Krystian Medard Manteuffel – Z cyklu: Impresje polskie w niemieckim krajobrazie literackim

0
211

Pasaże Szwabskie

    29 listopada 1830 wieczorem ok. godz. 18:00 gdy podporucznik Piotr Wysocki wszedł do do Szkoły Podchorążych Piechoty w Łazienkach, przerwał zajęcia z taktyki – wygłosił mowę: „Polacy! Wybiła godzina zemsty. Dziś umrzeć lub zwyciężyć potrzeba! Idźmy, a piersi wasze niech będą Termopilami dla wrogów”.  Grupa 24 spiskowców wraz z częścią podchorążych, opanowała Belweder, rezydencję wielkiego księcia. Jednakże Konstanty zdołał się przed napastnikami ukryć. Podobno zbiegł z pałacu przebrany w kobiece ubrania.

   Nasze powstania narodowe nie kończyły się chlubnymi zwycięstwami, jej zasługą było danie światu przesłania o istnieniu narodu, który gardząc śmiercią nie pozwoli się zniewolić. Powstanie trwało niepełny rok, zakończyło się 17 października 1831 r. Po jego upadku wprowadzono szereg represji mających zdławić polskie dążenia niepodległościowe i stopniowo zrusyfikować naród. Cesarz Mikołaj I Romanow ogłosił butnie:Nie wiem, czy będzie jeszcze kiedy jaka Polska, ale tego jestem pewien, że nie będzie już Polaków.

   Ta refleksja zatrzymała mnie przy niemal anegdotycznej, a jednak prawdziwej historii, jaką przytoczył Karl Dedecius[1] w swoim eseju „Überall ist Polen“, omawiającym książkę Marcela Reicha-Ranickiego[2] „16 polnische Erzähler“.  Mieszkająca we Frankfurcie nad Menem przyjaciółka Wolfganga Goethego, Suleika[3], donosiła mu w liście: (…) Halb Frankfurt ist ganz verrückt wegen dieser Polen. Du würdest die Stadt nicht wiedererkennen. (…) Co takiego wydarzyło się tam wtedy, że połowa Frankfurtu była tak zwariowana na punkcie Polaków, że Goethe mógłby miasta nie rozpoznać? Na ulicach było głośno od polskich zgrupowań i śpiewów patriotycznych „der Feinden des russischen Imperium”. Entuzjazm udzielił się frankfurtczykom. Rada miasta przyznała jednogłośnie 30 000 marek na wsparcie polskich uchodźców. A że działo się to we Frankfurcie nad Menem, gdzie flaga miasta jest identyczna jak polska, natomiast biały orzeł w koronie, prawie identyczny, miasto wyglądało rzeczywiście na opanowane przez Polaków.

   Solidarność z Polską była wówczas w Europie powszechna. W Londynie powstało stowarzyszenie literackie The Literary Association of the Friends of Poland, W Paryżu, w Playel-Saal, Fryderyk Chopin wzruszał sympatyków Polski swoimi polonezami i mazurkami. W Rzymie proboszcz Félicité Robert de Lamennais skomponował hymn à la Pologne. Ryszard Wagner skomponował swoją młodzieńcza uwerturę Polonia. Jeszcze w roku 1862 Giuseppe Garibaldi deklarował gotowość walki za Polskę zapewniając młodych polskich emigrantów przebywających na Szwabii, w Heidelbergu: „Wzniosę jeszcze swoje ramię dla obrony wolności Polski!”.  

   W roku 1862 (lub początek 1863), przebywający też na emigracji w Lipsku, Cyprian Kamil Norwid, napisał wiersz  „Fortepian Szopena”. Muzyka Chopina była inspiracją dla poetów polskich w latach walki i okupacji.[4] Jak ogromna była jej siła zdali sobie szybko sprawę okupanci hitlerowscy, burząc jego pomnik w roku 1940.

I.

Tak, tak to było… Gdy w roku 1988 znalazłem się w Niemczech zostałem wmieszany w falę uchodźców, którzy przybyli tutaj w wyniku szerzących się w kraju represji wobec ruchu solidarnościowego, mogłem z łatwością odtworzyć sobie tamtą atmosferę po roku 1832. O „dzienniku studgardzkim” Chopina, (tak Fryderyk zapisywał nazwę tego miasta), znanym już na świecie, miałem przed wyjazdem z kraju blade pojęcie, dowiedziałem się po raz pierwszy od Blanki, gdy zadomowiłem się już wśród innych emigrantów, w gościnnym hoteliku na rogatkach miasta. Blanka miała angielskojęzyczne wydanie książki zatytułowanej „Chopin”[5]. W PRL cenzura była łaskawa dla nut naszego wielkiego muzyka, jednak słowa podlegały cenzurze, wszelkie słowa. Nazwa gospody „Gasthaus an der Scheidewegen“, mówiliśmy o niej między sobą po polsku krótko: „Na rozdrożu”. Stała rzeczywiście na rozdrożu, przy uliczce wybiegającej z miasta, co już było dość symboliczne dla naszej sytuacji, a na dodatek na rogu Chopinstraße. Na końcu ulicy Chopina był już tylko widok na porośnięte gęsto bukami Wzgórza Szwabskie. Na naszych oczach wyrastały na zboczach wieżowce, które miały ten widok przysłonić. Wyjechał z Warszawy 2 listopada 1830 Chopin wyjechał z Warszawy do, żegnany przy „Żółtej Karczmie” za rogatkami wolskimi przez kolegów z klasy kompozycji warszawskiego konserwatorium, którzy wykonali kantatę przy akompaniamencie gitary skomponowaną na cześć swojego najzdolniejszego ucznia przez Józefa Elsnera.[6] Jechał przez Wrocław, Wiedeń. W Wiedniu dotarła doń wiadomość o wybuchu w Polsce powstania listopadowego. Stało się. Chciał wracać i bić się, jak wszyscy niemal koledzy. Siłą przymuszony przez najwierniejszego przyjaciela, Tytusa Wojciechowskiego pozostał, ale zmienił się nie do poznania. W takim stanie dotarł do Stuttgartu. Sięgnął po pióro. Lecz tym razem nie chodziło o zapis nut; zapisywał dzień po dniu swoje odczucia.

