Marek Jastrząb – Trzy w jednym

0
69

Newsowy dance macabre

Pierwsze dni wojny Rosji z Ukrainą budziły żywe, spontaniczne, naturalne i niewymuszone reakcje; z przyjemnością śledziłem ponoszenie strat przez agresora. Cieszyła mnie każda jego klęska. Lecz gdy mijał pierwszy tydzień walk, a rosyjska furia przybierała na sile, a ukraiński opór okupiony był coraz bardziej niewyobrażalną ceną ludzkich ofiar, zacząłem mieć dość.

Wszystkie komunikatory rozpoczynały swoje informacyjne serwisy od relacji z ukraińskich frontów. Telewizje pokazywały zrujnowane miasta, masowe groby, zburzone domy, dantejskie sceny, brutalny gwałt.

Radio emitowało relacje z cudzych nieszczęść. Mnożyły się sprawozdania naocznych świadków. Fachowe i nieprofesjonalne komentarze, trafne i denne przemyślenia cywilnych i wojskowych strategów. W namiętnych podrygach, podskokach i podfruwach odbywały się sabaty gadających głów, złotoustych i krzywogębnych rozmówców wynajętych do tokowania. 

Trwoga, lęk, bezustanne życie w niepewności, strachu i zagrożeniu, wszystko to jęło mi przypominać grę w  premedytację; miałem niepokojące wrażenie, iż niektóre telewizje, gazety i rozgłośnie uwzięły się, by mnie przerazić, uczuciowo rozchwiać i zapędzić w posępny, bezwyjściowy kąt.

*

W Pierwszej parze medialnego poloneza szedł covid 19 siejąc przerażenie. Do boju ruszyły tematy maseczek, dystansów i respiratorowych afer. W kółko i na okrągło bębniono na temat handlu zdrowiem, obostrzeń i śmiertelności. Problemy były jak najbardziej ważne, lecz, poruszane bez umiaru, zastąpiły i przywaliły swym ciężarem inne. Jakby nic ważnego nie działo się obok.

A po covidowej zarazie, na tapetę wskoczył klimat. A razem z nim przypałętały się efekty cieplarniane. I, jak na trwogę, rozległy się ostrzegawcze brzęczyki,  złowróżbne dzwonki, werble karzące się bać. W przekaziorach ukazały się zdjęcia burz z błyskawicami, nawałnice i trąby powietrzne.

W internecie zaroiło się od speców od wieszczenia klęsk. Panie i panowie pogodynkowie zanosili się od złych prognoz i upierdliwych zmian ciśnienia. W konsekwencji owego festiwalu horrorów miałem przygnębiające imaginacje: za dnia przymulał mnie strach przed rozwaloną chałupą, nocą gnębiły chagallowskie widziadła fruwających traktorów.

Zacząłem sprzeciwiać się narastaniu trwogi, tłumaczyć sobie, że sprawozdawcy i komentatorzy nieszczęść, szerząc przerażenie i rozrzucając defetystyczny nawóz, zarabiają w ten sposób na utrzymanie głodujących rodzin, że ich programy i kontrowersyjne wypowiedzi służą podnoszeniu słupkowego prestiżu tej czy tamtej stacji. Temu czy tamtemu nadawcy.      

*

Nieprzerwany korowód nieszczęść, ciągłe szokowanie zachodzącymi kataklizmami, zapaścią i emocjonalną pląsawicą, zjawiska te, w zależności od światowego zainteresowania, znajdują się na liście przebojów lub z niej spadają.

Moment rozpoczęcia rosyjskiego blitzkriegu wygryzł covid i naraz szpitale zaświeciły pustkami. Jak gdyby ciężko chorzy przestali zawracać gitarę przemęczonej Służbie Zdrowia. Zaparli się w sobie i znienacka wyzdrowieli. Siłą zwiotczałych charakterów zrezygnowali z dalszego leczenia, a reszta ozdrowieńców  wyrzekła się rehabilitacji.

 *

Gdy zmusza się ludzi do widoku rozpaczy i bez przerwy bombarduje obrazami rozczłonkowanych ciał, tym częściej dopada ich intensywne zobojętnienie.Wszelki nadmiar owocuje przesytem.  Do teraz mam w tyle głowy tragiczne zdarzenia ataku na WTC. Na ekranie wspomnień wyświetlają mi się sceny skaczących z wież, fotografie strażaków poszukujących ciał. Do teraz mam w uszach ostatnie komórkowe rozmowy, definitywne pożegnania z rodzinami.

