Ludmiła Janusewicz – Kaligraf

0
543

     Każdy wie, co to jest kaligrafia.
     Wacek też wiedział, miał ją w szkole. Wtedy w szkole królowały obsadki i stalówki z krzyżykiem, nie miały one nic wspólnego z proszkami z krzyżykiem od bólu głowy, popularnymi w tamtych czasach. W pulpitach ławek były otwory na kałamarze.
     Pani od polskiego pokazywała jak wygląda wykaligrafowana litera m, prawie jak most, którego solidne filary i delikatne przęsła wybiegające cienką linią za chwilę krzepną gotując się do przenoszenia ciężarów, zbiegają kreską filaru do samego dołu.
     Wacek akurat mieszkał obok wiaduktu, mimo, że zbudowany był ze stali, a jego elementy  łączone nitami, wyglądał jak fragment litery m.
     Nauka kaligrafii miała dać uczniom poczucie piękna i nauczyć ich cierpliwości.
     Pani powiedziała, że w Chinach i w Japonii kaligrafuje się pędzelkiem litery na papierze lub jedwabiu i pokazała obrazki z tymi literami. Wyglądały zjawiskowo, ich linie wiły się jak skrzydła smoka, unosiły, opierały o powietrze. Wacek patrzył na nie zafascynowany. Wiadukt już nie wyglądał tak nadzwyczajnie, ale nadal był dla niego piękny, choć smoki jednak wyglądały piękniej.
     Z początku jego litery nie wyglądały jak dzieła sztuki. Trzy linie w zeszycie wymuszały dyscyplinę i odpowiednie proporcje liter. Pani napominała go.
  –  Nie śpiesz się, zacznij od linii i powoli prowadź ręką obsadkę, aż do górnej linii.  
     Przypominał sobie wiadukt i budował jego filary cienką kreską, a za chwilę łuk przęsła, jak skrzydło smoka. Pani stawała obok i szeptała:
   – Będzie z ciebie artysta, pracuj.
Za oknami ciepło i koledzy grający w piłkę, a on budował mosty, wysuwał język, nie wiedział w czym to miało mu pomóc, ale pomagało. Patrzył za okno. Koledzy z piłką, a on właśnie wykreślał filar mostu, solidny, jeszcze łuk przęsła.
  – Dobrze – chwaliła go pani.
    Kończyli zajęcia. Osuszał bibułą stronę i patrzył na szereg literek m, które wyglądały, jak rzymski akwedukt. O tym akwedukcie dowiedział się później. Teraz cieszył się, że może wyjść z klasy. Schował zeszyt do tornistra, odłożył obsadkę na miejsce. Dzwonek. Koniec lekcji. Wyszedł.
    -E, ty kujon – usłyszał.
   – Ja? –zdziwił się.
   – A kto? Podaj piłkę.
Piłka była tuż, tuż, kopnął ją.
  –  Dzięki.
  
     Powoli zdążał ku domowi, ulica była wysadzona kasztanowcami, już z daleka widział matkę w oknie.
  – I gdzie ty się podziewasz?
  – Mamo, już idę –  przyśpieszył kroku.
W sieni domu pachniało jego ulubioną zupą.
  – Mamo, ugotowałaś biały barszcz?
  – Właśnie- odpowiedziała.
A to niespodzianka! Kawałki kiełbasy pływały na powierzchni zupy zabielonej śmietaną.
  – Umyj ręce i siadaj – komenderowała matka – Chcesz chleba?
  – Tak – odpowiedział i czekał na talerz, potem zanurzał łyżkę w zupie i unosił ją do ust, jej smak pamiętał przez długie lata.
    
     Mieszkał na Grunwaldzkiej. W każdym mieście jest Grunwaldzka, Kościuszki, Słowackiego. Niedaleko domu na rogu Grunwaldzkiej i małej uliczki wiodącej do kolejki podmiejskiej była kawiarnia, własność pani  Anieli Jurewicz, miejsce pracy jego matki. Była to dobra i spokojna praca, miała jedną zasadniczą zaletę, była tuż obok domu.
     Pani Jurewicz była miłą kobietą w wieku średnim, wysoka, o pięknych oczach i czarnych włosach, gdzieniegdzie poprzetykanych siwizną. Jej mąż  jeździł taksówką, cytryną. Wacek początkowo myślał, że z tą cytryną coś nie tak. Taksówka była czarna, a nie żółta, z niklowanymi elementami zderzaka i reflektorów, z przodu miała szalowe błotniki. Do tej taksówki nie pasowała ani jej nazwa, ani eleganckie błotniki, ani pan Adam Jurewicz, duży chłop o miękkim sercu. Jurewiczowie pochodzili gdzieś ze wschodu Polski, a może ten wschód był jeszcze dalej, tego Wacek nie wiedział.
     W domu po sąsiedzku mieszkał pan Stanisław wraz z rodziną, pracował w Urzędzie Bezpieczeństwa, miły i zdawało się uczynny człowiek. To zdawało się wyszło trochę później, po awanturze z Jurewiczem.
     Na dole mieszkało młode małżeństwo nie wiadomo skąd. On brał ślub w marynarskim mundurze. Pan Józek, zwykł chadzać w podkoszulku, siadał na ławce pod drzewem na podwórku, pozdrawiał i zagadywał sąsiadów.
   – Witam sąsiada – wołał z daleka – Ładna pogoda, nieprawdaż?
   – A dzień dobry, dzień dobry  – odpowiadał ojciec Wacka, Zygmunt.
Józek zwykł nazywać go Zegmontem, krążyła po domu o nich anegdotka.
   – Zegmnot, co robisz? – pytał Józek.
   – Tromnę – odpowiadał ojciec radośnie się uśmiechając, niosąc świeże  pieczywo z pobliskiej piekarni. Tak było dwa lata wcześniej, zanim nagle ojciec zmarł i Wacek został tylko z  matką.
 
      Podwórko było miejscem, gdzie bawiły się dzieci, przechadzały się kozy i pan Rysiu grał na harmonii, pięknie grał. Czasami starsi robili potańcówki, właśnie przy dźwiękach jego harmonii.
     Dom otoczony był murem z czerwonej cegły, wzdłuż domu, od kutej bramy biegła ni to uliczka, ni to dróżka wyłożona kocimi łbami. Z jednej jej strony dom, z drugiej jej szerokość ograniczała ściana krzaków, jaśminów i bzów. Wzdłuż dłuższego boku biegła Grunwaldzka wyłożona bazaltową kostką karej maści, która mieniła się w deszczu i odbijały się w niej promienie słońca, a schnąć gdzieniegdzie szarzała.
  
     Wacek jak co czwartek czekał z niecierpliwością na lekcję kaligrafii. Dzień wcześniej matka dostała od pani Jurewiczowej srebrne stalówki, miękkie, reagujące na nacisk dłoni. Jeden ruch i linia cieniutka na początku litery nabierała ciała, dochodziła  do zwrotnego punktu tracąc energię i grubość, chwilę później cieniutko opadała, aby za chwilę zmężnieć i dobiegając do końcowej linii zeszytu  całkowicie wytracić impet. Pani od kaligrafii miała na imię Maria, litera M w jej imieniu wyglądała strzeliście i składała się właśnie z takich przepięknych kresek.
    – Pani zobaczy, co dostałem od mamy – Wacek wyciągnął dłoń, na której srebrzyły się stalówki.
    Ona wzięła jedną, obsadziła w obsadce, zanurzyła w kałamarzu i napisała swoje imię. Katedra z dwoma zwieńczeniami wież i litera r otoczona dwiema literami a z kropką, która jak pauza w muzyce, przerwała na chwilę proces pisania.
  – Wspaniałe stalówki, miękkie, brakuje ci jeszcze dobrego atramentu.
Wacek wiedział  o czym pani Maria mówiła. Widział taki atrament u kumpla Witka w administracji, który miał zielony atrament marki Pelikan. Do pisania używał srebrnych stalówek, które obsadzał w obsadce z cedru. Wszystko to było takie egzotyczne – pelikany, cedry, zielony atrament.
  
     Witek był repatriantem ze wschodu. Prowadził bar piwny Antałek obok kasy biletowej kolejki podmiejskiej. Prawie łysy, z dwoma kosmykami rudych włosów po bokach, wiecznie uśmiechnięty, śmiesznie zmiękczający słowa. Witek to była osobistość. To od niego pożyczały pieniądze kobiety, gdy nie było co do garnka włożyć, to on łagodził małżeńskie spory. W piwiarni obok piwa i drobnej przekąski sprzedawał ciepłe lody. Nieraz można było słyszeć, jak napominał rodzica, żeby kupił dziecku loda, był to znak, że ojciec nie wypije już piwka. Miał on swoje zasady, mimo to był powszechnie lubiany.
     Pani Maria miała rację, Wacek stalówki miał piękne. Kartkę ze słowem Maria napisanym jej ręką zatrzymał jako wzór  kaligraficznej  roboty. Patrzył na swój wzór „metra” i starannie kopiował go, doszedł do takiej wprawy, że mógł napisać to słowo, jak jego nauczycielka. Nadal ćwiczył kaligrafię, wypisywał dyplomy, życzenia urodzinowe i imieninowe.
    
     Któregoś dnia wybuchła bomba. Matka wróciła z pracy i zaczęła od drzwi:
   – Zobacz, na co ten ubek sobie pozwala, no, zobacz sam! – i podetknęła Wackowi pod nos dokument, na którym było napisane „Nie zezwalam” i  podpis złożony zielonym atramentem, kumpel Witka zabronił wjeżdżać na teren posesji taksówką Jurewiczowi.
–   Przecież pan Adam ma tam garaż – zdziwił się Wacek.
–   Ma, ale ten ubek kupił motor i też potrzebuje garażu  – powiedziała  matka.
  – Garaż na motor? Po co pan Adam  się wychylał? Po co korespondował z kumplem Witka?
  – Nie wiem, może myślał, że tam siedzi porządny człowiek – odpowiedziała matka i podała mu drugie pismo napisane przez Jurewicza, odwołujące się od decyzji urzędnika.
   – Mamo – Wacek zmienił temat – Kupisz mi zielony atrament na urodziny? Zobacz, trochę uzbierałem.
    Matka spojrzała na jego wyciągniętą dłoń i spytała,
  – Ile ci brakuje?
 –  Dwie dychy. Widziałem Pelikana  w komisie za pięćdziesiąt złotych.
  – Masz, dostałam od Jurewiczowej premię. Cholera z tymi ubekami! Synku, może zaniesiesz to pismo jutro do administracji?
  – Dobrze –  zgodził się i schował pismo do kieszeni.

