6 lipca po ciężkiej chorobie zmarł w Mediolanie pochodzący z Kalabrii pisarz, działacz kulturalny i pedagog Franco Dionesalvi, znany w Polsce z publikacji literackich i udziału w festiwalach poezji. Kilka miesięcy temu dwutygodnik Pisarze.pl opublikował jego nowe wiersze, nie przeczuwając, że życie autora jest zagrożone. Dzisiaj wspominamy włoskiego kolegę z żalem i z wdzięcznością za jego wieloletnie zaangażowanie na rzecz promocji polskiej literatury, zwłaszcza poezji, za Alpami. W wielu numerach poświęconego wyłącznie poezji czasopisma Capoverso, którego był współtwórcą i redaktorem, ukazały się przekłady polskiej poezji oraz artykuły o polskich twórcach i festiwalach poezji.
Franco Dionesalvi urodził się i większość życia spędził w kalabryjskiej Cosenzy. Z wykształcenia prawnik, specjalizujący się w kanonach polityki kulturalnej, od młodości oprócz twórczości literackiej poświęcił się aktywności społecznej, szczególnie w dziedzinie kultury. Pracował przez długie lata w rodzinnym mieście jako nauczyciel licealny i akademicki oraz samorządowy działacz kulturalny. Wspólnie z kolegami stworzył w Cosenzy m. in. Dom Kultury i wielkie, nowoczesne centrum wystawowe, nazwane Muzeum Teraźniejszości. Współpracował też jako autor z wieloma redakcjami czasopism literackich oraz z miejscowym zespołem teatralnym RAT – Teatro dell’Acquario, który wystawił kilka jego sztuk o współczesnej tematyce społecznej. Przez wiele lat współpracował jako publicysta z kalabryjską redakcją dziennika Quotidiano del Sud wydawanego w południowych regionach Włoch. Ostatnie lata życia spędził w Mediolanie, gdzie uczył włoskiego w liceum. Tym właśnie doświadczeniem pedagogicznym jest inspirowany jeden z ostatnich opublikowanych utworów Franca, który zamieszczam poniżej.
Głównymi przymiotami Dionesalviego jako pisarza i działacza była błyskotliwość, wyostrzony zmysł obserwacyjny, bogata wyobraźnia i poczucie humoru. Te cechy temperamentu twórczego skłaniały go głównie do krótkich form literackich. Istotnie, w jego dorobku pisarskim pierwsze miejsce zajmuje poezja. Wydał siedem zbiorów wierszy. Wśród nich Ulicę chmur, polsko-włoską edycję, wydaną przez warszawską oficynę Heliodor w serii Zbliżenia w 2006 roku przy okazji udziału pisarza w obchodach Światowego Dnia Poezji na Mazowszu. W 2017 roku w Nowym Jorku ukazał się włosko-angielski zbiór poezji Franca. Ponadto ma w wydrukowanym dorobku jedną powieść, zbiór szkiców o kulturze oraz trzy zbiory opowiadań, a także wiele sztuk teatralnych, skeczy oraz programów poetycko-muzycznych, wystawianych przez kilka dziesięcioleci na włoskich scenach.
Wizyta w Warszawie zainteresowała Franca polską poezją, której przez długie lata, wraz z kolegami z redakcji czasopisma Capoverso, wydawanego w latach 2000-2019, był oddanym promotorem. W ostatnich miesiącach stworzył nowe czasopismo Metaphorica, w którym opublikował polskie wiersze. Niestety, nie doczekał oddania do druku pierwszego numeru. Do końca był aktywnym promotorem literatury i międzynarodowej współpracy literackiej. Od młodości uczestniczył w licznych festiwalach literackich na całym świecie, a we Włoszech był ich czynnym organizatorem. Pozostanie w naszej pamięci jako odważny, nietuzinkowy artysta, zawsze uśmiechnięty, otwarty i wrażliwy na ludzkie sprawy. Zamieszczone poniżej miniatury napisane w minionych miesiącach stanowią świadectwo tej wrażliwości.
Paweł Krupka
Franco Dionesalvi
Przed ostatnim metrem
Maíra (imiona są wymyślone, historie prawdziwe) jest Brazylijką, ma trzydzieści lat. Od początku jest wobec mnie szorstka, agresywna. Zastanawiam się czemu jest tak nieprzyjazna, podczas gdy w klasie, w której wykonuje dobrą robotę, wydaje się dobrze zadomowiona. W zadaniach pisemnych robi błędy typowe dla osób, których językiem ojczystym jest portugalski, a gdy je wskazuje, odpowiada dziwnymi zdaniami w rodzaju: „Psorze, nie starasz się zrozumieć!”
Tak się to ciągnie przez miesiąc. Aż nadchodzą urodziny koleżanki, ona przynosi ciastka, pije się za zdrowie, wprawdzie nie alkohole, lecz wodę gazowaną, śmiejemy się. Wówczas Maíra podchodzi do mnie i mówi: „Psorze, nie znosiłam cię, bo pierwszego dnia nam powiedziałeś, że jesteś Kalabryjczykiem. A ja, kiedy tylko przyjechałam do Włoch poznałam człowieka, uwierzyłam w jego obietnice, zakochałam się. Potem zabrał mnie tam, gdzie miał dom, do Kalabrii. Ale był chorobliwie zazdrosny. I był zaborczy. Zamykał mnie w domu, bił mnie. Moje życie przez dwa lata było piekłem. Aż pewnego dnia zebrałam się na odwagę i uciekłam. Tak jak stałam, wszystko tam zostawiłam, nie zabrałam nawet koszulki na zmianę. Przyjechałam do Mediolanu autostopem, na początku spałam na dworcu. Potem spotkałem kogoś zupełnie innego, kto był łagodny i pomógł mi. Teraz więc próbuję sobie ułożyć życie na nowo, zaczęłam pracować, wróciłam do nauki, chcę zdać maturę. Psorze, może ty masz rację w tym, co zawsze mówisz. Że nie ma Kalabryjczyków i Mediolańczyków, Włochów i Brazylijczyków, czarnych ani białych. Po prostu są ludzie”.
W zeszłym roku była prawie stale zdalna nauka i Raffaele, w czasie wolnym od pracy, łączył się ze szpitala. Jest pielęgniarzem, pracował na oddziale covidowym. Był bardzo zmotywowany, a w zadaniach jednym z najbardziej starannych, prawie zawsze zwracał uwagę na znaczenie pracy, mówił, że trzeba nie tylko zarabiać, ale nadawać wartość naszemu bytowaniu i wybierać, po prawie codziennie znajdujemy się na rozdrożu, i to, o czym decydujemy dla siebie, a zwłaszcza dla innych, nigdy nie jest obojętne. Prosił mnie tylko, żebym nie włączał kamery, bo nie miał czasu chodzić do domu i wracać, łączył się przez telefon i musiał uważać, bo czasem pacjent, którym się opiekował, poruszał się, jęczał, a kamera mogła to zarejestrować.
Amita pochodzi z Bangladeszu, jest muzułmanką, ma dwadzieścia dwa lata. Ojciec nie każe jej zakrywać twarzy, ale odprowadza ją do bramy i kiedy wychodzi, zawsze na nią czeka. Przez cały rok ani razu nie opuściła zajęć. A jednak słabo rozumie po włosku i kiedy znajdujemy się w klasie tylko we dwoje (a zdarzyło się nieraz) po mojej lekcji, po moich nierealnych próbach nawiązania rozmowy, ten czas zamienia się w sesję medytacyjną. Wobec koleżanek jest zawsze miła, choć także z nimi komunikacja odbywa się zwykle przy pomocy gestów i uśmiechów. Raz w wypracowaniu, napisanym włoszczyzną à la Sanguineti[1], wyjaśniła, że przychodzenie do szkoły to dla niej jedyny kontakt ze światem.
Potem jest Selma, która uciekła z domu, gdzie dali jej ostro popalić. Teraz mieszka w strzeżonym ośrodku i opiekun społeczny odprowadza ją do szkoły i czasem nam przypomina, że postępy w nauce nie są takie ważne, istotne jest, że chodzi do szkoły i tyle. I Carla, cierpiąca na bulimię, z której koledzy się podśmiewali z powodu znacznej nadwagi. Uratowali ją przed trzema laty. Teraz wróciła do szkoły, ale tu jest w innym środowisku: jest gruba, ale się tego nie wstydzi, mało tego, porusza się swobodnie i się uśmiecha.
Czasem w tej szkole wieczorowej na peryferiach Mediolanu nawet mgła, którą zaburzenia atmosferyczne, spowodowane przez Sapiensa, który żywi się plastikiem i chemicznymi nawozami, niemalże wyeliminowały, powraca: czeka na nas przy wyjściu na ulicy. Tak, mamy skłonność do folgowania sobie, do gawędzenia w mglistej przestrzeni, kiedy czekamy na tramwaj, który staje się leniwy i rzadki o tej wieczornej porze. Jest prawie północ. Ale wiem, że moje dzieciaki poradzą sobie: tym razem postanowili, mgła nie mgła, covid nie covid, nic ich nie powstrzyma. Krwią i zębami wywalczyli to swoje nowe istnienie. I zdążą, tym razem zdążą, nie spóźnią się na ostatnie metro.
Mediolan w czasie korony
Zawsze lubiłem fantastykę naukową. Po prawdzie, nie tak bardzo tę „technologiczną”. A jeszcze mniej filmy – choć przyznaję, że mają swoisty urok – o superbohaterach, którzy piorunującą bronią walczą ze złem. Bardziej pociąga mnie fantastyka „socjologiczna”, czyli mniej lub bardziej fantastyczne hipotezy o tym, jak nasza organizacja społeczna rozwinie się z czasem wobec wyzwań dzisiaj niemożliwych do przewidzenia. Ale nurtują mnie też opowieści o zbiorowych koszmarach: wszakże tylko w zakresie, który przewiduje reakcje wewnętrzne, irracjonalne lecz prawdopodobne, które bardziej niż wymyślają, mówią nam o tym, co jest zapisane od zarania w naszych umysłach, a co my bardziej lub mniej rozpaczliwie staramy się ukryć, pogrzebać w podświadomości.
Mediolan w tych dniach przypomina film fantastyczny z gatunku „przetrwania”. Po ulicach chodzi mało ludzi, metro jeździ w tę i we wtę prawie puste, w swym wahadłowym ruchu nagie, a więc szalone. Szkoły są pozamykane, kina i teatry tak samo. Kościoły są otwarte tylko dla indywidualnej modlitwy, nie ma żadnych liturgii. W pogrzebach mogą uczestniczyć tylko najbliżsi krewni. Przed urzędami stoi jakiś pracownik i wpuszcza pod dwie, trzy osoby. Inni muszą czekać na ulicy, na zimnie (to rzecz nie do pomyślenia w mieści, gdzie grzejniki są zawsze ustawione na temperatury tropikalne). Bary, po protestach właścicieli, wreszcie otworzyli, ale konsumpcja jest dozwolona tylko przy stolikach, żeby się nie tłoczyć przy barze. Nieliczni przechodnie snują się w maskach: miesiąc temu nosili je tylko Japończycy, a my się śmieliśmy z ich obsesji zarażenia się Zachodem.
Muszę powiedzieć, że kiedy dowiedziałem się o środkach podjętych przez rząd, zacząłem się obawiać zbiorowego obłędu. Bowiem to miasto żyje w nerwicy, żywi się codzienną, obsesyjną bieganiną. Zawsze, w pracy i w czasie wolnym, w biznesie i w kulturze. Więc myślałem: jak oni to wytrzymają? Zmuszeni do zwolnienia tempa, siedzenia w domach, zobaczycie, że zaczną świrować. A jednak się pomyliłem: Mediolan reaguje na ten kryzys w sposób zrównoważony. Powody, których się domyślam, są dwa i obawiam się, że obydwa prawdziwe. Pierwszy jest taki, że Mediolan ma utrwalone od dawna poczucie obywatelskiej odpowiedzialności i wobec nagłych wyzwań niesionych przez historię umie zachować umiar.
Dobrze. Ale jest też drugi powód. Chodzi o to, że w tej epoce homo technologicus, sapiens post-humanus z wszczepionym telefonikiem, lubi siedzieć w zamknięciu, nie ruszać się, nie utrzymywać kontaktów poza czatem, które reguluje krzepiący ekran smartfonu. I w gruncie rzeczy jest zadowolony: pracuje w domu, robi zapas jedzenia na dwa miesiące i nigdy nie wychodzi, skacze z kanału na kanał i w niczym tak naprawdę nie uczestniczy. I te nowe zakazy, żeby nie podawać sobie ręki, nie zbliżać się na metr, są jak znalazł dla tej społeczności, którą ciała niepokoją, znacznie wygodniejsze są ich kopie cyfrowe, nawet seksualność jest skazana na wyparcie, do czasu aż ją zastąpią roboty odporne na wirusy.
W sumie zatem, boję się, że koronawirus tylko przybliżył przyszłość, ku której się staczamy w błogiej nieświadomości.
PS. Właśnie. Kilka dni temu czytałem rozporządzenie nowego marszałka Regionu Kalabrii. Zaleca się, żeby ci, którzy przyjeżdżają do Kalabrii z okolic podwyższonego ryzyka, zgłaszali się do służby zdrowia. Czyli, gdybym się zdecydował na powrót do Kalabrii, nie napotkałaby mnie żadne kontrole na lotnisku w Lamezii, ale musiałbym się zadzwonić do rejonowej przychodni. Zadzwonić? Ale oni przecież nie odbierają!
Przełożył Paweł Krupka
[1] Edoardo Sanguineti (1930-2010) – włoski pisarz awangardowy, znany z odważnego przetwarzania języka