Widok rozpadających się budynków i samolotów rozbijających się o ich ściany, obrazy te utkwiły we mnie na zawsze. Powtarzane w każdym dzienniku, przeważnie w tych samych, najdrastyczniejszych ujęciach, odcisnęły na mnie piętno. Do tego stopnia wypaliły mi w sercu trwały uraz, że kiedy patrzę na film rozgrywający się w Nowym Yorku, to machinalnie, automatycznie i poniekąd bezwiednie ich poszukuję. A po tym, czy są lub nie, określam datę jego powstania.

*

Po Buczy i Charkowie, Donbasie i Lwowie, po nieustających i coraz brutalniejszych relacjach  z ukraińskiej wojny, doszedł mi nowy objaw: syndrom zdziwienia. Polega to na tym, że ilekroć oglądam zdjęcia, zamiast Luwru, wieży Eiffla czy Manhattanu, dostrzegam strzępy czegoś, co było całe. A zamiast budowlanych  arcydzieł Gaudiego, pojawia się koszmar wbitych szyb i osmolonych kikutów.

Jakakolwiek przesada znieczula. Powoduje, że intencje mają odwrotny skutek od  zamierzonych. Im więcej ciągnięto mnie za mózg do obowiązkowej przyjaźni z ZSRR, im natarczywiej namawiano mnie do miłowania wroga, tym większy narastał sprzeciw i tym bardziej pragnąłem wydobyć się z bajora.

Pieśń o progresywnym postępie

Typ człekopodobny ciekawy jest, a spośród niego rekrutują się garstki naukowców obwąchujących świat w stanie rzeczywistym i niedobitki uczonych na zlecenie; tylko w niewielkim procencie osobników zaliczanych do ludzi, pozostaje ta ciekawość do grobowej dechy. 

Na ogół kwitnie, lecz w przeważających odłamach społeczeństwa, ciekawość ta zanika skutkiem wywierania dydaktycznej presji na dziecięce umysły. Na czym owa presja polega, mówić nie warto, gdyż ile można wypowiadać się o zabijaniu młodej wyobraźni! O przedszkolnej tresurze myślenia ustatkowanego. Myślenia podług strychulca nastawionego na produkcję małoletnich zgredów!

*

Nauka potęgą jest i basta. Wiadomo nie od wczoraj, że pęd do wiedzy jest nie do zahamowania i jeden rozwiązany przez naukę problem, otwiera bramkę z następnymi do rozstrzygnięcia.

*

Po wykombinowaniu przez Gutenberga ruchomej czcionki, ruszyła błotna lawina wrzasków z obawami. Podnoszono rozpaczliwe larumy o gwałtach na tradycji. Prorokowano upadek książek i biadano nad uwstecznieniem piśmiennictwa. Wieszczono, że benedyktynów trafi niezasłużony szlag i zdziesiątkuje drukowana cholera.

Z chwilą wynalezienia maszyny do pisania i wiecznych piór, narzekano na zmniejszone popyty w dziedzinie inkaustu i kałamarzy. Grożono samobójczymi następstwami totalnego bezrobocia wśród kopistów. Wytykano, że konie zastąpią lektyki oraz dorożki. Że doprowadzi się do zasmrodzenia i zafajdania przetłoczonych aglomeracji. Sarkano, że w ślad za rozkwitem miast i wsi, pojawią się zgrzytające bestie: samochody, pociągi i aeroplany.  Wtedy także bito na alarm i wieszczono prędki schyłek  cywilizacji.

*

Uparty świat zmierza w kierunku ciągłych prób ulepszania swojej egzystencji. Niektórzy z prób tych są zadowoleni. Innym otwarcie nie odpowiadają. Dążą więc do ich ponownego zdefiniowania. Dokonują więc rewizji poczynionych odkryć i raz obwieszczają, że cukier krzepi, a raz, że trzeba się go wystrzegać. Raz herbata jest cacy, a za chwilę – be; na przeplotkę wierzy w to, lub tamto.

Za owym kociokwikiem stoi nasza pazerna, wojownicza i krwiożercza mentalność! Nie potrafimy sprawić, by nadążała za technicznym rozwojem.