       Chopin sam skomentował krótko wyrażony przez kogoś zachwyt dla jego zapisów: „Chciałem tylko napisać i zostawić abecadło tego, co naprawdę polskie, a nauczyć odrzucać polskość fałszywą“.

       ( … ) „O Boże, jesteś ty! – Jesteś i nie mścisz się! – Czy jeszcze ci nie dość zbrodni moskiewskich – albo – alboś sam Moskal! – Mój biedny Ojciec! – Mój poczciwiec, może głodny, nie ma za co matce chleba kupić! – Może siostry moje uległy wściekłości rozhukanego łajdactwa moskiewskiego! Paszkiewicz, jeden psiak z Mohylewa, dobywa siedziby pierwszych monarchów Europy?! Moskal panem świata? (…) – O Ojcze, takież to przyjemności na twoje stare lata! – Matko, cierpiąca, tkliwa matko, przeżyłaś córkę, żeby się doczekać jak Moskal po jej kościach wpadnie gnębić (…) was. Ach, Powązki! Grób jej szanowali? Zdeptany – tysiąc innych trupów przywaliło mogiłę. Spalili miasto!! – Ach, czemuż choć jednego Moskala zabić nie mogłem!.” ( …)

   Proszę się nie dziwić i nie gorszyć, że cytuję ten fragment dziennika Chopina. Nie przemawia tutaj przeze mnie antagonizm do narodu rosyjskiego. Jak i nie odczuwam antagonizmu do narodu niemieckiego. Wśród tych narodów wyrosły piękne gaje kultury owocujące odrębnymi, a jakże pięknymi dziełami w literaturze, muzyce i sztuce. Narody obu tych krajów, choć ich władcy rozrywali Polskę, udzielali w tym samym czasie azylu polskim poetom, intelektualistom i politykom. Ale przed moimi oczami trwa do dziś obraz roku 1956 i ciągnące obok katedry włocławskiej na Warszawę kolumny wojsk z czerwoną gwiazdą. Staliśmy z moją dziewczyną przy wyjściu z parku milcząc. Oboje mieliśmy w pamięci minioną wojnę i byliśmy pełni obaw, że tym razem może być gorzej. Ogromne wrażenie zrobiły więc wówczas na mnie te zapiski Chopina…

(…)„Czemuż żyjemy takim nędznym życiem, które nas pożera i na to nam służy, aby trupów robiło! – Zegary z wież studgardzkich nocną biją godzinę. Ach, ileż w tej chwili trupów się po świecie narobiło! Matki dzieciom, dzieci matkom poginęły – ile planów zniweczonych, ile smutku z trupów w tym momencie i ile pociechy. Iluż opiekunów niepoczciwych, ileż uciśnionych istot trupami. Zły i dobry trup! – Cnota i zbrodnia jedno!” (…)

   Te znane miłośnikom Fryderyka Chopina na świecie zapiski, ciągle jeszcze są mało znane w Polsce. Czyżby rzeczywiście chodziło o troskę dla uczuć przyjaźni między narodami Polski i Rosji?  Te spontanicznie zapisywane myśli stworzyły wierny zapis stanu jego ducha, który do dziś ceniony jest jako dojrzała forma epicka…

 ( …) „Raz tylko jeden osłona, którą Chopin okrywa swe uczucia i prawdziwe doznania – pisał Jarosław Iwaszkiewicz – pęka całkowicie. Uczucia te przerywają wszelkie tamy i wybuchają jak „wiosenne wody” – nie dzieje się to wszakże w listach przeznaczonych dla innych, ale w dzienniczku pisanym dla siebie. Mało jest dokumentów równie wstrząsających, równie ludzkich, jak tak zwany dziennik stuttgarcki. Dokument ten – świadectwo bólu, rozpaczy i żalu – ułatwia nam zrozumienie całej potęgi, całej wzniosłości sztuki Chopina. Tym bardziej ogarnia nas podziw, jaką siłą charakteru osłonił ten człowiek siłę namiętności trwożących go i miotających jego duszę… Wstydliwość uczuć… nadawała mu pozory chłodu w stosunkach towarzyskich, a nawet przyjacielskich. (…) Dla ludzi miał twarz chłodną i obojętną. Rodzinie zaś chciał okazywać tylko głębokie przywiązanie.” ( … )

    Blanka była zafascynowana notatkamii uważała, że ten zapis miał posłużyć Chopinowi do stworzenia późniejszej „Etiudy Rewolucyjnej”. Sama zwierzała mi się, że chce napisać wariację w tonacji b-moll na temat tych zapisków. Pamiętam też, że kompozycja ta miała się nazywać „Polonez Szwabski”. Miała się tak nazywać…

   – Wyobraźcie sobie, mieszkam tam, pod chmurami i gram Chopina… – zwierzyła się kiedyś mając na myśli mieszkanie w pnącym się pod chmury wieżowcu u podnóża wyżyny.

   Nawet nie było nam trudno wyobrazić to sobie, gdy słuchaliśmy jej gry: dźwięki poloneza nad zboczami wyżyny pokrytej złotymi liśćmi.

II.

   Tego dnia przyjechała do mnie Majka, moja piętnastoletnia córka. Tyko ona towarzyszyła mi w tej podróży w nieznane. Przed wyjazdem nie zdradziliśmy z Kamą naszych konspiracyjnych planów; wiedziała, że pewien znajomy przysłał zaproszenie, i że jest to nagroda dla niej za opanowanie języka niemieckiego, którego uczyła ją nasza dobra znajoma, tłumaczka i za pomyślne egzaminy do ogólniaka. Prawdę dowiedziała się dopiero wtedy, gdy dostałem zgodę na pobyt.    Teraz była daleko ode mnie, w internacie przy gimnazjum dla dzieci emigrantów i od czasu do czasu przyjeżdżała. Wiedziałem, że tęskniła bardziej za matką i starszym bratem, ale Kama i Paweł; byli jeszcze w Polsce i rzadko dostawaliśmy wiadomości od nich przez osoby trzecie. Ta nowa konspiracja była konieczna; nasz telefon domowy był na podsłuchu i nie mogliśmy zdradzić się z naszych planów. Kama złożyła już na milicji wniosek o wizę w celu odebrania córki, która została przeze mnie uprowadzona. Na pewno podtrzymywało Kamę na duchu to, że Majka jest bardzo dzielna. Majka była też wdzięczna Blance za pomoc w ściągnięciu nas tutaj. Obje zaprzyjaźniły się  szybko.

   Nigdy nie myślałem o wyemigrowaniu z Polski z przyczyn politycznych. Paradoksalnie taką możliwość podsunął mi oficer SB podczas przesłuchania nocą z 12 na 13 grudnia 1981 roku, przypominając mi moją „niemieckość”. Matka miała wprawdzie w przedwojennych papierach narodowość niemiecką, ale obywatelstwo polskie. Mój dziadek wywodził się z pokolenia kolonistów niemieckich, ale mój ojciec był rdzennym Polakiem i podczas okupacji język niemiecki w moim domu słyszałem jedynie, gdy matka rano i wieczorem odmawiała półgłosem modlitwę. Nie miałem świadomości posiadania korzeni niemieckich. Decyzja o wyjeździe powstała niespodziewanie kilka lat później, gdy okazało się, że moje serce wymagało poważnej operacji, a na taką w Polsce nie mogłem liczyć. Tylko jak wyjechać? Może trzeba było skorzystać z tej filantropijnej propozycji majora. Wyjechałem na zaproszenie, o które postarała się Blanka, od nieznanego mi wtedy jeszcze właściciela hoteliku, gdzie była już zakwaterowana. Bez kłopotu dostałem skierowanie do „Gasthaus an der Scheidewegen”. Majką „zaopiekował się” Jugendamt, który skierował ja do internatu dla dzieci emigrantów, gdzie miała doszlifować język i przygotować się do nauki w gimnazjum. Byliśmy kilkuosobową grupą, bo Blanka załatwiła już wcześniej zaproszenia dla kilku innych kolegów. Była naszą matką chrzestną

   Właściciel tego hoteliku z gospodą oddał lokal do dyspozycji urzędu socjalnego, który z urzędu zajmował się emigrantami i zapewne dostał za to więcej, niż mógłby mieć od rzadko odwiedzających go gości. Mieliśmy z tego obiad i mieszkanie; wikt i opierunek. Dostaliśmy jeszcze po dwieście marek na resztę życia. No, byli tacy, którzy przyjechali tutaj, aby zbierać marki, które miały leżeć na ulicy. Nie leżały. Ale szybko to sobie uświadomili. Dni następowały po sobie i były ciągle takie same; po śniadaniu na kurs niemieckiego, po obiedzie bumel, wyraz, który szybko zaakceptowaliśmy z niemieckiego Stadtbummel,  brzmiał swojsko. Było nas oficjalnie sześcioro. Oficjalnie, bo ze mną była zameldowana w jednym pokoju Majka, która miała prawo być ze mną, gdy przyjeżdżała z internatu; Karol mieszkał z Krzysztofem, a Blanka z Marianem, który wpadał tutaj rzadko, jak po świeży oddech między swoimi tajemniczymi eskapadami do Berlina, ale to osobna historia. Wieczory były chyba też takie same. Znalazłem sobie miejsce w kącie pod oknem, gdzie kończyła się czarna skrzynia fortepianu. Trochę światła padało od strony klawiatury, gdzie siedziała Blanka mając przed sobą oświetlony zeszyt z nutami. Już nie grała. Zdawało się, że echo powtarza jeszcze ostatnie dźwięki Poloneza  As-dur”. Jedyna prawda z radiowego dziennika. Ta gorzka refleksja znana nam była powszechnie jeszcze w Polsce zanim w różny sposób i w różnych okolicznościach wyjechaliśmy z kraju.

III.

   ( …) A może wcale matki już nie mam. Może ją Moskal zabił… zamordował – siostry bez zmysłów, nie dają się – nie – Ojciec w rozpaczy, nie wie sobie rady, nie ma komu podnieść Matki. – A ja tu bezczynny, a ja tu z gołymi rękami, czasem tylko stękam, boleję na fortepianie, rozpaczam – i cóż nada? – Boże, Boże. Wzrusz ziemię, niech pochłonie  ludzi tego wieku. Niech najsroższe męczarnie dręczą Francuzów, co nam na pomoc nie przyszli. ( …)

     Chciałoby się powiedzieć: …a to echo grało. Rzeczywiście, była to tylko zabawa; jakby Blanka bawiąc się pojedynczymi dźwiękami rozsypywała garście taktów wybranych z tego naszego poloneza,  wyobraźnia niosła tę muzykę poza Chopinstraße, chen w pokryte teraz złocistymi liśćmi buki na Wyżynie Szwabskiej. A my? Widzieliśmy w tym naszą polską złotą jesień. Widać każdy kraj ma swoją własną złotą jesień. Urokliwy był ten widok. Aż żal, że miały go przysłonić dwudziestopiętrowe wieżowce, które pięły się w górę na naszych oczach.

   Blanka grała… Czy tylko bawiła się klawiszami? Delikatne dźwięki pasaży wypełniały mroczny lokal, a te wnikały w nasze myśli. O ile łatwiej powstają w myśli obrazy, gdy wspiera je muzyka. Z pozornej kakofonii fortepianowych dźwięków wykwitały jakby przypadkowo przez pianistkę przywołane tak charakterystyczne i bliskie tony chopinowskiego poloneza. Prześliczne rzeczy improwizowała na tym fortepianie.  

     Krótki zapis z listu Słowackiego do matki z 3 września 1832 roku:

( …)„Podczas obiadu Cezary biegał i zapraszał nas na wieczór artystów do siebie – był to wieczór z mężczyzn samych złożony… Szopen, sławny fortepianista, grał nam… gadaliśmy różne poezje, słowem, że dobrze nam zszedł wieczór (…).

   W kilka dni potem u Straszewicza był drugi taki wieczór – ale jak zwykle z długich przygotowań nic się nie klei, tak i na tym wieczorze nudziliśmy się śmiertelnie od 10. do drugiej w nocy – pod koniec jednak Szopen upił się i prześliczne rzeczy improwizował na fortepiano.” ( … )

   Przed wyemigrowaniem do Niemiec Blanka uczyła historii w jednym z liceów ogólnokształcących w Bydgoszczy. Powszechnie wiadomo było, że jej małżeństwo praktycznie nie istniało. Było też wiadomo, że Blankę i jej męża różniły radykalnie poglądy na polską rzeczywistość. Tylko niektórzy wiedzieli, że w soboty wolne od lekcji uczyła też historii. Ale tej zakazanej historii. W swoim domu. Czy wiedział o tym Marian? Na pewno wiedział, jeśli nawet rzadko bywał w domu. Na ile były te komplety utajnione? Zapewne władzom wygodniej było wiedzieć, kogo ma się przeciw, niż ryzykować, że po dekonspiracji z jednej grupy powstaną dwie. A na ile utajniona była nasza redakcja w kamieniczce tuż nad brzegiem Brdy? Na ścianie kamieniczki nad Brdą wisiał napis: Komitet Założycielski Niezależnego Związku Zawodowego „Solidarność”. Szyld wisiał więc… legalnie. Na kradzionym, podłym, żółtawym papierze i na zdezelowanym powielaczu drukowaliśmy nasze czasopismo. Pismo nie było legalne, jak i nielegalne były wszystkie druki wychodzące bez cenzury[7]. Nie mieliśmy jednak złudzeń, że i nasza redakcja nie jest inwigilowana. Poprosiliśmy Blankę, aby napisała kilka konspektów z obszernego eseju Władysława Bartoszewskiego „Polskie Państwo Podziemne 1939-1945”. Zrobiła to chętnie i nie zgadzała się na publikację pod pseudonimem. Ona uważała, że brak jakichkolwiek konsekwencji z powodu jej tajnych kompletów z historii Polski (o czym oni na pewno wiedzieli), świadczy o powolnym oddawaniu pola przez władzę. Już dwa dni po ukazaniu się pierwszego odcinka wezwał ją dyrektor i z niezdarną pewnością siebie dał jej dyscyplinarne wypowiedzenie „z powodu tendencyjnego wypaczania programu nauki historii Polski”. …No, skądże, panie dyrektorze. Tendencyjnie? Przecież to się czasami myli człowiekowi, gdy zna jedną historię, a ma uczyć innej. Niechcący więc, panie dyrektorze, może nawet podczas normalnej lekcji zdarzyć mi się mogła taka pomyłka… O publikacji ani słowa. Na pewno mieli swojego wśród nas, ale najwidoczniej musiał jeszcze trwać na posterunku.

   ( …) Tak, nie tak, tak, nie tak, nie tak, tak, palec w palec… opsnęło się!… Kocha mnie? Kocha mnie pewno? – Niech robi, co chce. Dziś wyższe uczucie, wyższe, daleko wyższe od… ciekawości mam w duszy. ( … ) Dobrej można być pamięci – ( … ) Ojcze, Matko, dzieci. Wszystko to, co mi najdroższe, gdzieście wy? – Może trupy? – Może Moskal zrobił mi figla! – A, zaczekaj! – Czekaj… Ależ łzy? – Dawno już nie płynęły? – Skądże to? – Wszakże suchy smutek od dawna mnie ogarnął. Ach – długo płakać nie mogłem. Jakże mi dobrze… tęskno! Tęskno i dobrze! – Jakież to uczucie? Dobrze i tęskno, kiedy tęskno, to niedobrze, a jednak miło! – Jest to stan dziwny. ( … )

   Gdy Blanka grała w pokoju nikt się nie poruszył. Byliśmy wtopieni w półmrok gospody, która wieczorem, gdy pustoszała, stawała się przytulnym, „naszym domem”. A potem, po ostatnim silnym akordzie, długo jeszcze nic. Pewnie na sali koncertowej ludzie wstaliby z miejsc. Ale to nie była sala koncertowa. Każdy miał swoje skojarzenia, swoje wizje. I nikt nie mógł odgadnąć, co myślał drugi. Każdy myślał swoje, gdy Blanka tak grała.

   – Takie struny fortepianowe mogą powiedzieć więcej niż niejeden człowiek – odezwał się wreszcie Krzysztof.

   – Mogą porwać, ale mogą też ukołysać – potwierdziła Blanka w zupełnej już ciszy, bo miało się wrażenie, że jakiś czas pokój wypełniało jeszcze echo taktów poloneza, ale teraz wygasło.

   – Są struny, które walczą, są takie, które płaczą, ale są też takie, które pękają…

   – Są też fałszywe…

   – I takie, co pękają – powtórzył z naciskiem Karol.

   Wiedzieliśmy wszyscy do czego pije Karol. Nikt już nie miał wątpliwości; mówiliśmy o Marianie! I choć Blanka nigdy nie dała się wciągnąć do rozmowy na ten temat, a może i dlatego właśnie, mieliśmy pewność, że to on doniósł na nią do bezpieki. Marian to ta pęknięta struna? Czy ta fałszywa? Każdy z nas musiał też wiedzieć, że przy Blance nie powinniśmy wywoływać tej sprawy. Z mojego zacienionego miejsca przy końcu skrzyni fortepianowej, mogłem widzieć dokładnie jej twarz nad klawiaturą w świetle lampki oświetlającej otwarty zeszyt z nutami. Blanka usiadła do fortepianu zaraz, gdy tylko trafiła do tej gospody ze skierowaniem. Była z wykształcenia historyczką po KUL-u i nikt z nas nie wiedział wcześniej o jej zamiłowaniu do gry na fortepianie. Blanka poza tym, przy swojej biegłej znajomości niemieckiego, pomagała nam w załatwianiu różnych spraw w urzędach. Była fajna. Grała Chopina na fortepianie w gospodzie na rozstaju wtedy, gdy  nie wiedzieliśmy jeszcze jak długo przyjdzie nam tam żyć.  Blanka… Pięknie gra. I co dalej. Komu jest tutaj potrzebna magister historii polski.

IV.

     Blanka grała pasaże, a delikatne dźwięki fortepianu niosły pojedyncze tony wariacji z muzyki Fryderyka. Ona ciągle też coś zapisywała w swoim zeszycie z nutami. Kiedyś zobaczyłem u góry otwartej strony tytuł „Schwäbische  Polonaise”. Może były to pierwsze frazy jej kompozycji, bo chyba nie był to utwór Chopina. Nie znam się na muzyce, ale przecież chopinowski polonez A-dur jest chyba rozpoznawalny dla każdego, a ja te dźwięki słyszałem w jej graniu. Kiedyś tym wyjściem obok pokoju Blanki wyszedłem na dach wieżowca; w dali poza ostatnimi zabudowaniami Stuttgartu rysowały się tle nieba stożki powulkaniczne wyrastające z rozległych hal i lasów bukowych pokrywających teren Jury Szwabskiej. „Schwäbische Alb“, szwabskie hale. Nie wiedziałem jeszcze, że przyjdzie mi tutaj spędzić wiele lat, może do końca. Coraz więcej wiedziałem o tym kraju. Mój dziadek był Niemcem, Niemką była moja matka, ale ojciec był Polakiem i ja byłem Polakiem. Nigdy nie myślałem, że los sprowadzi mnie na tę ziemię. Kiedyś Majka przywiozła ze sobą z internatu książkę Jürgena Serke „Die verbrannten Dichter“ i pokazała mi stronę na której była fotografia z łatwym do rozpoznania grobem Chopina na paryskim Cimètiere du Père-Lachaise[8]. Fotografia pokazywała grób Fryderyka, ale ujęcie wskazywało wyraźnie na skromny grób u jego stóp.

– Co to za grób?
– Claire i Yvana Gollowie. Spaleni poeci.

    Wziąłem książkę do ręki. „Die verbrannten Dichter”, Jürgen Serke. Na zdjęciu na pierwszym planie była znana figura pochylonej nad grobem Euterpe z lirą, lecz w tym ujęciu bogini poezji Euterpe zdawała się być wpatrzoną w bólu na skromny grób u stóp okazałego grobowca naszego kompozytora. Blanka podniosła głowę znad klawiszy i spojrzała pytająco w naszą stronę. Majka uniosła przepraszająco dłoń.

   – Zatrzymam ją – szepnąłem do Majki.

   Przytaknęła głową przyzwalająco.

   – To dla ciebie, tato. Porozmawiamy jeszcze o tym.

    Przypomniałem sobie to patrząc z dachu wieżowca na ten cichy rozległy kawałek kraju mojego dziadka. Co to za kraj? Wyraz „Alb” z nazwy „Schwäbische Alb“ oznacza „Hale Szwabskie”, Ale wyraz Alb, der Alb znaczy też „zmora” w popularnym zwrocie Albtraum, zmora senna.  

(…) „Co się z nią dzieje? Gdzie jest? – Biedna! – Może w ręku moskiewskim! – Moskal ją prze – dusi – morduje, zabija! – Ach, Życie moje, ja tu sam – chodź do mnie – otrę łzy twoje, zagoję rany teraźniejszości przypominając ci przeszłość. Wtenczas, kiedy jeszcze Moskali nie było.- Wtenczas, kiedy tylko kilku Moskali tobie najgoręcej podobać się chciało, a tyś z nich kpiła, bom ja tam był — [słowo skreślone] ja, nie Grab…! – Masz Matkę? – I taką złą! – Ja mam taką dobrą!”  ( … )

   Reichle, właściciel gospody, ten Szwab, (słowo „Szwab” znałem dość dobrze jako moje przezwisko, choć teraz dopiero dowiedziałem się, że Szwabi to naród zamieszkujący te ciągle jeszcze tajemniczą dla mnie wyżynę jurajską), zaproponował mi za zmywanie lokalu po 5 fenigów za nogę; 20 stolików po 4 nogi i 80 krzesełek po 4 nogi, to było 400 nóg, co dawało 20 DM! Byłem krezusem. Czasami trafiała mi się jakaś inna, lepiej płatna robota na czarno. Odstępowałem wtedy mycie komuś. Niech mi to będzie policzone.

(…) Więc niewiele mi brak do matematycznie ścisłego pobratania się ze śmiercią. Dziś jej sobie nie życzę, chyba, że wam źle, dzieci. Że i wy nic sobie lepszego nad śmierć nie życzycie! – Jeżeli nie, pragnę was jeszcze widzieć – nie dla mojego bezpośredniego, ale dla (…) pośredniego szczęścia, bo wiem, jak mnie kochacie. Ona tylko udawała. Albo udaje. Oj, to sęk do odgadnienia! (…)

   Wieści, które docierały do nas z Polski były różne w zależności od tego, od kogo pochodziły. Ale były też odbierane przez nas w zależności od tego, co z historii pozostało w pamięci. W nas, wiara na zmianę ustroju w Polsce był równa obawie, że wejdą Rosjanie i Polska stanie się Republiką Radziecką, jak Litwa, Ukraina czy Białoruś. 

*

 V.

       Wyszedłem. Było chłodno.

          (…) „Oh, czekajcie, czekajcie! Co to jest? Łzy? Od jak dawna płyną!” (…)

   Ulica Chopina była pusta. Blanka i Marian… Dwa mezalianse, można powiedzieć. Wiele było w tamtym czasie podobnych mezaliansów. Marian pisał w redakcji ogólnopolskiego tygodnika ukazującego się pod hasłem: „Proletariusze wszystkich krajów łączcie się!” Był inteligentny. Cholernie inteligentny mimo silnego uzależnienia od narkotyków i od swoich pryncypałów. Wchodził w środowiska intelektualistów, artystów, niezrzeszonych pisarzy i pisał o ich zakażeniu zdemoralizowaną kulturą Zachodu, aby naród wiedział komu zaprzedaje swoją duszę. W grudniu 1980 pojawił się w Gdańsku na odsłonięciu Pomnika Trzech Krzyży. Udało mu się wtedy wkręcić między ludzi związanymi ze stocznią. Siedział tam chyba dosyć długo, bo dopiero jesienią 1981 ukazał się jego obszerny artykuł zatytułowany „Pomieszanie dobrego i złego…”. Był napisany tak, jak należało wtedy lojalnemu autorowi pisać: aby było dla narodu zrozumiałe w jakie gówno wchodzą. Na pewno nowym zadaniem Mariana było dostanie się do środowiska emigracji solidarnościowej. Pojawiał się u nas, „na rozdrożu” i znikał. Nie krył, że jeździ do Berlina, że bywa w rozgłośni RWE; Blanka wspomniała bodaj kiedyś, że ma tam kolegę. Jakie powiązania z mógł mieć ten człowiek z redaktorem RWE? Dawna przyjaźń szkolna? Jakie były rzeczywiste związki między nim, a Blanką? Musiały jednak jakieś być. Miłość? Przecież kiedyś zakochali się w sobie! Zabrał ze sobą swoją bezrobotną nauczycielkę historii i razem z nią pojawił się w obozie przejściowym dla uchodźców we Friedlandzie. Pomógł kolega z RWE? W klapie kurtki miał wpięty obrazek Matki Boskiej Królowej Polski i znaczek „Solidarności”, co przekonywująco zbliżało jego sylwetkę do znanego już na zachodzie obrazu przywódcy robotników z Gdańska. Wzbudzał ogólne zainteresowanie tak wśród innych emigrantów, jak wśród samych Niemców; wiele różnych rzeczy mówiło się wtedy o Polsce. Mówił po niemiecku i angielsku. Tyle dowiedziałem się od Karola, gdy dołączyłem do naszej polskiej grupy w gospodzie na rogu Chopinstraße. Później dowiedzieliśmy się też, że w Niemczech jakieś wydawnictwo wydało jego sensacyjną opowieść „Wo Gut und Böse sich vermengen. Niemieckie wydanie „Pomieszanie dobrego i złego”, rozszerzone zostało (jak informowała krótka nota) o treści, „których nie przepuściła komunistyczna cenzura w polskiej wersji”. Marian napisał to tak, aby było przez Niemca dobrze zrozumiane. Polska historia była i jest dla Zachodu za trudna, aby ją pojąć tak zwyczajnie, więc było tam dużo seksu i narkomanii, była pikanteria wśród zdesperowanych przeciwników reżimu, zagubionych, pozbawionych wsparcia wolnego świata zza żelaznej kurtyny. Wyszło mu to autentycznie, a przede wszystkim… poczytnie.

*

   Potem, do gościnnej gospody przyjeżdżali już ludzie z innych końców świata chętni do mycia podłogi w przeliczeniu ilość nóg stolików i krzesełek. Ja zdecydowałem się jednak jeszcze pójść do pracy, którą znalazłem w swoim zawodzie papiernika w malej fabryczce w dolinie otoczonej zboczami porośniętymi gęsto drzewami liściastymi, których korony jesienią okrywa, jakże znajoma, złota melancholia. Minęło kilka lat. Polska zerwała zardzewiałą kurtynę bez udziału nas, lokatorów „gospody na rozdrożu”, gdzieś wśród szwabskich gór. Każdy miał z tego powodu kaca; czy nie lepiej było zostać nawet bez pracy, przemęczyć się, pewnie ktoś by pomógł… Teraz każdy poszedł w swoją stronę. Jedni wrócili do kraju. Inni znaleźli pracę, niektórzy założyli rodziny na ziemi niemieckiej. Blanka została; wrócił Marian. Wrócił i kupił mieszkanie w ukończonym właśnie wieżowcu. Gdy rozjeżdżaliśmy się, wymieniliśmy między sobą adresy, ale gdy po mojej operacji wędrowałem od kliniki do kliniki, od sanatorium do sanatorium, kontakty rwały się…

*

(…) Ależ łzy? – Dawno już nie płynęły? – Skądże to? – Wszakże suchy smutek od dawna mnie ogarnął. Ach – długo płakać nie mogłem. Jakże mi dobrze… tęskno! Tęskno i dobrze! – Jakież to uczucie? Dobrze i tęskno, kiedy tęskno, to niedobrze, a jednak miło! – Jest to stan dziwny. Ale i trup tak. Dobrze i niedobrze mu razem w jednej chwili. Przenosi się w szczęśliwsze życie i dobrze mu, żałuje przeszłego opuszczać i tęskno mu. To trupowi musi być tak, jak mnie było w chwili, gdym skończył płakać. Było to, widać, jakieś skonanie momentalne uczuć moich – umarłem dla serca na moment! Albo raczej serce umarło dla mnie na moment. – Czemuż nie na, zawsze? – Może by mi znośniej było. – Sam, sam – (… ) Ach, nie da się moja biedota opisać. Ledwo ją czucie zniesie. Ledwo serce nie pęka z uciechy i z wielkich przyjemności, jakich się w ciągu tego roku doznało. Na przyszły miesiąc paszport mi się kończy – nie mogę żyć za granicą, a przynajmniej urzędownie żyć nie mogę. (…)

*

   Tak, tak było…

 Majka skończyła studia, jest dyplomowaną restauratorką dzieł sztuki we Frankfurcie nad Menem; Krzysztof jest teraz wykładowcą na uniwersytecie frankfurckim, jest z Majką. Majka przełożyła na język niemiecki moje wiersze z rozdroży i jako „Gedichte aus den Scheidewegen”; przyjął je Karl Dedecius do swojego Deutsches Polen Institut jako polskie wiersze w niemieckim przekładzie. Karolowi też wiedzie się dobrze. Przyjechał z Polski nasz syn, Paweł z Lidią, to duże wsparcie dla nas. To od niego dowiedzieliśmy się o reporterze z RWE, który był tam zainstalowany przez Służbę Bezpieczeństwa. Blanka? No właśnie. Zjawił się Marian. Był pijany i nie trzeźwiał przez wiele dni aż Blanka zabrała go do siebie. Zrobiła się milcząca. Ku zadowoleniu Reichla, grała wieczorami dla jego gości swoją kompozycję do której dorobiła wokal na motywach „Dziennika Stuttgarckiego”. Muzyka, to taki język, który rozumieją na całym świecie. Ale słowa, które zapisał Chopin przejazdem w Stuttgarcie, przeznaczone były tylko dla Polaków. Tak, te nasze, polskie widzenie historii przez barwę politycznej woalki. Blanka śpiewała po polsku i po niemiecku. Nie, nie śpiewa już…

   To stało się wieczorem tego dnia, gdy u Reichla zjawił się zjawił się dziennikarza z „Stuttgarter Zeitung“, aby rozmawiać z Marianem. Reichle w dobrej wierze pokazał przez okno jedenastopiętrowiec w perspektywie ulicy. Nie wiadomo czy dziennikarz opowiadał Szwabowi po co szuka Mariana, a jeśli tak, to on i tak by tego nie zrozumiał.  Następnego dnia ukazał się artykułu o nim i jego przyjacielu Radia Wolnej Europy, który tak pięknie relacjonował kiedyś zza „żelaznej kurtyny” rozmowy z Karlem Dedeciusem wielkim ambasadorem literatury polskiej w Niemczech. Artykuł był napisany ciekawie, tak, aby było przez Niemca dobrze zrozumiane. Polska historia była i jest dla Zachodu za trudna, aby ją pojąć tak zwyczajnie, więc była tam o narkomanii i wódce, była pikanteria wśród zdesperowanych emigrantów, zagubionych w kłótniach wolnej Polski. Wyszło to autentycznie, a przede wszystkim… poczytnie. O finale swojej rozmowy dziennikarz dowiedział zapewne na drugi dzień od policji przepytywany jako ostatni gość mieszkania na jedenastym piętrze. Blanka nie przyszła tego wieczora do gospody. W nocy padało i wtedy ktoś zauważył, że właz na dach obok pokoju Blanki był szeroko otwarty.  Leżała  na trawniku, a deszcz zostawił pod jej głową różowe resztki krwi.

   Nikt nie wie, gdzie są ci dwaj. Paweł, mój syn, wie więcej o dzisiejszej Polsce i twierdzi, że są gdzieś w nadwiślańskim kraju i na pewno jeszcze o nich usłyszymy. Polonez pozostał. Przyjedźcie. Słychać go przy jesiennym wietrze w rozłożystych koronach buków „Schwabskich Hal“ i nie straszy, można rozpoznać w nim dźwięki znanego nam, Polakom, poloneza…

…pisałem do Obywatela N.

                   „Ty myśliłbyś, że z Paryża teraz do Ciebie piszę
                     Tą przepłynionego Sekwaną, która co noc
                     Samobójstwo lub zbrodnię falami swymi
                     W płachty chłodne otula przy drżącym blasku gazu.”

                                                   C. K. Norwid: „List do Bronisława Z.”

I.

…na wiatr nie szczekam, dobry pies, między stolikami grzecznie
o jedna kartkę papieru skomlę, by do Obywatela N. list napisać:
pieśń Ci gołębiem posyłam, poeto! pytasz o słychać?

sto marek zarobiłem na czarno na dachu fabrycznej hali…
– herr Ober, einen Kugelschreiber und Bier, auf Kredit schreiben!
z Niemiec do Ciebe piszę, gdzie książki palili, a Tobie wydali poezye!

II.

…ty wiesz co to samotność! właśnie, pusta knajpa nocą,
obrusy wiszą na stołach jak halki, tylko nogi z drewna;
sto marek, po marce za nogę, a ile Tobie płacili za wiersze?

stoją nogi stołowe szeregami; chciałaby może pójść marszem,
ale ja szmatą mokra miedzy nogi po moje marki sięgam
i ją tylko widzę tej nocy w mokra wpatrzony podłogę…

III.

Ewa, taka jedna z Polski, skoczyła z dachu, odeszła na zawsze,
a ja mam znów sto marek, za toalety ekstra; „pieniądze leżą na ziemi”,
no tutaj przynajmniej na ścianach polskie znajome fraszki…

wieczorem siedziałem długo, długo nie mogłem zasnąć,
pisałem list; nie, nie do Ciebie, do poety, który był tutaj obcy
i zasnąłem nad nieskończonym listem do Obywatela bez Polski…

Ulm-Waiblingen, hotel „Grüner Baum”- 1988


[1] Patrz: PRZYPISY KOŃCOWE

[2] Patrz: PRZYPISY KOŃCOWE

[3] Suleika, wtedy już 48-letnia dama, Marianne von Willemer, ale od młodzieńczych lat związana wzajemnym uczuciem  z Wolfgangiem Goethe (“Sollst du mir ewig Suleika heißen”), wtedy już 82 letnim, w roku jego śmierci.

[4] K. Ujejski (1823 – 1897): „Marsz pogrzebowy
      M. Konopnicka (1842 – 1910): „Gdy polonez chopinowski”
      K. Przerwa-Tetmajer ( (1865 – 1940): „Cień Chopina”
      A. Oppman ( 1867 – 1931): Koncert Chopina”
      L. Staff  (1878 – 1957): „Zniszczenie pomnika Chopina”

[5] G. R. Marek, Maria Gordon Smith: „Chopin”.

[6] Wspominam o tym nie bez kozery, ponieważ gdy do mojego postu z okazji rocznicy wybuchu „Powstania listopadowego” załączyłem „Etiudę Rewolucyjną” w wykonaniu Waldemara Malickiego przy akompaniamencie gitary, otrzymałem nieprzyjemne komentarze od osób niewiedzących o tym, że Chopin sam komponował utwory na gitarę.

[7] ZobaczPRZYPISY: „czasopisma drugiego obiegu”

[8] Jest tutaj mowa o książce J. Serke – „Die verbrannten Dichter”, Beltz & Gelberg Verlag, erw., akt. Jubiläumsausgabe Weinheim / Basel 2002; (wydanie I. 1977). Clarie i Yvan Goll, to para poetów francusko-niemieckich. Ich książki także palone były na stosach w roku 1932. Piszę o nich w osobnym eseju.

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko