumienia. Hipnotyzuje niepokój w spokoju i siejąca się w nim cisza. Matka była prostą kobietą, chociaż uchodziła za ludową poetkę. Pisała wiersze i piosenki recytowane i śpiewane na dożynkach, akademiach i weselach. Lubiła czytać poezję.
Pamiętam jeden z takich wieczorów, letni, pachnący sianem i jaśminem. Siedzieliśmy na ławce przed domem oplecionym winogradem i refleksyjnym jak cygański wóz. Zmierzchało się. W Kobylanach słońce zachodzi wcześniej zapadając za łagodne stoki Gór Świętokrzyskich. Zanim zajdzie, przez czas jakiś zza garbacizny horyzontu wyczesują się jasne smugi. Zupełnie jak promienie aureoli bijące z głowy Chrystusa na kiczowatych obrazach albo na rysunku Wyspiańskiego, na którym Apollo razi grotami pomoru.
Czytałem Matce wiersze Nowaka. Słuchała uważnie, patrzyła w zielony żywopłot, a w oczach miała tkliwość jaką widywałem wówczas, kiedy mówiłem jej, że jest najpiękniejszą kobietą świata. Było w niej cudowne oddalenie od pracowitego, realnego świata i kropelka rzadkiego szczęścia. A potem zapadła cisza, która jest najlepszym przedłużeniem poezji… Przed moim wyjazdem zapytała, czy mógłbym jej zostawić wiersze Nowaka: „Ja je rozumiem. Nie znam się na poezji i niewiele mogłabym na jej temat powiedzieć, ale kiedy je czytam, wiem, że jestem tam, gdzie powinnam”.
Mam przed sobą ten niepotrzebny już Matce tom, bo tam gdzie odeszła pewnie zna się wszystkie wiersze świata. Otwieram, zdając się na przypadek:
Ale poprawiam w swoim ciemnym wnętrzu
tak delikatnie, jak umiem najlepiej
twoją widoczną przez asparagus twarz
* * *
Doceniłem Nowaka wtedy, kiedy pojąłem wartość czasu przeszłego, kiedy zrozumiałem, że człowiek dojrzały idzie naprzód z głową odwróconą ku przeszłości. Posuwa się zgodnie ze wskazówkami czasu, ale nie spuszczając z oczu tego, co się w mgłę zanurza. Stało się to wówczas, kiedy pojąłem abstrakcyjną niepewność i przewidywalną, gorzką przyszłość. Wtedy przychodzi czas kiedy docenia się przeszłość – aksjomat, znak tożsamości, zaciszny lamus.
Na przeszłość składa się bowiem wszystko to, co po rozsypaniu zbiera się samo i buduje na kształt piramidy. To także zrelatywizowane klęski ze zanikającymi elementami dramatu i gładka droga po której możemy stoczyć się aż do matczynego brzucha.
Kocham tych prostych filozofów, lepszych i gorszych partyzantów, którym zamiast ubywać, wciąż przybywa pamięci i wyobraźni. Smucę się, gdy któregoś ubędzie. Właśnie dowiedziałem się, że zmarł Walenty – pastuch, miłośnik wina w jego przaśnej postaci. Przybył do nas nie wiadomo skąd. Wszyscy normalni mają miejsce urodzenia i datę wpisaną gdzieś w parafialnej księdze, ale Walenty nic o tym nie wiedział. Tak jak nie wiedział gdzie pierwszy raz posmakował wina. Skoro zaś spróbował życia i wina, żył, pił i palił jedyną w okolicy fajkę. Dorosły poczułem się dopiero wtedy, kiedy którego dnia pozdrowił mnie: „Dzień dobry p a n u”. Zrobiło mi się przykro i zacząłem mieć pretensję do tej nieokreślonej wówczas dorosłości, która zaczęła mi się jawić jako utrata tego, co bliskie. Pamiętam też, że dałem mu na wino, aby wypił za okres kiedy nie nazywał mnie panem i za jego bezterminowe przedłużenie. Wypił, ale panem już pozostałem. A kiedy dziś odwiedzam swoje strony wiem, że moja fajka jest przedłużeniem jego fajki i bez niej by jej nie było. Dlatego kiedy dziś żartując ktoś nazwie mnie Walentym, sprawia mi tym przyjemność. Brakuje mi tego mojego Odludka.
Albo ktoś inny – szewc, najbardziej szewski ze wszystkich jakich znam,. Siwy, jąkaty, rubaszny i sentymentalny. Jego szczeciniasta twarz uosabia mi oblicze Sokratesa. Był jednym z najoryginalniejszych postaci mojego dzieciństwa i smarkatej młodości, a jego dobrotliwe, życzliwe oczy do dziś stanowią synonim przyjaźni do całego świata. Buty robił długo, ale solidnie. Zamówione na lato, gotowe były na zimę, ale mogły je nosić pokolenia.
Ilu godnych wspomnienia mógłbym wymienić? Pewnie jeszcze nie raz się spotkamy, chociaż ich już nie stanie i w pamięć się obrócą.
Czasem idąc przez wieś, wydaje mi się, że czas zastygł w bezruchu. Kiedy odpowiadają mi na moje szczęść Boże, wiem, że odpowiadają nie temu, co przyjechał z miasta, ale temu kto wciąż tu mieszka. I że będę to mieszkał dopóty, dopóki ktoś będzie mnie tu pamiętał….
* * *
Nie zmieniają się także Góry Świętokrzyskie, równym, spokojnym krokiem odchodzące ku Łagowowi i Kielcom. Wspaniałe, dobrotliwe i życzliwe ludziom zachodnie góry, nie przygniatające psychiki, nie straszące wysokością ani dzikością natury. Za to zatrzymujące zachodnie burze i nie dopuszczające gradowych chmur. Wpasowane w ludzkie życie i niezbędne jak domowy, święty obrazek. Na południu zaś, wzdłuż ich skarlałego odgałęzienia, mocna zieleń lasów kontrastuje z ciepłem dojrzewającego zboża. Głęboko wchodzi w ziemię dolina Koprzywianki, pośrodku której wystaje wieża Iwańskiego kościoła, a na lewo mrocznieją ruiny Krzysztoporskiego zamczyska.
Na wschodzie Wyżyna Sandomierska, która przy zachodnim pejzażu zda się niemal równiną. Przez środek rosnącej tu samotnej wierzby przebiegała granica krajobrazów, które stały się źródłem mojej wrażliwości. Za górami, za lasami umieszczałem to, co było niepojęte, Tam istniały baśniowe królestwa, siedliska duchów, rycerze i Indianie. Tam była też Werona z Julią czekającą na mnie na jakimś balkonie. Tak więc początek każdej szanującej się bajki – „za górami, za lasami” – miał dla mnie realny, zrozumiały i logiczny sens.
Sandomierka kusiła poświadczoną ruinami zamków, historią oraz miastem mającym wymiar swojskiego Bagdadu. Kłuły wyobraźnię wyniosłe wieże, twainowsko kusiła Wisła. Na podmiejskich błoniach paliły się tatarskie ogniska, wybuchał wysadzony przez Szwedów Zamek, o ratuszową attykę ostrzyła się wyobraźnia. A po tej złoto – miodnej ziemi, gdzieś od granic średniowiecza, pędził niezwyciężony Zawisza Czarny z podsandomierskiego Garbowa.
Pewnie to bezczelność, ale mam żal do Żeromskiego i Iwaszkiewicza za wcześniejszą eksploatację sandomierskich wątków.
Ten pejzaż kiedyś pomagał mi wierzyć w Boga, a dokąd go zabrakło, pojawiło się zwątpienie:
Spił się mój anioł. Leży obok
i trawa milczkiem go zarasta
To znowu Nowak.
Rozumiem Nowaka z jego szerokim, przaśnym, ale wyrafinowanym sentymentem. Rozumiem jego Psalm do łajna, bo wiem jaką ma wartość. Jestem w stanie zrozumieć świętość krowy i krecią mądrość przejawiającą się w unikaniu człowieka…
* * *
Idę i czuje się jak stworzyciel, a może raczej główna persona swoistego seansu spirytystycznego. Pojawiają się duchy czarnych, przejrzałych czereśni, a korona drzewa na tle latarnianej jasności przypomina karpia z szeroko otwartym pyskiem. Zawracam z czasów chmury koronujące tamten rozdział mojego życiorysu.
Chmury te zwrócił mi ludowy malarz Teofil Stelmach z Turbi, którego obrazy wiszą na zimnych ścianach mojego blokowego mieszkania. Chmury z serca rodem – ciężkie, kłębiaste, jakby nadmuchane przez olbrzyma. Wydaje się, że taką chmurę wydoić by mnożna, przez okno do domu wciągnąć, na łóżku zasłać i ciężką poduchą przyłożyć. Chmura to krzepka, barczysta, potrafiąca pięścią w stół uderzyć, człowieka do podniesienia lub opuszczenia głowy zmusić. Ale to też chmura przyjazna, która ani ani grzmotem, ani gromem nie porazi, a i przed boskim gniewem osłonić gotowa. Jeśli za nisko zejdzie i do ziemi się przytuli, to raczej aby się po brzuchu podrapać, liście wilgocią odświeżyć, dachy z kurzu przetrzeć, szyby w okna umyć. A potem do góry się wzniesie, ale nuie za wysoko, bo lubi Człowieka i jego sprawy…
Mam całą galerię Stelmachowego malowania, patrzę na obrazy i czuję jakbym sam je malował. Wchodzą we mnie kolorem i kształtem naiwnego dzieciństwa. Znam charakter każdej postaci, wyobrażam sobie jak z kolejną porą roku zmienia się pejzaż. Sugestywność malarstwa Teofila równa jest kreatywności poezji Nowaka. Czuję więc doń sentyment, wchodzę do środka obrazów, uczestniczę w misteriach natury oraz zwyczajnych ludzkich sprawach. Jestem w rosochatej wierzbie, siedzę na ławeczce pod jesiennym dzikim Wienem, konnym wozem jedę z weselem do ślubu w wyłaniającym się zza wzgórza kościele. Furkoczą wstążki przy chomącie i kłonicach,, wóz skacze po wybojach tak, aż pannom podskakują wydatne piersi wprowadzając w drżenie męskie zmysły. Na innym obrazie pejsaci Żydzi handlują Jehowa wie czym, ślepy grajek rozciąga harmonię aż do szczodrobliwości słuchaczy, a wybrzuszony bruk jest nierówny jak łaska boska. A tu nostalgiczna wieś z wolno oddalającą się wiejskością. Jeszcze nie ma betonowych pudełek, dachy okazują Niebu spiczastą pokorę, okna czekają na dekorację z malw, a świątynia nie ma konkurenta w postaci anteny telefonii komórkowej.
* * *
Stoję oparty o wierzbę i dziwię się tak hojnie rozmnożonym cudom. Bo oto pojawia się przede mną Piękno Absolutne, Istota Poezji i Głęboka Mądrość Filozofii. I wydaje mi się, że ten właśnie pejzaż musiał być prowokacją do poetyckiego natchnienia. Że to właśnie on gra pierwsze skrzypce w wierszach Nowaka. Krajobraz pojęty szeroko, sięgający za granicę świata widzianego, aż hen do przeczuwanego. Jest w nim konkretny człowiek, przyjaciel i wróg, koń i mrówka, ręka i nóż, drewno i topór, ptak i kuna, aromat i odór, rozpad i scalenie, Bóg i Diabeł, życie i śmierć… Cała ta estetyka i antyestetyka, filozofia i banał.
To wszystko, co się na mnie składa. Te wszystkie sprzeczności, które wbrew rozumowi uznaję za swoje, to wszystko, co mnie definiuje mocując w czasie i przestrzeni. To wszystko co pozwoliło mi określić się swoim własnym wierszem:
Jestem łatwy do zidentyfikowania
Wszędzie zostawiam linie papilarne
słów i krajobrazów
które tkwią we mnie oparłszy się
równającemu działaniu doświadczenia
i pesymizmowi przystawania
z filozofią
Powiecie, że miało być o Nowaku i jego wierszach, a… A ja wam mówię, że właśnie o tym było. Bez niego nie uruchomiłaby się we mnie ta maszyna do przenoszenia w czasie i przestrzeni i dłużej szukałbym siebie.
Nie wiadomo z jakim skutkiem…
Fragment eseju z tomu „Zraniony odłamkiem wiersza” (STON2 1996)