*

Podczas gdy od tysięcy lat drepczemy w tym samym miejscu, technika doprowadza nas do nerwacji i wyprzedza za każdym razem tak znacznie, że czujemy się zagubieni w jej nowinkach; nie rozumiemy ich. Czując się zaś bezradnie wśród natłoku nieudanych zmian, stwarzamy pozory, że nie można ich powstrzymać i odmówić im racji bytu; to nasza sakramencka mentalność, owa kunktatorska niechęć do akceptowania rzekomych zmian,  decyduje o tym, że znajdujemy się w sytuacji nieustannego zagrożenia.

*

Co dalej? Człowiecza natura żąda produkowania WIĘCEJ. Czyli, jak zwykle, będziemy utyskiwać na brak porozumienia na linii postęp, a chciwość. Co jeszcze? Będziemy z pełnym zaangażowaniem pomykać po wspomnieniach. Snuć bajadery o tym, jak to nam kiepsko było, gdy niczego nie było, a teraz, jak dobrze nam jest ze świadomością, że niebawem przestaniemy istnieć. Ze świadomością, że dzięki sprzedajnym naukowcom idziemy na szafot.

*

Ludek w kosmosy lata i po nieboskłonach fruwa. W internety  się wgapia, nie bacząc, że ginie jego świat. Nie zajmując się zagrożeniami własnej egzystencji, nadal produkuje bomby do zwalczania pobratymców, dalej zgadza się na niepowstrzymany postęp zacofania.

Do tej pory płacimy za rozwój i do tej pory nie umiemy pogodzić się z faktem, że nie można go zahamować, a tym bardziej – spowolnić; płacona przez nas cena jest wysoka. Niewspółmierna w stosunku do niszczących skutków. Szkodliwych efektów.  Po wielekroć nadmierna w stosunku do pragnień.

Jakkolwiek marzymy, by był mniej potężny, a więcej rozsądny; choć niekiedy tęsknimy za powrotem do niegdysiejszych czasów, to przecież, w głębi ducha, zdajemy sobie sprawę, że osiągnięcie  umiarkowanego, jest tylko naszym pobożnym, nierealnym i naiwnym życzeniem.  Lecz w odróżnieniu od poprzednich przewidywań, dzisiejsze są realne i nie dość, że musimy zrezygnować z niekoniecznych zmiana na lepsze, to na dodatek MUSIMY TO ZROBIĆ NATYCHMIAST.

Dobre chęci

Przeważnie bywamy kłótliwi, nieżyczliwi w stosunku do bliźnich, skłonni do wyrządzania zła tłumaczonego zbożnymi intencjami. Usprawiedliwianego szczytnym celem: postępowaniem w imię czynienia dobra.

Dbamy o własne pomyślności, natomiast cudzy los nie obchodzi nas ani-ani. Chyba, że jesteśmy od tego losu zależni; wtedy stać nas na okazywanie życzliwości, wrażliwości, subtelności świadczących o posiadaniu sumienia.

W toczących się leniwie i poniekąd gnuśnych okresach wydarzeń, zajść niejako wolnych od niepokoju, w przerwach od wojen, kataklizmów i epidemii, gdy wydaje się nam, że znajdujemy się w bezpiecznej strefie stabilizacyjnych idylli, okazuje się, jakby jakaś odwieczna siła popychała nas ku przepaści.

Są to jednak przypadki rzadkie. Incydentalne. Występujące TYLKO w momentach wiszącego nad nami zagrożenia; historia dziejowych turbulencji dowiodła nam nieraz, że gdy w oczy zagląda strach, odżywają poczucia społecznych więzi. Odradza się świadomość realnej, nie zaś pozornej wspólnoty. Solidarności Obywatelskiej. Sprzężenia szlachetnych celów.

Okazuje się wówczas, że gotujemy się w tym samym rondlu i jesteśmy skazani na ten sam los. Wtedy umiemy się zmobilizować. Reagować na zagrożenia w imię zdrowego rozsądku. Wtedy potrafimy zdobyć się na szlachetne odruchy. Wykazać się zdyscyplinowaniem i odpowiedzialnością. Troską nie tylko o własny pępek, ale o wszystkich popaprańców maści dowolnej.

Okazuje się nagle, że bez wielkiego trudu przychodzi nam zrozumienie drugiego człowieka i stwierdzamy, że nie jesteśmy dla siebie wrogami, a łączą nas wspólne mianowniki nazywane braterstwem. Okazuje się nagle, że bez wielkiego trudu przychodzi nam zrozumienie drugiego człowieka. Lecz tu nasuwa się problem: czy gdy stwierdzimy, że nie  jesteśmy dla siebie wrogami, na długo starczy nam wiary we własną wytrwałość?

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko