Na plaży w Kątach Rybackich
Otwieram powieki
być może otwieram je zbyt często
tak jak zbyt często ogrzewam dłonie
kubkiem gorącej herbaty nalanej z termosu
błądząc po zupełnie wyludnionych plażach
Mierzei Wiślanej
myślę to twoje oczy dłonie wargi
z kropelkami potu
który ocieram końcami palców
codzienne unerwienie liści dębu
pełne niecierpliwości w otwartym horyzoncie
i wtedy wiem
jeszcze żyję
ja
fragmenty niedokończonej symfonii
szkic obrazu z odpryskami nadziei
i wieczności
ja
krzyk powalonych
jesiennym huraganem buków
czyjś śmiech czyjaś powaga w cieniu konfesjonału
rozchodząca się w przestrzeni ciała
znów ja
latem pod grubym kasztanowcem
którego cień
onieśmiela mnie bardziej niż cała wieczność
bitewne wyprawy rzymskich legionów
ateńskie dysputy
w których z ogromną nieśmiałością
próbowałem uczestniczyć
jąkałem się wtedy z przejęcia
moje ramiona podrywały ostre wiatry
nadciągające od nieodległego przecież morza
wyobraźnia podpowiadała mi że do sławy
wystarczy tylko krzesiwo
i świątynia Artemidy w Efezie
nie trzeba chodzić z kamykami raniącymi
policzki i dziąsła
wzdłuż samotnych plaż Kątów Rybackich
albo fascynować się śmiercią
odlatujących kormoranów
ich ubóstwem
wieczną gonitwą za miłością
i wtedy spostrzegłem
morze zbyt często przykrywa plażę
oczyszczając ją z samotności
i tego wszystkiego
czego zrozumieć nigdy nie potrafiłem
Piękny wiersz, wiele myśli przywołuje…