   Następnego dnia kupił wymarzonego  Pelikana.
– Zobacz mamo – pokazał jej z dumą atrament.
– Byłeś w administracji z pismem?
– Byłem. No to się ubek zmartwi – powiedział.
– Czym?
– Kumpel Witka  przychylił się do prośby pana Adama.
– Tak szybko załatwiłeś? – mama była niewierząca.
  Wtedy pokazał jej pismo, w którym było napisane „Wyrażam zgodę na wjazd na posesję” i podpis mówiąc.
 – Mamo, facet był chyba na bańce. Powiedziałem, że potrzebuję jego zgody. Na co? spytał mnie. Na wjazd samochodu na podwórko, przeprowadzka, rozumie pan? Tak, tak, powiedział, dawaj to młodzieńcze.
 – A jakby przeczytał, to co?
Wacek wyciągnął z kieszeni drugą kartkę i podał matce.
– „Prośba o wjazd samochodu na podwórko z uwagi na przeprowadzkę” – czytała – Kto to pismo napisał
– Ja, przecież mówiłaś, że musisz przenieść krzesła, które dostaniesz od pani Jurewiczowej.
– Jeszcze nie dostałam.
– Ale dostaniesz?
– Chyba tak…
   
     Matka poszła do Jurewiczowej z pismem, na którym widniała zgoda administracji.
   – A to się mąż ucieszy! Dziękuje pani, bardzo pani dziękuję, pani Halinko.
   – Za co? – zdziwiła się matka – To nie ja, to syn załatwił – dodała.
   – Co pani mówi? Jaki syn?
   – Mój syn Wacek, przecież zna go pani.
   – Pewnie, że znam – powiedziała Jurewiczowa nadal niczego nie rozumiejąc.
   – Dałam pismo synowi, żeby złożył w administracji.
– I tak szybko załatwili sprawę?
 Wtedy opowiedziała jej całą historię z dwoma listami.
  
   Jeszcze tego samego dnia odwiedził matkę Jurewicz. Nie obyło się bez małej przepychanki przy bramie wjazdowej na podwórko.
– Panie Stasiu, pan otworzy –  akurat ubek przechodził obok bramy.
– Przecież pan nie ma prawa wjazdu!
– Coś panu pokażę – Jurewicz przytknął pismo do szyby. Poznaje pan?
Pan Stasiu popatrzył na decyzję i na podpis i zaklął:
– A to skurwysyn!
– Ja bym tak nie mówił panie Stasiu – odezwał się Jurewicz.
Ubek machnął tylko ręką.
   -Wacek, jest twoja mama w domu?
  – Mamo, mamo,  pan Adam przywiózł krzesła – zakrzyknął Wacek.
  – Dobra, weź krzesła Wacek  i idziemy na górę.
Krzesła były nowiutkie.
  – Postaw je w przedpokoju – zadysponował Jurewicz.
  – To nie te krzesła – powiedziała matka, ledwie rzuciła na nie okiem.
  – Ależ te pani Halinko, tamtych już nie ma.
  – Jak to nie ma?
  – No nie ma, przywiozłem inne, żona kazała – uśmiechał się Jurewicz – Wacek, dziękuję ci bardzo.
  – Nie ma za co, ja tylko robiłem za posłańca.
  – Będę o tym pamiętał, jeszcze raz dziękuję pani Halinko i tobie, Wacek.
  
    I tak Wacek został dwulistnym, tak go czasem nazywał pan Adam Jurewicz. On zawsze był miły dla niego, czasami pozwalał  mu umyć swój samochód i dawał parę złotych.
          
     Za torami było lotnisko, z którego przed wojną startowały zeppeliny i srebrzyste, dwusilnikowe douglasy, tak przynajmniej Wacek słyszał. Można było przejść na piechotę przez nie i dotrzeć nad morze. Był jeden problem, to był teren wojskowy, chociaż on nigdy nie widział żadnego wojskowego samolotu, jedynym militarnym akcentem była strzelnica do rzutków. W tamtych czasach wszystko było tajne, co kawałek stał słup z ostrzeżeniem, że wkracza się na teren wojskowy, że nie wolno niczego fotografować.
     Jasne, skąd miał wziąć Druha, popularny bakelitowy aparat skrzynkowy. Pewnie nie do niego były skierowane te słowa, a do szpiegów albo jak mawiają ruscy, szpionów, mających aparaty fotograficzne. Wacek chodził tam z kumplem, zbierali butelki. Pieniądze miały być na zakup książki, nie dlatego, że byli tak spragnieni przeżyć intelektualnych, o  nie. Kazik był zagrożony, wlókł się na samych trójach, jednak chciał dać matce powód do dumy.
   – Wacek- chciałbym dostać nagrodę, wypisujesz tyle tych dyplomów……-  powiedział
  –  Kazik, ty chyba zwariowałeś, chcesz, żebym kradł pieczątki dlatego, że ty chcesz mieć nagrodę?
  –  Dlaczego zaraz kradł?
 –   To jak?
 –   Ty tylko wypiszesz parę słów, a ja dostarczę ci dyplom kumpla, utniemy pół dyplomu tam gdzie nie ma tekstu, dokleimy drugą czystą połowę i wpiszemy nasz.
    – A pod spodem będzie nazwisko pana od wuefu? To jest chyba jedyny jasny punkt na twoim- świadectwie.
  – No tak – Kazik przyznał mu niechętnie rację.
  – Z czego chcesz być wybitny? Z matmy, a może pochwała pani od polskiego? Wiesz, że twoja mama szczególnie ceni sobie Milewską.
  – Wiem, ale jak się spyta Milewskiej, to może ją zatkać.
  – Kazik zastanów się nad tym.
    Oprócz pieniędzy na książkę dla Kazika musieli  jeszcze zebrać na małą drukarenkę, była  taka zabawka „Mały drukarz”. Wacek zdecydował, że przy jej pomocy sami zrobią pieczątkę, ale stanęła przed nimi przeszkoda zdawałoby się nie do przebycia. W jakiej dziedzinie Kazik ma odnieść sukces i dać powód mamie do dumy?
  – Kazik, wymyśliłem! Dostaniesz nagrodę  za czytania książek starszym ludziom, którą ci wręczą w szkole na koniec roku, może być?
  
     Na koniec roku Kazik dostał nagrodę z pieczątką szkoły za postawę społeczną i za to, że jest wzorem dla swoich kolegów. Wacek pięknie to wszystko napisał.
  – No i jak?- spytał Kazika. .
  – Fantastycznie, mama się krzywiła  na moje świadectwo, ale pokazałem jej nagrodę. Kaziu, dlaczego ty mi nic nie mówisz, spytała. Mamo, a co miałem ci powiedzieć, że czytam książki? Jakoś tego nie widać na świadectwie, powiedziała z przekąsem. Ja czytam książki, których nie ma w programie, wyjaśniłem. No tak, no tak, cieszę się synku, że nie chuliganisz i pomagasz ludziom, podeszła do mnie i pogłaskała mnie po głowie Głupio, nie? Ale i tak ci dziękuję Wacek – powiedział.

     Zaczęły się wakacje. Kazik gdzieś znikał,  ale na wołanie matki zjawiał się dość szybko.
  –  Gdzie ty się podziewasz?- spytał któregoś dnia Wacek.
   – Jak to gdzie ? Siedzę na drzewie, żeby mi nikt nie przeszkadzał.
   – W czym?
  –  Czytam książkę  Orinoko.
 Otrzymana nagroda książkowa zrobiła swoje, Kazik postanowił popracować nad swoim intelektem.
   – Może wybierzemy się do Jelitkowa na plażę? – zaproponował Wacek.
  – Jasne!
    Na plażę do Jelitkowa jechało się tramwajem do Oliwy na pętlę, a stamtąd innym tramwajem. Ludzie wieźli z sobą koce, wałówkę. Dzieci były podniecone taką wyprawą. Pętla tramwajowa w Oliwie była w wakacje zatłoczona. Stąd wyruszały wycieczki do zoo, tu ludzie przesiadali się na tramwaj do Jelitkowa. Tramwaje jeździły z długimi rozsuwanymi drzwiami z długim stopniem, na którym stawali ludzie i tramwaj oblepiony nimi jak winogronami zdążał na plażę. W środku siedział konduktor, sprzedawał bilety i kasował je natychmiast. Wacek z Kazikiem jeździli na stopniu, gdzie władza konduktorska nie sięgała, przynajmniej w lato. Cieszyło ich lato, cieszyły wakacje. Może wtedy były inne lata, bardziej gorące, a zimy bardziej zimne. Wszystko to być może. Jedyne nowe osiedle, do dziś nazywa się nowym osiedlem. Wtedy Gdańsk był sielski, dużo miejsca. Grunwaldzka wysadzona lipami, jedna nitka ulicy, bo drugiej jeszcze nie było. Jeździły po niej tabory cygańskie. Na temat polityki i władzy nie mieli pojęcia, świat był ciekawy i wielki.
  – Wacek, świat do ciebie należy –  powiedziała matka.
    Przyjął ten podarunek z pewną rezerwą.
  – Jak to..? – spytał.
     Może miała rację, później ten cały świat ktoś mu zabrał. Teraz jednak miał go cały dla siebie, od Jelitkowa po podwórko.

     I znowu zaczęła się szkoła.
     Pana Stasia, tego z UB, wykwaterowano albo sam się wyniósł z Gdańska. Podobno został bezrobotnym, śmiechu warte. Zlikwidowano jego fabrykę albo coś w tym stylu.
     Jeszcze jedno, zniknęły z domu „kołchoźniki”,  takie małe głośniczki zainstalowane w każdym mieszkaniu. Dla nich, dzieci, nie było ważne, że pan Stasiu wyjechał, ważne było, że nie było kołchoźników, ludzie je wyłączali, ale i tak były natrętne.
     Sąsiada, pana Jurka, wysłano do pracy do Stalinogrodu. Wacek początkowo źle skojarzył Stalinogród ze Stalingradem. Jurewicz wyprowadził go z błędu. Pan Jurek pojechał do Stalinogrodu do pracy albo do wojska? Nie wiadomo gdzie, może jedno i drugie. Może do pracy w kopalni, zasądzonej przez sąd za chuligańskie wybryki. Wybryk musiał być duży w mniemaniu sądu, bo Wacek zobaczył pana Jurka po czterech latach. Nadal był miły i oczytany. O pracy u podstaw nigdy nie mówił nic i nikomu, może w gronie rodzinnym, może.
     Poza tym nic się nie działo. No, może poza tym, że zmieniono parę nazw ulic, podobno chodziło o patronów. Zawsze go to zdumiewało, z punktu widzenia ucznia szkoły podstawowej sens był żaden. Miał się tylko dobrze uczyć, nad czym czuwała matka.
  – Ucz się synku – mówiła.
    Nie musiała mu mówić, Wacek uczył się z zapałem, jego pasją była historia. Rzecz oczywista, że przeczytał Timura i jego drużynę oraz  Chłopców z placu broni. Podobno był narowisty. Chodził do dobrej szkoły. Jednak doczekał się, że przenieśli go do innej szkoły. Za chuligański wybryk. Wezwali matkę do szkoły. Później odwiedził ją dzielnicowy.
  – Pani Halinko, znamy się tyle lat, nie wiem co się stało tam w szkole, ale mam zebrać
  o Wacku opinie mieszkańców, rozumie pani?
  – Jak pan musi, niech pan zbiera. Już mam przeniesienie do innej szkoły. Po co im te opinie?
  – Nie wiem. Jurewicz też się zdziwił, że Wacek i chuligański wybryk?
  – No widzi pan.
  
    Skończyło się na tym, że zmienił szkołę.
    Trafiła mu się szkoła w Sopocie, mała, parterowa, z niewielkim gronem pedagogicznym. Nie wiedział czym oni się różnili od tych z Gdańska? 
     Wtedy Sopot nie różnił się zbytnio od Gdańska, nie był jeszcze kurortem, przynajmniej dla mieszkańców. Było to miasto wzięte prosto z Kalifornii, pełne dziwaków, bez klasy robotniczej. Jedynym klasowym wrogiem jakiego znał, był Czesio Parasolnik, artysta z cyrku Staniewskich. Widział to kto w tamtych czasach? Oczywiście mieszkał na Grunwaldzkiej, a jakże. Była ulica Bieruta i Dzierżyńskiego.
     Były pochody pierwszomajowe. Wiecie, kto maszerował w tych pochodach? Myślicie, że stoczniowcy albo hutnicy? Maszerował Wacek, już bez Kazika, ze swoją klasą. Maszerowali sportowcy, głównie tenisiści. No  i jeźdźcy i przepiękne amazonki. Przed trybuną jeźdźcy pozdrawiali notabli partyjnych wiwatując czapeczkami. Wacek zawsze czekał na konie, prawie przedwojenny element nie mający nic wspólnego z klasą robotniczą. Nauczyciele mówili, że udział w pierwszomajowym pochodzie to ich obowiązek, tylko że nikt nie robił ani nie sprawdzał listy. W szkole dbano tylko o naukę i sport, prawie jak na amerykańskim uniwersytecie, i to w tamtych czasach!
       Do dziś jednak wspomina pierwsze maje w Gdańsku. Wtedy miało to szczególny wydźwięk. Z jednej strony opera i Grunwaldzka wyfiokowana jak stara panna, a po jej drugiej stary cmentarz protestancki. Zachwycały go samochody, na których ustawiano stoiska. Pamięta parówki, watę cukrową, ojca i mamę. Szczęścia nigdy dość. Te parówki śniły mu się po nocy, takie były pyszne.
     Po wielu latach za pierwszą pensję kupił kilogram parówek i idąc piechotą wzdłuż linii tramwajowej zjadł je wszystkie, zabrało mu to jeden przystanek, jakieś piętnaście minut piechotą. Od tamtej pory długo nie mógł patrzeć na parówki, natomiast święto majowe kojarzyło  mu się z widokiem rodzin z dziećmi na rękach z balonikami, z wiatraczkami.  Pierwszy maja wyglądał tak, jakby komuniści ukradli przepis na odpust.

     Kazik przyszedł do Wacka z prośbą, aby pomógł mu się wpisać do pamiętnika Eli, z którą chodził do jednej klasy, zanim zmienił szkołę. Kazik podyktował tekst, Wacek ładnie napisał. Myślał, że na tym sprawa się skończy. Nie skończyła się. Okazało się, że Kazik chce, aby on poszedł z nim do kina.
  – Na jaki film?
  – Nie wiem – odpowiedział.
  – Kazik, zapraszasz mnie do kina i nie wiesz na co?
  – Wacek, jeśli ty nie pójdziesz do kina, to i Ela nie pójdzie do kina.
  – Chcesz mi powiedzieć, że Ela lubi mnie do tego stopnia, że nie pójdzie beze mnie do kina?
  – Ona nie pójdzie do kina bez koleżanki.
  – To niech nie idzie, co mi do tego?
  – Tobie może nic, ale mi zależy.
  – Kazik, dla ciebie mogę pójść nawet do kina!
W dniu seansu Kazik dostał temperatury i musiał leżeć w łóżku,  był z tego powodu  cały nieszczęśliwy.
  – Wacek, musisz z nimi pójść do kina! – powiedział.
  – Kazik, po co? Ela pewnie wolałaby oglądać ciebie.
  – Tego nie jestem pewien, masz tutaj kasę i kup bilety.
 Wacek spojrzał na kolegę ze zdziwieniem. Chyba był naprawdę chory. Wziął pieniądze i wyszedł.
Ela z koleżanką czekały przed kinem. Wacek poinformował je o chorobie Kazika.
 – Wacek, znasz Olę – spytała Ela
 – Teraz już znam – podał rękę ładnej szatynce.
 – To jest Wacek – przedstawiła go Ela.
Ola była w czerwonym sweterku i granatowej spódniczce. Film był z Flipem i Flapem, bawił ich.
Na drugi Wacek odwiedził Kazika, aby  zobaczyć jak on się czuje i pogadać trochę.
 – Jak było? Jak wyglądała Ela i czy pytała się o mnie? – spytał Kazik
 – Fajnie, dziewczyna jak dziewczyna, ale przyprowadziła koleżankę Olę.
 – Ty mi tu nie gadaj o koleżankach Eli.
 – To co chcesz wiedzieć, o czym mam gadać?
   No przecież wiesz, że mieliśmy iść z Elą do kina razem, pytam cię jak człowieka, jaka była Ela?
 – Aaaa, była śliczna, znam ją od paru ładnych lat i jakoś się nie zmieniła.
 – Prawda, że ładna?
 – Pewnie, no i ma miłą koleżankę.
 – Wacek, ostatni raz postawiłem ci kino – wycedził Kazik.
 – A to dlaczego? Film był śmieszny, dziewczyny miłe. Ela kazała cię pozdrowić.
  – Mogłeś od tego zacząć!
Wacek nie rozumiał albo nie chciał zrozumieć stanu ducha Kazika. Za sprawą Oli rozterki kolegi stały się i jego udziałem.
                                                              
    No i dopełniło się przeznaczenie. Nikt mu nie powiedział, kim będzie, jak będzie duży. Duży jeszcze nie był, a już zdążał ku swemu przeznaczeniu. Zdążał w kierunku, nie wiedząc, co go czeka na końcu drogi. I to wszystko przez literę M w słowie Maria. To ona patrząc na lekkie odstąpienie od normy w jakiejś literze napominała go, że kręci się po całej kartce i nigdy nie nabierze dobrych nawyków, tak się kręcąc. Miała rację. Wszelkie odchylenia od normy w kształcie były wyłapywane przez nią i od razu słyszał, że się kręci. Wiem, wiem, mówił i poprawiał kształt litery, pisał ją jeszcze raz i jeszcze raz. W końcu przestał się kręcić. Pani Maria już nie mogłaby go nazwać Wackiem kołowrotkiem.
     Doprowadzenie kształtu liter do stanu idealnego miało swoje konsekwencje. Poważne konsekwencje i to na tyle, że wpłynęły na jego życie.
    Muzyk o idealnym słuchu od razu wyłapie fałsz w intonacji frazy. Malarz wyłapie fałsz w obrazie mniej zdolnego malarza. Ktoś, kto rozpoznaje ludzkie twarze, pozna człowieka nawet jeśli ten zmieni swój wygląd zapuszczając wąsy, albo podda się operacji plastycznej. On również ma swój wzorzec metra, jest to kształt małżowiny ucha, rozstaw oczu. Nie wiadomo, kto mówił takiemu fachowcowi, jak wygląda idealna twarz człowieka. Może jest to twarz jego matki o oczach pięknych jak bławatki, a może mądre oczy babki?  Ważne, że wszyscy ci ludzie widzą różnicę nawet w subtelnych zmianach równie prędko, jak matematyk rozwiązujący zadanie z jedną niewiadomą.
    Dla Wacka wzorcem była litera M w słowie Maria.

     Kiedyś Oli wypadła kartka z zeszytu, nic szczególnego „Ola może pójdziesz ze mną do kina?” Cały tekst bez podpisu, bez informacji, jak ma odpowiedzieć na propozycję. Ola podnosząc ją z ziemi powiedziała.
  – Jakiś głupek do mnie pisze, a ja nie wiem kto.
  – A chciałabyś wiedzieć? – spytał Wacek.
  – Chciałabym, ale to chyba niemożliwe, prawda? – spytała i spojrzała na niego smutnym wzrokiem pokazując mu karteczkę.
Litera l w słowie Ola wyglądała jak haczyk na ryby, zaczynała się lekko poniżej górnej krawędzi litery, po łuku osiągała maksimum i opadała do samego dołu i to wcale nie jak winda, prostopadle, tylko po prostej pochylonej do tyłu, osiągając minimum. Ale na tym nie koniec, otóż siła bezwładu powodowała, że dolny łuk startował spod kreski. Wiedział, kto tak pisze. Marek. Domyślił się, że Marek pisał do Oli i inne liściki, być może o mniej niewinnej treści.
  – Ola, co zrobisz z tą informacją? – spytał.
  – Nie wiem jeszcze, może będę się mniej bała, jeśli będę wiedziała kto to – odpowiedziała.
  – Napisz list do niego, a ja list prześlę do właściwej osoby.
   – Wacek, ty wiesz?
Wiedział dwie rzeczy. Kto się kocha w Oli,  i że potrafi napisać list taki sam, jaki napisał Marek.

     Następnego dnia Zosia dostała liścik, w którym Marek proponował jej kino. Prosił, żeby napisała, jaki film ma ochotę obejrzeć. Tak jak Wacek przypuszczał, Zosia liścikiem podziękowała Markowi za zaproszenie. Zosia była ładną, nieśmiałą, wyciszoną dziewczyną, nigdy nie zwracała na siebie uwagi. Marek za to starał się zwrócić na siebie uwagę za wszelką cenę. Na przerwie podszedł do niej i zapytał
. – Zosia, skąd wiesz, że to ja  napisałem?
 – Bo podpisałeś się, co ładnie świadczy o tobie, a mnie zwolniło z domyślania się, który z kolegów lubi moje towarzystwo – Zosia powiedziała to w sposób tak naturalny i tak się uśmiechała przy tym miło, że Marek pewnie zrozumiał, iż wreszcie wysłał list do właściwej dziewczyny.
     Ola przestała otrzymywać liściki. Nigdy nie dowiedziała się, kto do niej pisał. Marek zadowolony, Zosia też. Wszyscy zadowoleni.
    
     I znowu życie wróciło do normy. Wacek zajął się nauką i ćwiczył kaligrafię. Czytał w jaki sposób rozpoznawać pismo odręczne. Jest to cała nauka. Okazuje się, że pismo jest jak odciski palców. Same znaki i ich kształt to był czubek góry lodowej. Należało zwrócić uwagę  na fonetykę, o dziwo. Jak się okazuje, litera jest tylko znakiem głoski. Niektóre polskie głoski składają się z dwu liter.
      Ktoś, kto tropi fałszerzy musi coś wiedzieć o fonetyce, morfologii , która to dziedzina zajmuje się formami odmiennych części mowy. O słownictwie, czyli zasobie, bogactwie słów, jakim się ktoś posługuje, o  tym, jak ktoś buduje zdania, jak rozkłada akcenty. Żeby wykryć oszusta, trzeba wiedzieć nie tylko jak kreśli litery, ale również jakich słów używa i w jakich zestawieniach.
      To tak, jak dobry kelner, który pozna kogoś udającego światowca zamawiającego likier zamiast białego wina. Niby nic szczególnego. Kelner jednak nie nabierze do niego szacunku,
będzie wiedział, że ten pan nie jest światowcem, tylko udaje kogoś, kim nie jest.
      To samo z pismem. Każdy człowiek ma szczególny tylko dla siebie sposób wyrażania myśli. Pewne zwroty są dla niego charakterystyczne.
     Wacek chciał poznawać ludzi poprzez ich pismo. Takie małe dziwactwo.

     Małe dziwactwo nie wzięło się znikąd. Pozwolenie na zabudowę części strychu dostał pan Klamza. Robotnicy robiąc porządek na strychu wrzucili szpargały do wanny. Kiedyś był takie duże ocynkowane wanny.  Wacek z nudów zaczął te szpargały przeglądać. Lektura była zajmująca. Były to papiery schowane przez Stasia, tego ubeka co musiał opuścić Gdańsk i przeniósł się wraz z rodziną na drugi koniec kraju. Zapobiegliwy był to człowiek. Zbierał donosy, liściki typu kto z kim, kto kradnie węgiel na rampie.
     Na rampę, tak nazywano pobliską stację towarową niedaleko od domu, chodziły całe rodziny, a właściwie dzieci tych rodzin. Pozwalano im zbierać to, co spadło pod wagon. Najlepszy był groszek, rodzaj węgla, który szczelnie wypełniał teczkę lub torbę, był aż tak drobny. Można było trafić na kartofle, i znowu to samo. To, co spadło pod wagon, było dzieci. Sokiści zwykle krzyczeli na nie idąc na piwo do Antałka, czasami trafił się sokista lub milicjant pokroju pana Stasia. Wtedy zaczynały się schody – protokoły, czynnik społeczny, działanie na szkodę ukochanej ludowej ojczyzny. Wszyscy chłopcy których znał Wacek i z którymi chodził na rampę, mieli podobne przejścia. On miał szczęście, matkę pouczył dzielnicowy.
   – Pani Halinko – powiedział – pani przypilnuje Wacka, niech nie chodzi na rampę, to niebezpieczne. Może pani napisać podanie do rady zakładowej fabryki mebli, przecież jest parę metrów od domu, drzewo pali się równie dobrze – i spytał retorycznie –  Mam rację ?
  – Panie dzielnicowy, dziękuję panu bardzo i pójdę za pana radą.
   
    Matka napisała podanie i zaniosła do fabryki mebli.
    Parę dni później zajechała na podwórko przyczepa ciągniona przez traktor marki Buldog z wielką gruszką na przedzie, którą należało podgrzać, nim traktor ruszył. Z jednej strony korpusu traktor miał piękny komin zakończony zwieńczeniem wyglądającym jak komin domku na kurzej nóżce, z drugiej było koło pasowe. Pomalowany był cały na zielono, kalamitki czerwieniły się czerwienią maków, istne cudo na kołach.  Wtedy widziało się dużo amerykańskich i niemieckich maszyn, jeździły studebakery, jeepy, dodge. Były one równie piękne jak jego dzieciństwo Wacka..
     Robotnicy wyrzucili drewno w okolicach okna piwnicy. Wacek wrócił do porządkowania skarbu znalezionego na strychu. Nie wiedział dlaczego to zrobił. Nie znał ani tych, co pisali, ani tych, co zostali opisani, coś jednak kazało mu postąpić w taki właśnie sposób. Był ciekawy, nawet bardzo ciekawy tego znaleziska
       Wacek wrócił do porządkowania skarbu znalezionego na strychu. Nie wiedział dlaczego to zrobił. Nie znał ani tych, co pisali, ani tych, co zostali opisani, coś jednak kazało mu postąpić w taki właśnie sposób. Był ciekawy, nawet bardzo ciekawy tego znaleziska.
      Zaczął segregować papiery według wymyślonego przez siebie klucza. Obyczajowe na jedną kupkę, tam znalazły się doniesienia, przeważnie „przyjaciół i przyjaciółek”. Były to listy o tym, że ktoś jest nienormalny, wtedy słowo gej było nieznane. Z amerykańskich
amerykańskich wynalazków to znana była stonka, którą nam imperialiści zafundowali oraz guma do żucia. Takich listów było parę. Były też listy, że ktoś kradnie, oraz listy związane przez Stasia sznurkiem. Wszystkie albo prawie wszystkie wysłane  były przez „prawdziwego Polaka”.
    Wacek wiedział coś „o nieprawdziwych Polakach” od pana Adama, ale wiadomości były obłożone gryfem tajności, istne prohibity w jego prywatnej skarbnicy. Parę listów było o ślubach kościelnych i chrztach dzieci w okolicznych kościołach, parę doniesień, gdzie kto kogo ma, brata w Stanach, matkę w Anglii. Miał nadzieję, że kiedyś, nie wiedzieć jakim cudem, odkryje nadawców tych doniesień. Teraz podziwiał słownictwo i  składnię: „Jaśnie wielmożna UB”, „Uprzejmie zapodaję”.„ wyżej wzmiankowany.”, „Zakłócanie ciszy nocnej we wzmiankowanym czasie spokojnego snu”., „ ta żona Maliniaka jest prawdziwa k…”. i porządny obywatel życzył sobie żeby UB zrobiło z taką panią porządek, albo żeby kolektyw ją potępił. 
     Wcale nie chciał tych ludzi poznać, chciał tylko w miarę możności nie mieć z nimi nic wspólnego, ale mogło się zdarzyć, że któregoś z tych pisarzy pozna i uniknie z nim znajomości.
 
     I jak to w życiu, Wacek  sobie, a życie sobie. Jurewicz spytał go, czy zna Olę.
   – Pewnie że znam, to moja koleżanka ze szkoły.
  – Wacek, panienka ta opowiedziała mojej żonie ciekawą historyjkę.
  – Tak? A jaką? – spytał z niewinną miną.
  – A taką, że ktoś przestał do niej pisać listy, ciekawe, nie?
  – Może się znudził, albo się odkochał w Oli – podsunął rozwiązanie Wacek.
 – Może – zgodził się Jurewicz  i dodał – Wacek,  mam do ciebie sprawę.
  – Panie Adamie, dla pana wszystko.
Jurewicz  położył na stole dwie karteluszki.
–   Potrafiłbyś poznać, kto to pisał? – zapytał.
–   Panie Adamie, nie mogę się podjąć tego, nie jestem fachowcem, bawienie się literkami to tylko hobby.
  – Nie prosiłbym ciebie o pomoc, gdyby sprawa nie była poważna.
 –  Tym bardziej, z listem Oli to była historia przypadkowa.
 –  Tak samo przypadkowa, jak z wjazdem na teren podwórka? 
 –  Właśnie, Ola czegoś się domyśla, pan i pana żona również, niedługo pół Gdańska będzie wiedziało o moim hobby.
 –  Wacek, ja zostawię te karteczki u ciebie i obiecuję, że nikt się nie dowie, komu je dałem,
    a ty pokiwasz głową czy pisał je ten sam człowiek, czy dwóch różnych ludzi, dobrze.? 
–   Panie Adamie, ja nawet tych karteczek nie dotknę..
 –  Nie musisz, tylko patrz na nie – powiedział Jurewicz, wsadził karteczki między dwie szybki, ich krawędzie obwiódł plastrem, zawinął całość w gazetę i podał mu pakunek.

     Wacek zaczął się wpatrywać w teksty na karteczkach.
     Jedna pisana ołówkiem była następującej treści: „Krysia, nie mogłem na ciebie dłużej czekać klucz jest pod dwójką będę późno Tadek”. Na drugiej karteczce również zapisanej ołówkiem był tekst:: „Krysia, niech Benek będzie w czwartek  Pod dzwonem z fantami po piontej Tadek”. Dwa krótkie teksty, żadnych rewelacji, żadnych fajerwerków. No i ołówek. Nie widać było dynamiki pisma. Wszystkie litery pisane tak samo, wszystkie jednakowej grubości. Zbyt krótkie na to, by zastanawiać się czy w jednym i drugim liściku stosowane jest to samo słownictwo, czy nie. Ot, zwykłe lakoniczne informacje. Litery na oko takie same, właściwie literki, pismo było tak małe i drobne, może z uwagi na wielkość karteczek, a może ten ktoś tak zawsze pisał. Wszystko takie same, jak na wycieczce w lesie, człowiek po raz piąty mija to samo drzewo i zdąża prosto do celu.
     Wziął z szuflady kredensu lupę i postanowił przyjrzeć się dokładnie literom. Słowo Krysia było identyczne na obu karteczkach. Odstępy między wyrazami takie, jak powinny być. Tekst za krótki, aby rzuciły się w oczy inne cechy. Szukał dalej jakich liter było najwięcej? W jednym liście były cztery okrągłe litery, dwa o i dwa ó.  W drugim też cztery okrągłe litery o i jeden błąd ortograficzny.
     Spojrzał na o w pierwszej karteczce, wyglądało jak małe niedomknięte ogniwka łańcucha. Kiedyś Oli spadł łańcuszek właśnie z tego powodu, wystarczyło połączyć ogniwko i palcem zamknąć prześwit w otwartym. Jedni zamykają literę o z dużą ekspresją i dwa jej końce przecinają się, albo są równoległe i wtedy o wygląda jak gruszka, jeśli część litery wystaje ponad obwód lub jak śliwka, jeśli koniec litery przecina okrąg obwodu włażąc do środka.
     W pierwszej karteczce litery o były niepodomykane. Ot, kiepski rzemieślnik produkując łańcuszek nie przyłożył się zbytnio do roboty.
     W drugiej wszystkie litery wyglądały jak gruszki lub jak śliwki. Na oko były niedomknięte, ale w powiększeniu widać było, że ktoś ma nawyk domykania liter, końcówka mimo, że nie właziła ani nad, ani pod zarys literki, była jednak zawinięta.
      W pierwszej końce litery były proste tak, jakby komuś zabrakło materiału.
      W drugiej nadmiar materiału był ewidentny.
      Dla Wacka sprawa była oczywista. Odniósł karteczki panu Adamowi unosząc w górę dwa palce.
    – Wacek, idź do kawiarni, niech moja żona zapakuje ci sześć pączków – powiedział  Jurewicz.
    Podziękował, ukłonił się i wyszedł.
    Matka dostała premię, podobno Jurewiczowa chciała wynagrodzić jej trud włożony
w przygotowanie imieninowego przyjęcia. Trud Wacka też nie poszedł na marne. Kryśka dawała to odczuć panu Adamowi na każdym kroku. Wacek nie dowiedział się, o co chodziło, nigdy na ten temat z nim nie  rozmawiał. Jurewicz został przez okoliczną ferajnę objęty glejtem nietykalności. Nikt nie śmiał zarysować jego „cytryny” ani postawić cokolwiek na miejscu jej parkowania. Był on facetem, zdaniem miejscowego półświatka, pożytecznym.

      Wacek znowu skupił się na nauce, jego  pasją oprócz historii była matematyka, szczególna mieszanka.
     Ludzie obok niego pracowali lub starali się o pracę. Wtedy nie mieć pracy było najgorszym wstydem. Każdy musiał pracować. Podobno było to zagwarantowane w konstytucji. Mogli zapisać, że każdy z Polaków będzie szczęśliwy. Zawsze interesowało go, skąd ci partyjni są tacy mądrzy. Skąd ta wiedzą? Znawstwo dusz?  Kiedyś król był dziedziczny, później wybieralny, a potem? Jakimi walorami musiałby dysponować, żeby zostać kimś? Dekalogiem był Kapitał Marksa i Dzieła zebrane Lenina.
 
     Sąsiad Rysiu, ten od harmonii, chciał zostać marynarzem. Dzisiaj zdasz egzamin  i masz. Dawniej, żeby wypłynąć jachtem żaglowym na Zatokę Gdańską i nie postawić w stan gotowości Wojsk Ochrony Pogranicza było sztuką. Pan Rysiu był jednak uparty, kolędował od jednego partyjnego do drugiego. Szukał poparcia  u tych, co pływali, bo może kogoś znali i wiedzieli jak się zabrać do tego, żeby być marynarzem. Kiedyś kadrowiec musiał przyjęcie do pracy konsultować z przedstawicielem partii i wywiadu. Nie dość tego. Na statku musiał być facet, członek partii, który pilnował załogi i nie tylko. Mógł on dużo lub bardzo dużo. Pan Rysiu w partyzantce nie był, za młody. Szkół nie pokończył, co nie było nadzwyczajną ujmą, wszak starał się o pracę marynarza. Do Antałka nie chodził na piwo, nie lubił piwa. Wszyscy odrzucali jego starania o pracę. Kiedyś Rysiu siedział z Jurewiczem na ławce przed domem i gadali o dupie Maryni.
   – Rysiu, idź na taryfę i będzie dobrze – radził Jurewicz.
   – A tobie dobrze na tej taryfie? – odciął się Rysiu.
   – Dobrze, sam decyduję o sobie. A tobie po co to pływanie, jesteś sam i nikt cię na pływanie nie puści.
   – A co ma do tego moje kawalerstwo? – zdziwił się Rysiu.
   – Chłopie, ożeń się i znowu składaj papiery do PLO, może lepiej ci pójdzie.
     Nie wiadomo, czy Rysiu wziął sobie do serca tę radę, dość, że pojechał w Białostockie i przywiózł sobie żonę. Takiej spokojnej i cichej kobiety lokatorzy domu na Grunwaldzkiej w życiu nie widzieli. Rysiu znowu zaczął się starać, teraz jako głowa rodziny miał większe szanse na pływanie. Nie zostawia się przecież żony. W razie gdyby „wybrał wolność” żona musiałaby czekać dwa lata, aby pojechać do męża  w ramach łączenia rodzin. Każdy wiedział, co jest grane. Partyjni i pan Rysiu. Była to gra bez niespodzianek.

     Bez niespodzianek też rozwijała się kariera Kazika. Stał się on społecznikiem, szczególnie uwrażliwionym na losy ludzi starszych. Jego matka choć nadal miała wątpliwości, co też jej syn czyta, była dumna z niego. Wszystkie sąsiadki zazdrościły jej takiego syna. Kazik najwięcej czasu poświęcał nauce i swojej pasji społecznikowskiej. W tamtych czasach czynu społecznego, nie było to niczym dziwnym. Chyba, że praca dla innych ludzi była autentyczna, a Kazik był w tym co robił, aż nadto autentyczny. Ostatnio zajmował się starszymi ludźmi w domu opieki w Oliwie.
     Wacek wybrał się go odwiedzić. Na półpiętrze spotkał Elę, cmoknął ją w policzek i wypalił.
   – Chciałem się spotkać z Kazikiem i pogadać o karabinach.
   – Nie wiem czy dzisiaj pogadacie. Teraz on jest u babci zwyczajnej, a później wybieramy się do parku na spacer.
    W tym momencie zjawił się Kazik z szerokim uśmiechem mówiąc.
  – Wacek, dobrze ciebie widzieć.
  – Kazik, czy teraz przerzuciłeś się na zwykłe babcie? – spytał Wacek.
  – Zawsze były zwykłe – wyjaśnił Kazik.
  – To ja powiedziałam, że jesteś u babci zwyczajnej – odezwała się Ela.
  – Ach, o to chodzi – Kazik zaczął się śmiać – Nie byłem u zwykłej babci, tylko u babci zwyczajnej –  sprostował – Różnica między nimi jest żadna, babcia zwyczajna jest zwykłą babcią – tłumaczył zawile.
  – To jaka ona jest? – Wacek nie rozumiał.
  – Jak to jaka? – zdziwił się Kazik – Ksywka  zwyczajna bierze się stąd, że babcia jest zwyczajna jeść kiełbasę z chlebem, jest zwyczajna chodzić na spacer, zwyczajna była ciężko pracować, rozumiesz?
  – Aaa…rozumiem, ładne przezwisko i mimo, że zwykłe, jest takie niezwyczajne.
    Kazik wziął Elę za rękę i ruszyli w stronę parku oliwskiego, Wacek pożegnał się z nimi przed wejściem do parku i wsiadł do tramwaju.

    Przyzwyczajenie jest druga naturą człowieka. Najlepszym przykładem tego stwierdzenia była babcia zwyczajna w warstwie słownej i pan Rysiu, który zwykł był chodzić wiaduktem i nigdy nie skracał sobie drogi, skacząc z peronu kolejki podmiejskiej na stacji Gdańsk Lotnisko na torowisko. Przejście torowiskiem pod wiaduktem znacznie skracało drogę. Kiedyś Wacek spytał go o to.
  – Wacek – Rysiu chwilę się zastanowił – czasami lubię z kolegami sobie wypić, a po
pijaku człowiek nie zawsze dobrze myśli, nie ma refleksu, zbyt wolno reaguje na ostrzeżenia. Jeśli będę chodził zawsze wiaduktem, gdzie droga jest bezpieczna, to nawet jak się upiję, też pójdę wiaduktem, bo tak zawsze chodzę i nie będzie nieszczęścia wpadnięcia pod pociąg – tłumaczył cierpliwie.
   Słowa jego były prorocze. Parę dni później jakiegoś chłopaka potrącił pociąg. Od tej pory Wacek zaczął uważać na nawyki.

     W rozmowach na podwórku zaczął się przewijać ktoś o ksywce Henio WC.
   – Panie Rysiu, o kim wy mówicie? – spytał Wacek.
   – O Heniu – odpowiedział.
   – Dziwna ksywka WC, Henio sracz?
   – Dziwna ksywka i jest w niej trochę złośliwości, WC wzięło się nie od słów water closet, tylko od słów Wielce szanowny, Wiel-Ce wymyślił Jurewicz,  tylko się do tego nie przyzna – powiedział Rysiu.
  – Jeśli tak, to ksywka pasuje jak nasrał – roześmiał się Wacek.
    Bawiła ich  ksywka Henia. On też do niej przywykł. Jeśli ktoś pytał w Antałku o Henia WC, to każdy wiedział o kim mowa.

     Czas sobie płynął.  Bywalcy Antałka robili swoje podejrzane interesy. Czasami gościli kogoś z konkurencji, bywalca Smakosza. Były dwa ośrodki władzy. Jeden w Antałku, który zajmował się fabryką mebli, papierkami,  rampą i uliczkami i drugi ośrodek w Smakoszu, który obsługiwał Słowackiego, koszary i cmentarz. Czasami interesy się krzyżowały i ludzie musieli się spotykać, szczególnie, że przy rampie zlokalizowany był oddział PKS, a po drugiej stronie koszary, a między nimi przelewało się paliwo. Właśnie takie wiązane interesy były czasem załatwiane w Antałku. W Smakoszu  można było pogadać z kimś, kto miał dojście  do komisji wojskowej.  W Antałku spotykali się raczej ludzie czynu, złodzieje  i oszuści. Prywatnie niektórych panów łączyły kobiety. Panie obsługiwały wojsko i port. Wszystko było poukładane. Awantury o to, kto, gdzie i co, były rzadkie, chociaż się zdarzały.
     Wacek nie wiedział, kto tym wszystkim kręcił, ale robił to z talentem. Nie były to gangi w rozumieniu amerykańskim. Jedyny relikt, który przetrwał, to były ustawki. Biło się Nowe Osiedle z Grunwaldzką , Górny Sopot z Dolnym.  Wacek znał niektórych z tych panów, głównie za sprawą pana Adama, który przynosił mu różne świstki do oceny, takie, żeby mógł pokiwać głową na znak zgodności obu tekstów lub zaprzeczyć. Z czasem mógłby poznać kogoś po tym, jak on pisze.

     Klawisze wpadli na nowy pomysł i zaczęli pisać grypsy drukowanymi literami. Był to numer na raz. Wacek powiedział Jurewiczowi, że nie jest w stanie powiązać takich tekstów. Mógł się oprzeć jedynie na cechach topograficznych dokumentu. Jakie ktoś stosuje marginesy, lewy, prawy, górny czy dolny. Czy stosuje  wcięcia akapitowe. Jaki układ wierszy i znaków względem siebie, Jaki układ znaków, wyrazów i wierszy względem liniatury, Gdzie umieszcza datę i adres, w którym miejscu się podpisuje.
     To tak, jakby poszedł na pocztę i pobrał druk stosowany przy wysyłaniu paczki, a powinien pobrać druk stosowany przy wysyłaniu pieniędzy. Był w stanie odróżnić jeden druk od drugiego, tylko jego pytano kto wysyłał paczkę, a kto pieniądze, choć  nawet takie drobiazgi mogą mieć znaczenie. Powiedział stanowczo panu  Adamowi, że wszystkie pisma do oceny mają być pisane zwykłym pismem odręcznym. Teksty pisane drukowanymi literami były z góry przekreślane jako informacja.

     Któregoś dnia Jurewicz przyniósł mu świstek bez pary.
   – Co to jest? – spytał Wacek.
   – Ktoś się dobrał do chłopaków – powiedział zmartwiony Jurewicz.
   – Pan chyba żartuje –  Wacek aż się uśmiechnął wyobrażając sobie, jak ktoś się dobiera
do pana Władzia, który miał pięści jak dwa bochny. Nawet to, że był flegmatyczny o niczym nie świadczyło, nie musiał być aż tak szybki. Zwykł chwytać gościa za łokieć i tłumaczyć mu spokojnie, czego to on nie powinien robić. Pana Władzia mogły wykiwać dzieciaki z podwórka, wyciągając od niego drobne pieniądze albo słodycze pod różnymi pretekstami, ale to nie one przecież pisały anonimy, że ma im odpalić dolę, bo zawiadomią psy.
  – Panie Adamie, skąd pan to ma?
  – Nie pytaj Wacek, nie mogę odnaleźć szantażysty bez punktu zaczepienia. Nie wiemy skąd on wie, że ktoś dokonał włamania – odparł smutno kiwając głową.
  – Może jakiś kumpel chce mu zrobić przykrość – zgadywał chłopak.
  – Wszystko to być może – zgodził się.
  – To co robimy panie Adamie? .
  – Nie wiem, myślałem że ty coś wymyślisz i że może ci przyjdzie ktoś na myśl, wiesz jak to jest, „Pan przemawia ustami niewinnego dzieciątka” – zażartował smutno Jurewicz.
 – Może ma pan rację,.. po głowie chodzi mi pomysł. Myślę, że to jest ktoś z Antałka albo ktoś, kto  ma jakiś kontakt z tamtejszymi bywalcami, a może pośrednio jakiś bywalec Smakosza, albo jakaś panienka z portu – wykładał swoją myśl Wacek – Może by tak ich sprawdzić?
  – No, no,  dobrze wymyśliłeś, tylko jak to zrobić? – Jurewicz patrzył na niego, jakby
oczekiwał, że ma on gotową odpowiedź.
  – Ma pan te wszystkie obrazki, na które patrzyłem i kiwałem głową? – spytał
  – Nie mam, a trochę by się tego uzbierało…
  – To  musimy zacząć od początku, co pan na to?
  – Nie mamy innego wyjścia – powiedział Jurewicz i wręczył mu papierową torbę z pączkami.

    Następnego dnia Jurewicz przyniósł mu kartkę do oceny. Wacek zaczął ją badać. Badanie polegało w pierwszej fazie na określeniu i opisaniu budowy liter. Opisywał trzony nadlinijne zwane też drzewcami, trzony podlinijne zwane nóżkami. Każdy inaczej buduje literę. Opisywał korpusy, owale i pętlice, mogą być one kreślone zgodnie z ruchem wskazówek zegara albo przeciwnie do tego kierunku. Położenie punktu początkowego i końcowego owali określa się poprzez podanie ich miejsca na tarczy zegarowej. Krótko mówiąc musiał zbadać i opisać punkty początkowe znaków, określić kierunek ruchu pióra, określić punkty końcowe znaków, nie wspominając o takich drobiazgach, jak opis arkad tworzonych przez górne łuki oraz girland tworzonych łukami dolnymi. Opisać kreślenie znaków diakrytycznych, to jest wszystkich kropek, ogonków, kreseczek występujących w literkach ą, ę, ć, ł,,ń, ó, ś, ź, ż.
  
     Jurewicz  znosił mu karteczki z próbkami pisma bywalców Antałka. Były to różne pokwitowania, zwolnienia syna z lekcji, podania, słowem wszystko, co udało się zdobyć. Nie mógł zdradzić, że jedynym sposobem wykrycia zdrajcy jest pismo. Nikt o tym nie wiedział, mało tego, nikt nawet nie przypuszczał z jakim hobbystą współpracuje. Powoli eliminowali podejrzanych.
     Arek zapłacił jednak haracz. Chłopcy przycichli. Nikt nie planował żadnej grubszej roboty.
Rozmowy w lokalu stały się mniej wylewne. Każdy się pilnował.  Milicja poprawiała statystyki. Żadnych kradzieży w papierkach, fabryce, która produkowała papier w kratkę zwany kancelaryjnym, kalki, tusze, atramenty i konfekcję papierniczą. Ludzie, którzy żyli z kradzieży w fabryce mebli produkującej głównie meble kuchenne, zawiesili działalność na kołku. A żyć trzeba.
     Po jakimś czasie wszystko wróciło do normy.
     W Antałku  nie przesiadywało tak wielu bywalców, jak zazwyczaj. Donosiciel przycichł. Jurewicz był coraz bardziej zmartwiony, nie przynosił Wackowi żadnych karteczek.

      Któregoś dnia matka wróciła ze sklepu i spytała Wacka, czy zna Henia WC.
   – Nie znam, tylko o nim słyszałem  – odpowiedział zgodnie z prawdą.
   – Wiesz, to taki pijaczek – zaczęła – .Zawsze był grzeczny i wydawał się być dobrze
wychowany – w jej głosie brzmiała nutka zdziwienia.
 –   Mamo, do rzeczy – ponaglił rodzicielkę.
   – Coś taki w gorącej wodzie kąpany – osadziła go – Otóż ten Heniu  wepchnął się do kolejki, żeby kupić wino. Pani Gabrysiu, pani poda dwa wytrawne czerwone buraczki, poprosił. Panie Heniu, jeśli stanie pan w kolejce, to spełnię pana życzenie, powiedziała Gabrysia. Pani Gabrysiu, królewno moja, pajacował Henio. Gabrysia, wiesz, ta blondynka z ondulowanymi włosami, z białą fantazyjną przepaską we włosach spojrzała na niego i powiedziała, nie jestem pana królewną i nakazała, żeby stanął w kolejce, jak inne panie. Jakie panie, jakie panie, czy tym paniom  aż tak się śpieszy, zezłościł się Henio, obrócił się w stronę kolejki i spytał jadowicie, śpieszą się panie? A idź żesz ty, jakaś kobieta zmitygowała go, i  wiesz co ten jełop zrobił? Poprosił o książkę życzeń i zażaleń. Gabrysia poszła do kierownika sklepu i przyniosła książkę, on zrobił wpis i wyszedł. Taki cham, narobił Gabrysi kłopotu.

     Wacek nie miał jeszcze próbki jego pisma. Poszedł do Jurewicza.
   – Panie Adamie, w sklepie jest wpis Henia WC do książki życzeń i zażaleń!– zaczął.
   – Wacek, o czym ty mówisz?
Wtedy opowiedział historię o awanturze w sklepie i dodał, że nie mają jeszcze próbki pisma Henia WC. Do tej pory mimo usilnych starań Henio się migał, wszystko załatwiał na gębę
  – Wacek,  nie denerwuj się, zdobędę ten wpis – zapewnił go Jurewicz i jeszcze tego samego dnia przyniósł wyrwaną kartkę  z książki życzeń i zażaleń.
  – Pozwolili panu wyrwać kartkę? – spytał Wacek z niedowierzaniem.
  – Wcale ich nie prosiłem o pozwolenie, wyobraź sobie, że oni wpadli na ten sam pomysł co ty, pamiętasz dwa listy, jakie miałeś przygotowane dla kumpla Witka, starając się
  o pozwolenie dla mnie na wjazd na podwórko? – spytał.
    Jakże mógł nie pamiętać.
  – Oni mają dwie książki – powiedział Jurewicz i dał mu wyrwaną kartkę ze skargą Henia WC zaczynającą się od „Wielce szanowny dyrektorze” Henio zaczął od swojego ulubionego „Wielce”. Tylko, że Wacek pamiętał pismo z karteczki z szantażem. Nie zaczynała się od słów „Wielce szanowny,” ale litery były takie same. Nie musiał nawet patrzeć na kartkę z szantażem.
  – Panie Adamie, chyba mamy naszego szantażystę!
  – No to będzie problem – Jurewicz  aż przysiadł na stołku.
  – Jaki problem ?
  – A jak sądzisz, co mu chłopaki zrobią? – spytał
  – Nie wiem.
  – Wacek, nie mogę niczego nikomu ujawnić, dopóki nie rozpracuję co, gdzie i komu on zrobił.
  – Panie Adamie, nie chcę wiedzieć jakie podejmie pan kroki, ja jestem tylko kaligrafem.
  – O twojej roli w tej całej sprawie nikt nie wie i chcę, żeby tak zostało, oni nawet nie wiedzą, że współpracuję z takim artystą, jak ty – Jurewicz spojrzał na Wacka w taki sposób, że wiedział, iż tak właśnie o nim  myśli.
     Oni nie wiedzieli do czego prowadzi sztuka. Wacek także myślał, że nauka kaligrafii, to podziwianie piękna liter. Nie był przygotowany na obliczanie różnych danych pisma tylko po to, żeby wytypować podejrzanego. Dla niego było to zadanie umysłowe i nic poza tym. Nie wiedział czym to było dla pana Adama, on nigdy mu się nie zwierzał dlaczego współpracują razem a Wacek  nigdy go o to nie pytał.

  
      To, co stało się później, zaskoczyło nawet jego samego. Wszystko zaczęło się od Lodzi, która mieszkała z Heniem WC, duża blondyna z biustem tak dużym, że jak żartował Henio,
można by było na nim piwo postawić. Lodzia pracowała w Nowym Porcie. Może i uprawiała najstarszą profesję świata, może.
    Była też znana jako wróżka. Jej klientkami były panie związane z panami od Antałka  i od Smakosza. Nie można było mieć punktu obserwacyjnego w lepszym miejscu. Henio WC mógł mieć wiadomości z pierwszej ręki, kto z kim, kiedy? Na te pytania mógł poznawać odpowiedzi w salonie Madame Lodzi. Każda z pań której Lodzia wróżyła, była przekonana, że ona jest jedną z nich. Pęd ku wiedzy nie zawsze prowadzi w dobrym kierunku, o czym przekonał się Wacek śledząc jej losy. Lodzia pochodziła z Bydgoszczy. Może nie ma to żadnego znaczenia, a może ma.
     Tarot, którym się zajmowała wywodzi się z kabały. Kabała określa tajemne nauki judaizmu i mistyki żydowskiej, wyznacza wszystkie ezoteryczne kierunki w judaizmie. Lodzia zaczerpnęła wiedzy u źródła, tak twierdził pan Adam. Nieważnym jest, że niewierzący nie odkryją celu istnienia. Lodzia wierzyła, że nie musi od razu poznawać wszystkiego, wystarczało  poznanie kabały i jej mistyki i przeflancowanie jej na własny grunt. Stworzyła kabałę chrześcijańską, nie była jednak w tym względzie prekursorką. Przed nią byli inni, który taki zabieg stosowali. Ona przy okazji studiowania kabały poznawała wielu jej wyznawców.
     Poza jednym wypadkiem szantażowania Arka, nie było widać śladów jej działalności.  
Później się okazało, że wyjątkowo wydała go Heniowi WC. Przeważnie wydawała znajomych własnych klientów, którzy lubili poplotkować o swoich bliskich, co kto powiedział, czego kto nie chce powiedzieć, kto ma ukryte dolary w „ziemskim banku”. Wtedy nie wolno było mieć dolarów, najwięcej poza NBP mieli cinkciarze i marynarze. Marynarzom i rybakom płacono w dolarach i dla nich właśnie istniała Baltona.
     Jurewicz opowiedział Wackowi historię żonę marynarza,, którą wraz z Heniem oskubała Lodzia. Otóż ta pani, sąsiadka klientki Lodzi mieszkająca w pięknym  domu, jeżdżąca drogim samochodem, wydawała pieniądze na młodego przystojnego mężczyzn, jeździła z nim do drogich klubów, ubierała go, a mąż harował.
    Lodzia poinformowała ją „uprzejmie”, że tajemnica będzie bezpieczna pod warunkiem przekazania kilku tysięcy dolarów. Wtedy dolary to były prawdziwe pieniądze. Lodzia dostała okup. Kto inny jednak poinformował męża o ekscesach żony. Mąż wywalił ową panią z połowy domu. Drugą połowę domu zachowała, sąd jej przyznał. Dlatego nie było widać działalności Lodzi.
     Okradała ona z Heniem WC ludzi prywatnych. Nie było to dobrze widziane w kołach złodziei z Antałka, oni okradali państwo,  co nazywało się eufemistycznie kombinowaniem.
Henio WC okradał cinkciarzy, włamywał się do ich domów. Był to wyjątkowo wredny proceder. Cinkciarze nie mieli szans nawet poskarżyć się MO, handlowali oni dolarami w bramach domów. W Nowym Porcie było wyjątkowo dużo marynarzy chcących sprzedać walutę. Pracy było dość. Tylko praca cinkciarza była wyjątkowo niebezpieczna

  – Panie Adamie, nic z niczego się nie bierze, prawda? – spytał kiedyś Wacek.
  – Ano prawda – odpowiedział Jurewicz i pytanie, które miał zadać, zawisło w powietrzu. – Lodzia i Heniu WC muszą skądś być… – powiedział Wacek.
  – Chcesz powiedzieć, że Heniu WC i Lodzia z uwagi na ich wiek nie uczyli się fachu na miejscu ?
  – No właśnie…trzeba by sprawdzić.
  – Ciekawy jestem, ilu chłopaków od Witka zna Henia WC od dziecka? To możemy zawsze sprawdzić. Ciekawe, co on robił podczas wojny, gdzie mieszkał? Wszystko, co o nim wiemy, wiemy tylko od niego. Lodzia też nie ma żadnych tutejszych koleżanek, mieszka w Nowym Porcie, gdzie przed wojną mieszkali polscy portowcy i kolejarze, polscy wszyscy się znali – snuł swoją myśl Jurewicz – Wacek, popytam ludzi, tych którzy mieszkają tu od zawsze – zapewnił go.

    Niedużo było ludzi mieszkających tu od zawsze.
    Ci co byli, to albo wrócili ze Stutthofu i nie chcieli z nikim rozmawiać, albo byli to starzy mieszkańcy Nowego Portu, którzy mówili słabo po polsku. czuli się Polakami, ale w wolnym mieście królował niemiecki. Po wojnie doznawali niejednokrotnie nieprzyjemności, donoszono na nich na  UB, folksdojcz było częstym wyzwiskiem. Okazało się, że są dobrzy i źli Polacy. Nie było obiektywnego kryterium, kto jest złym, a kto dobrym Polakiem. No i jeszcze ustrój najlepszy w świecie. Prawdziwy galimatias.
    Okazało się, że Lodzia jest znana ludziom z Nowego Portu od 1952 roku, Henia WC ludzie znali również od 1952 roku. Niby nic, stwierdzenie, że ktoś nie jest urodzonym
gdańszczaninem o niczym nie świadczyło. Skoro tak, to mogli podejrzewać, że Henio przyjechał do Gdańska albo żeby się ukryć, albo ocenił Gdańsk jako atrakcyjne miasto portowe z wszystkimi jego urokami i wadami.
     Henio mieszkał w pięknej willi w Oliwie. Może dostał w spadku? Może właściciel mu ją sprzedał? Pytania mnożyły się jak króliki. Jeśli kupił willę, to należało znaleźć poprzedniego właściciela Wienerwalda. Skoro ktoś nazywał się Wienerwald,  to mógł być Niemcem  lub Żydem. Niemcy uciekli w 45 roku w zimie. Wienerwald jeśli był Żydem i przeżył okupację, mógł wrócić do Oliwy do domu  zaraz po wojnie.

     Pan Rysiu dostał pracę w PLO. Rzecz nie do pojęcia, a jednak. Dostał pracę za wstawiennictwem Henia WC!  Jurewicz opowiedział Wackowi, jak Rysiu to załatwił.
     Otóż pewnego razu zaprosił on do siebie kumpla, z którym służył w wojsku. Kolega przyjechał ze znajomym, który chciał kupić dużą ilość stali. Niedaleko rampy był Mostostal handlująca stalą. Każdy wiedział, że wchodziła ona w strefę wpływu chłopców z Antałka. Wzdłuż wału obok płotu Mostostalu poprowadzono tor od Grunwaldzkiej do rampy. Wagoniki ładowano dźwigiem mostostalowym i ekspediowano. Rampa i wagon jadący ślepym torem do Grunwaldzkiej, Mostostal był mniej więcej po środku. Nikt nie zabronił jednak lokomotywce podjechać pod samą Grunwaldzką a stamtąd już tylko jeden krok…..Proste?
   Rysiu z kumplem z wojska i z tym trzecim zdążali do Antałka, żeby załatwić interes. Facet, który chciał kupić stal na lewo, nagle stanął jak wryty na widok Henia WC po przeciwnej stronie ulicy..
  – A ten tu skąd? – spytał –  Myślałem, że już dawno wącha kwiatki od spodu!
Cała trójka zawróciła, facet zrezygnował z zakupu stali mówiąc, że to niebezpieczna zabawa w takim towarzystwie i spytał.
  – Panie Rysiu,  słyszałem, że chcesz pan dostać pracę w PLO, to prawda?
  – Chcę dostać, bardzo chcę – powiedział Rysiu.
  – Coś panu powiem – stalownik wyciągnął papierosa i zapalił – Coś panu powiem – powtórzył i spytał:- Masz pan kumpla od serca ?
  – Mam, Władzia, facet jak piec.
  – Dobrze – stalownik zamyślił się na chwilę – Pójdź pan do tego skurwysyna i powiedz mu, że chciałby pan posłuchać „Opowieści lasku wiedeńskiego”, to tytuł walca Straussa. Wszystko pan załatwisz, tylko nie mów pan, kto to panu doradził. Ja zniknę i nigdy mnie pan nie zobaczysz – stalownik opuścił niedopałek na ziemię i roztarł go nogą na proch tak, że prawie zrobił dziurę w chodniku.
  – Pamiętaj pan, póki nie będziesz pan na morzu, ten kumpel szafa musi pan pilnować, zapamiętaj to sobie pan  – powiedział stalownik, oderwał but od chodnika i odszedł.
                                                              
     Rysiu dostał pracę i w pierwszym rejsie popłynął do Chin. W tamtym czasie rejs trwał od pół roku do dziewięciu miesięcy. Heniu WC odciął Rysia od kraju. Jedyną drogą jaką mógł się skontaktować z kimkolwiek, było radio, dokładniej mówiąc Gdynia Radio, obsługujące marynarzy i rybaków na morzach i oceanach. Byli jeszcze krótkofalowcy amatorzy, ta łączność była jednak monitorowana, państwo zaglądało im przez ramię. Krótkofalowiec mógł dostać ze statku co najwyżej QSL- kę, jako dowód nawiązania łączności.  Żona Rysia zachowywała się normalnie, co Heniu WC był w stanie sprawdzić u madame Lodzi. Pozornie sprawa przyschła.

     Jurewicz jednak nie popuścił i nie odłożył jej ad acta. Słuchał, co ludzie mówią. Chłopcy w Antałku odetchnęli. Żaden paszkwil nie pojawił się. Henio WC nabrał wigoru, stawiał kumplom. Nigdy się nie upijał. Był uroczym kompanem. Chłopcy trzymali „ karty przy orderach”. Nie wychylali się ze swoimi planami. Nikt nikomu niczego nie powiedział, a jednak czuło się, że to nie koniec rozgrywki.
   Wacka ciekawiło, jak Henio WC rozegra partię z panem Rysiem, nie wyobrażał sobie, żeby żył w niebezpieczeństwie cały czas, musiał coś zrobić z opowieściami lasku wiedeńskiego.
  
   Jurewicz  nie znał się na muzyce, znał za to niemiecki.
 – Wacek, willa w której mieszka Henio WC nazywa się Wienerwald, prawda..? – spytał któregoś dnia.
 – Tak.
 – Geschichten aus dem Wienerwald  – zanucił  Jurewicz – To właśnie po niemiecku znaczy opowieści lasku wiedeńskiego, Wiener oznacza wiedeński, a wald  oznacza las. Rysiu namawiał Henia WC do słuchania muzyki…Wacek, myślisz, że znajomy Rysia wiedział, gdzie Heniu WC mieszka? Trzeba odszukać tego Wienerwalda. Kumpel Rysia nie był z Gdańska, tylko z Bydgoszczy, nie mógł wiedzieć ani o willi Wienerwald, ani o Wienerwaldzie mieszkającym w Gdańsku. Za duży przypadków, nie sądzisz?
  – Może, ale prawdą jest że ani pan Rysiu, ani jego kumpel, ani stalownik nie wiedzieli,
gdzie mieszka Henio WC, spotkali go przypadkiem idąc do Witka, czysty przypadek – wyłuszczył teraz  swoje racje Witek.
–   W takim razie nie pozostaje mi nic innego, jak wyjazd do Bydgoszczy, może tam się dowiem czegoś w biurze meldunkowym – zdecydował Jurewicz.

     Następnego dnia pojechał do Bydgoszczy. Spytał ludzi o cmentarz żydowski i o synagogę. Dowiedział się, że były dwa cmentarze, jeden przy Szubińskiej drugi przy Filareckiej. Synagoga też była. Cmentarze zdewastowali Niemcy podczas drugiej wojny światowej, nie zachowała się żadna z macew, w końcu oni są z tego znani, ordnung must sein! Synagogę rozebrano jeszcze w trzydziestym dziewiątym.
     Gdy wrócił, zawołał Wacka do garażu, opowiedział mu o tym i kontynuował swoją opowieść.
   – Słuchaj, przed wojną mieszkało w Bydgoszczy dwa tysiące Żydów, mieszkali tam
od stuleci, to parę grobów musiało się nazbierać, mam rację? A oni wykasowali przeszłość i o mało nie udało im się wykasować przyszłości  tego narodu. Myślałem, że dowiem się czegoś więcej od ludzi na cmentarzu. Stałem tak na tej Szubińskiej jak kołek w płocie. Podszedł jakiś jegomość i spytał mnie.
 –  Kogo pan szanowny uważa?
    A ja jakbym usłyszał Henia WC  i pytanie powinno było brzmieć: kogo wielce szanowny pan uważa? Aż się uśmiechnąłem słysząc je.
  – Co w tym śmiesznego? – spytał mnie ów starszy człowiek.
  – Niech się pan nie obruszana, ale mam znajomego, który używa podobnego sformułowania, dlatego rozbawiło mnie ono  – tłumaczyłem facetowi – A może u was w Bydgoszczy wszyscy tak mówią, co?
 – Jak mówią? Kogo pan uważa? – spytał bydgoszczanin.
   – Chodzi mi o zwrot szanowny,  mój znajmy zwykł mawiać wielce szanowny i też był stąd – powiedziałem.
  – W Bydgoszczy mieszka wielu grzecznych ludzi – usłyszałem.
  – Przyjechałem na cmentarz żydowski, kirkut, bo szukam rodziny znajomka, ale cmentarza nie ma, tamtych ludzi nie ma, znikąd pomocy – zrezygnowany podałem mu rękę. i zrobiłem krok w stronę  samochodu.
  – Czekaj pan – facet złapał mnie za rękę – Więc kogo pan uważasz – spytał  nie dodając w zdaniu szanowny – Wychowałem się w dzielnicy żydowskiej – mówił dalej – Jako dzieci bywaliśmy w żydowskich domach. Pomagaliśmy  zapalać ogień w piecach, za co dostawaliśmy parę groszy. Czasami chodziliśmy i obserwowaliśmy przez dziurę w płocie pracę żydowskiego rzezaka. W piątek chodziliśmy do ich synagogi, nikt nas nie wypędzał, pozwalano nam przyglądać się ich nabożeństwu. A później przyszli ci czarni, wiesz pan o kim mówię. Było tych Żydów parę tysięcy, zwożono ich na Gdańską, wiesz pan do koszar. Później wywożono gdzieś i zabijano, nawet nie wiem, gdzie kości ich leżą. W czasie wojny szmalcownicy, prawdziwa zaraza – facet splunął z obrzydzeniem – A po wojnie wszystko się odwróciło się, wiesz pan. Teraz Żydzi polowali na współziomków ocalałych z pożogi, trudne to było zadanie, bo niewielu z nich ocalało. Wywozili ich gdzieś, a później do Izraela. Szczególnie zależało im na ocalałych żydowskich dzieciach, wyszukiwano je, później przychodziło paru panów z jakiejś syjonistycznej organizacji, zabierali dziecko jak swoje,  ja się im nie dziwię – zakończył opowieść.
  – Dużo pan wiesz – powiedziałem i przedstawiłem się.
  – Waldemar Dobrowolski – on przedstawił się również – Wiesz pan co? Chodź pan do mnie, pogadamy.
Wsiedliśmy do samochodu i pojechaliśmy do niego.
  – Jesteś pan niezwyczajny – ogłosił swój sąd Dobrowolski.
  – A to dlaczego? – spytałem.
  – Panie, a kto dziś pamięta o tych biedakach – zamyślił się – Dasz pan wiarę, że nawet to, co pozostało po kirkutach przeznacza się pod zabudowę – jego oburzenie narastało – Siadaj pan, a ja przygotuję coś na ząb, dobrze? – spytał.
  – Szanowny panie –  teraz ja użyłem tego zwrotu – jest pan zbyt łaskawy. Skąd u mnie takie zwroty, dziwiłem się sam sobie.
Dobrowolski był miłym gospodarzem, zjedliśmy, zapaliliśmy sobie.
  – Mów pan, co pana sprowadza? – zagaił gospodarz.
  – Szukam opowieści lasku wiedeńskiego….
  – Panie, gdybym ja wiedział gdzie ten lasek jest – odparł – Ale wiesz pan, była taka historia, która opowiada o śmierci rodziny Wienerwaldów  – był poruszony – Tytuł walca pasuje jak ulał do tej opowieści – dasz pan wiarę – Rodzinę Wienerwaldów wydal jakiś szmalcownik – kontynuował –  Gdybym go dostał w swoje ręce – rozmarzył się.
  – Panie Waldku, kogo podejrzewano o wydanie rodziny Wienerwald? – spytałem.
  – Takiego jednego, niestety nie wiem jak się nazywał.
  – A gdyby go pan zobaczył, poznałby go pan? – spytałem.
  – Panie, takiego skurwysyna  nigdy nie zapomnę – Waldek był mocno rozemocjonowany.
 Opisałem Henia WC i Lodzię.
  – Tak jak pan opowiada, to może i pasują – zastrzegał się Dobrowolski – No i ta willa Wienerwald  w Gdańsku, nie wiedziałem że mieli tam jakąś rodzinę, a przecież dobrze ich znałem, sam nie wiem – nie mógł się zdecydować – Jak zobaczę fotkę, to ich poznam, nie chcę ludzi oskarżać za bezdurno — Jak ich zobaczę, to panu powiem – powtórzył.
     Zaprosiłem go do siebie, wróciłem z nim do Gdańska i pokazałem mu Henia WC. Nie miał żadnych wątpliwości, że jest on tym, którego znał jako szmalcownika.
   – Czy mogę wiedzieć co pan planuje z nim zrobić? – spytał mnie.
   – Panie Waldku, a co mam z nim zrobić? – spytałem. – Wie pan, co mu się należy.
  –  Mam pewną propozycję – Waldek nagle stał się zasadniczy, spoważniał i wyglądało, że ma pomysł, jak ukarać Henia WC – Wie pan co się dzieje, gdy człowiek wpadnie do zbiornika ze zbożem?– spytał.
  – Nie wiem – odpowiedziałem.
  – To ja panu powiem, człowiek zapada się w zbożu i tonie, dusi się – wyjaśniał – Dajmy mu się najeść do syta, niech zboże wypełni jego usta…
  – Panie Waldku, a skąd ja wezmę panu silos ze zbożem? – spytałem – Czy mamy pójść do portu i zachęcić  go żeby wszedł na sam szczyt silosa? Jak pan to sobie wyobraża? Może zamiast jedzenia, damy mu się napić, co pan na to? – zaproponowałem.
  – Wie pan co, chyba nie rozstrzygniemy naszego sporu – powiedział.
  – To co pan proponuje? – spytałem go.
  – Znam ludzi, którzy są zainteresowani ukaraniem Henia. Musi on odpowiedzieć za to, co zrobił.
  – Może pan powiedzieć, o co chodzi?
  – Wie pan, kto to jest  Wiesenthal? – spytał mnie.
  – Panie Waldku, zamiast zagadek oczekiwałbym propozycji – powiedziałem.
  – Wiesentahal potrzebuje informacji, a my chcemy kary dla tego padalca – Waldek rozwijał myśl – Znam kogoś, kto nas wyręczy w ukaraniu go, a kara będzie po naszej myśli – zakończył.
  – Dobra – zgodziłem się.
.
     Parę dni później willa Wienerwald  opustoszała. Nikt też już nie zobaczył Henia WC ani Lodzi.
    Parę lat później Wacek zajrzał na strych i przeglądał papiery pana Stasia z UB. Znalazł donos, który zaczynał się od słów „Jaśnie wielmożna UB” , znał ten charakter pisma.
     Heniu WC odezwał się zza grobu.


Ludmiła Janusewicz  ukończyła filologię polską. Pracowała w instytucjach kultury i dziennikarstwie. Publikuje swoje wiersze i prozę w prasie lokalnej i ogólnopolskiej oraz antologiach i almanachach. Organizowała wiele przedsięwzięć o charakterze kulturalnym oraz warsztaty literackie, spotkania autorskie, promocje.

Jest prezesem Koszalińskiego Oddziału Związku Literatów Polskich.

Wydała tomiki wierszy: Msza żałobna zawieszona między drzewami, Jest sową oczekiwania, Oskarżam słowa, Rozmowa z tobą w czasie; opowiadania Przesypywanie ziaren piasku i powieść Skrzydlica ognista.

Przygotowuje do wydania wiersze zebrane.

Pełni funkcję moderatora na portalu Kultura Literacka Pisarze.pl

Jest członkiem Stowarzyszenia Teatru Propozycji Dialog im. Henryki Rodkiewicz w Koszalinie i redaktor naczelną magazynu kulturalnego DialogArt.

Od 2002 roku uprawia również malarstwo.

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko