Wiesław Łuka pisze:  ku pokrzepieniu  w Szkole Monachijskiej

0
54

 

Dwa wielkie zrywy w historii Rzeczypospolitej drugiej połowy XIX  wieku. Pierwszy  (1863 rok)-powstańczy, styczniowy,  narodowo- wyzwoleńczy, trwający kilkanaście miesięcy; przegrany. Drugi  – z dala od upadłej ojczyzny,  zwycięski,  bawarsko – monachijski, pod nazwą Polska Szkoła Malarska;  trwająca trzy, cztery  dziesięciolecia. Przegrane powstanie kosztowało ponad czterdzieści  tysięcy ofiar śmiertelnych i żywych, zesłanych na azjatyckie otchłanie przez zajadłego cara, Mikołaja I.  Satrapa nienawidził  Polaków. A w Szkole Monachijskiej?  

Ten drugi zryw

Mówię o roli bawarskiego kształcenia artystycznego.

Podążają tu setki młodych Polaków tuż po powstaniu.  To kolejna fala emigracji na Zachód Europy. Ona niby przypominała tę pierwszą, około trzy dekady  wcześniejszą , po  zrywie listopadowym. Tamten zaowocował emigracyjną  działalnością  społeczno –polityczną. Pamiętamy – jego symbolem  uznajemy paryski Hotel Lambert funkcjonujący „pod wodzą” księcia  Adama Jerzego Czartoryskiego. Natomiast na  symbol emigracji postyczniowej zasłużyła sobie Monachijska Szkoła Artystyczna.  Do tej Akademii  przybyło  znad  Wisły  i  naszych wschodnich rubieży  ponad sześciuset młodych artystów i tych, co  chcieli nimi zostać.  Ten, postyczniowy exodus  zrodził   szkołę malarską nie tylko z byłych powstańców. Właśnie im wszystkim  próbuję głosić pokojową, artystyczną chwałę. Jedni, przyszli  mistrzowie pędzla i farb, przyjeżdżali  do Monachium uczyć się malarstwa  i rzeźby.  Inni , ci w mniejszości, przywozili już swoje dzieła powstałe w ojczyźnie, by tu pokazać  je  nie tylko niemieckim   miłośnikom sztuki, ale także europejskim. Pokazując to pokazywali obcym, że Rzeczypospolita żyje mimo wszytko. Dla  jednych i drugich, dla Polaków i innych Europejczyków w  tamtych  czasach Monachium zyskiwało  najwyższą rangę  szkoły do nauki i osiągnięć w sferze sztuk pięknych.

***

Jak Ziutek z Julkiem…

Przybliżam Józefa Brandta i Juliusza Kossaka.

Ten pierwszy pobrał wcześniej jakieś  nauki  w Paryżu.Tam  sposobił się zrazu do   fachu inżynierskiego. Ojciec, lekarz osierocił go jako pięciolatka. Matka i dziadkowie słynęli w Warszawie ze swoich lekarskich – wiedzy i sprawności. Ale już coś  artystycznego tliło się w  mózgu i sercu młodzieńca, Ziutka za sprawą  właśnie matki, medyczki po fachu i równocześnie malarki, amatorki studiów nad  pięknem w przyrodzie i  na płótnach. Przyjaciel rodziny, Juliusz Kossak, już uznany artysta, namawiał młodszego, by zmienił upodobania, by rzucił inżynierstwo i poszedł w jego ślady. Dlaczego?   Prosty powód. Obydwaj odbyli kilka  długich objazdów  wschodnich  rubieży byłej Rzeczypospolitej  (1860 – 1861 ).  Obydwaj przyjaciele zauroczyli się przyrodą, mieszkańcami i stylem życia Ukrainy. A w dodatku Józef zauważał w przyrodzie i ludziach szczegóły, które umykały Juliuszowi i potrafił o nich poważnie lub „na wesoło” mówić, opisywać je właśnie w malarski sposób.

Kossak dostrzegł w przyjacielu zadatki na artystę –malarza. Obydwaj wyjechali do Monachium (1863). Józiek przewodził.

Nie trzeba było długo czekać na pierwsze i następne , i jeszcze kolejne sukcesy artystyczne a także  organizacyjne  Brandta. Młody, o przyjemnej powierzchowności, łagodnym usposobieniu, daleki od materialnego sknerstwa lgnął do swoich rówieśników, zjednywał ich – często biednych a licznie przybywających rodaków do „Mekki” artystów. Dzielił się z nimi własnym „groszem”, bo go było na to stać. Najbiedniejsi i trochę bogatsi, a wykazujący talenty artystyczne, widzieli w nim swego opiekuna, przewodnika i doradcę. Na kolejnych  wystawach w Bawarii, Berlinie, Paryżu zdobywał nagrody, więc szybko stał się autorytetem we wszystkich dziedzinach sztuki.  Wymyślił i zorganizował coś w rodzaju Polskiego Stowarzyszenia Młodych Malarzy. Ono dysponowało dość szybko własną kasą, która w każdej chwili wspierała potrzebujących. Także jego obrazy zdobywały nagrody, kupował je między innymi cesarz sąsiedniej Austrii, Franciszek Józef. Jakże mógł nie kupić dzieła pod tytułem Bitwa pod Wiedniem? Jakże mógł cesarz Franciszek nie obdarować orderem młodego Polka, który w personaliach miał również imię Józef?  Jakże władcy niemieccy mogli go nie obdarować swoimi orderami młodego, który górował we wszystkim i nad wszystkimi? Dość wcześnie dostał Krzyż Św. Michała; a potem kilka innych orderów. W Warszawie i w Krakowie nadawano mu  szefowskie i honorowe tytuły uczelni artystycznych. Zaprzyjaźniony z nim Henryk Sienkiewicz zapewniał go, że zachwyca się jego obrazami, z których  czerpie,  jak z nieprzebranego źródła inspiracji, pomysłów i natchnienia do własnych obrazów literackich,  do Trylogii i Ouo Vadis.

Artyści w jednej dziedzinie sztuki czerpali od drugich w innej dziedzinie.

Wielki artysta  malarz, Józef znajdował tematy z  historii ostatnich – a także  przed ostatnich i jeszcze wcześniejszych wieków  Rzeczypospolitej. Natomiast wielki literat czerpał siły z obrazów malarza. Nie tyko Brandt inspirował się historią, nie tylko Sienkiewicz inspirował się obrazami i opisami historycznymi. Nie tylko ci dwaj zbliżyli się na trwałe do siebie. Nie tylko ich pozostawione osiągnięcia twórcze pomnożyły – dorobek każdej z osobna w  dziedzinie sztuk pięknych; ale także  wzbogaciły na zawsze wartość polskiej kultury.. Dzięki temu w Europie i w świecie kraj wymazany z map nieustannie dawał dowód, że żyje.

***

Malarka przed progiem Akademii

Przybliżam Olgę Boznańską.

 Ona na pewno funkcjonowała jako pierwsza i jedyna Polka w szeregach kilkuset emigrantów popowstaniowych, poszukujących dla siebie szczęścia w stolicy Bawarii. Rodacy byli tam największą grupą narodowością, a, powtarzam, Monachium było w drugiej połowie  XIX wieku i późniejszych dekadach „Mekką” pielgrzymek może nawet ważniejszą od Paryża i  Berlina. Pani Olga nie trafiła w Monachium do Akademii Sztuk Pięknych, bo w tamtych czasach progi wyższych uczelni, chyba wszystkich profili, były zbyt wysokie, więc niedostępne  dla kobiet. Mama Olgi, Francuzka, Eugenia  de Mondain, zakochana również w sztukach wszystkich,  zapewniła córce w Krakowie naukę podstaw rysunku i malarstwa na poziomie średnim, a potem wysłała do Monachium. W „Mekce” panna dość łatwo dała sobie radę ucząc się  malarstwa w pracowniach  prywatnych. Po trzech latach założyła tam własny,  podobny „interes”. W liście do ojca, do Krakowa pisała: „…Portrety dzieci i dorosłych uczyniłam swoją specjalnością… Zauważyłam, że potrafię wyczuć i oddać na płótnie lub na tekturce wszystko, co dobre lub nie za dobre w charakterze portretowanych ludzi. Na ich twarzach widać wszystko, co mają w głowie i w sercu, a ja to dostrzegam u nich i to czuję z pędzlem w ręce…”

Przyszły pierwsze i dość duże sukcesy na wernisażach i wystawach  panny Olgi. Jej dzieło – Portret zaprzyjaźnionego malarza tak się spodobało arcyksięciu Bawarii, Ludwikowi II, że obdarował go złotym medalem podczas jednego z wernisaży. Bawarczycy uważali zachwyt arcyksięcia jako przejaw jego homoseksualizmu, ale nie przestali go kochać jako władcy. Inny portret, dzieło polskiej malarki,  zakupił król Italii. Spodobało mu się to dzieło, bo Polka, jako pierwsza malarka przestała kłaść werniks na swoje malowidła.  Po zachwytach  rodaków, warszawiaków dziełami artystki, pokazanymi dawno temu na wystawie w stolicy,  pani Olga została uznana arcymistrzynią. Natomiast dziś krytycy malarstwa przyznają, że jest  ona „artystką zapomnianą”. Próbuję ocenić wybrane dzieła „zapomnianej”. Oto portret dziewczynki ze słonecznikiem. Dziesięciolatka, może nieco starsza, prezentuje ładną, niby spokojną buzię. Szkoda jednak, że na tej twarzyczce nie wiedzę nic – ani dobrego, ani złego – nic z tego, o czym pani Olga w liście przekonywała ojca. Nie wiem także, dlaczego ubrała dziesięciolatkę w suknię o rozmiarach dla kobiety, czterdziestolatki.  A co mówi twarz innego portretu, przyjaciela autorki – Henryka Sienkiewicza? Mówi nic! Spokój i więcej nic! A przecież polski arcymistrz prozy,  Noblista miał sporo do powiedzenia smutnym rodakom, dla których pisał „ku pokrzepieniu…” Powtarzam – Boznańska została zapomniana.

***

Także ku pokrzepieniu …

Przybliżam Jana Matejkę.

Jemu na pożegnanie, gdy w Krakowie umierał w kwiecie męskiego wieku, odezwał się Dzwon Zygmunta. Zawieszanie tego dzwonu artysta malował jakieś lata  wcześniej z towarzyszeniem tłumu krakowskich „gapiów”, co pokazuje obraz. 

Za pieniądze, których nie miał, więc za banknoty  składkowe, dwa razy wyjeżdżał do Monachium i za każdym razem dość szybko je opuszczał.  Twierdził: „… Ja pod  każdym względem nie mam tu  czego szukać dla siebie, nie widzę tu żadnych korzyści, a w Paryżu widzę… ”. Gdy był tu drugi raz, dostał od władcy Bawarii, króla Ludwika złoty medal za obraz Tors figury męskiej  lub Akt męski. Przypominam, że król Ludwik preferował miłość do mężczyzn i nie wiadomo, czy Matejko nie wykorzystał tego faktu. Wiadomo natomiast, że obydwa pobyty w  „Mekce” były przyjazne mu, co okazywała „kolonia  polskich malarzy i studentów malarstwa”. Nie bardzo wiadomo, jak godził ich przyjaźń ze swoją życiową krnąbrnością. A okazywał ją w młodości w stosunku do ojca i krakowskich kolegów z lat szkolnych. Chyba miał trudności z godzeniem charakterów tatusia,  Czecha i mamusi z niemieckimi korzeniami. Równocześnie  powtarzał o swojej patriotycznej miłości do Polski, co demonstrował na setkach obrazów wymiarowo wielkich i mniejszych. Można powiedzieć, że klepał szkolną biedę i ciężko przeżywał  obśmiewanie siebie przez kolegów z powodu mało kształtnego nosa i kłopotu ze wzrokiem. Za to w późniejszych latach odwdzięczał się starszym i młodzieży prawie rozrzutnością finansową, (nie wyłączając ludzi majętnych) i obrazową. Wyjątkowo łatwo i za darmo darowywał znajomym i niby przyjaciołom swoje dzieła; oczywiste były także darowizny dla krakowskiego muzeum, dla Watykanu oraz akademii  – berlińskiej, wiedeńskiej i paryskiej.

Dostawał w Europie medale i rozmaite tytuły; między innymi  w Paryżu  obdarowano go Legię Honorową. Nie szczycił się ani licznymi medalami, ani nagrodami za obrazy. Jednak o jednym z nich często rozmawiał bez napuszenia.

J.Matejko Otrucie Królowej Bony

Pomysł dzieła, szkice i pierwsze ruchy pędzlem nad nim powstawały podczas pierwszego pobytu mistrza w Monachium, zaś następne fragmenty podczas pobytu w Paryżu. Teraz ośmielam się porównywać autorstwa dwóch  postaci na dwóch płótnach – polską  królową Matejki i Boznańskiej polskiego arcymistrza prozy, Sienkiewicza. Bona (otruta w wieku XVI) wykreowana przez krakowskiego artystę żyje na obrazie. Matejko zadbał o to, by wybrana przez niego modelka, z  wyraźnym niepokojem na  twarzy, z lękiem przejmuje kielich z trucizną od osobistego lekarza, truciciela.  Medyk także zbliża z widocznym napięciem do swojej ofiary  śmiercionośny kielich z zatrutym płynem. A może to nie napięcie, lecz udawany niby spokój. W tym arcydziele dużo się dzieje nie tylko między bohaterami. Jest w nim akcja. Natomiast tego wszystkiego brakuje w namalowanym przez Boznańską autorze Trylogii, gładkim na buzi Noblistą, zapewne wielokrotnie prowadzącym z malarką towarzyskie, przyjazne rozmowy, a  może nawet filozoficzne dyskusje. Na tym płótnie Sienkiewicz niby jest, ale go nie ma. Przypomnijmy – malarka w liście do ojca zapewniała, że wydobywa z ludzi dużo dobrego i złego. A tutaj nic nie wydobyła.

***

Tęsknota za ojczyzną

Przybliżam Józefa Mariana Chełmońskiego

On dwukrotnie pobierał lekcje malarstwa w Monachium. Co prawda lepiej się czuł w Paryżu, do którego czmychnął po dwóch bawarskich  semestrach. Ale i nad Loarą było  mu „za ciasno”, bo Loara, to jednak nie jego Wisła na Mazowszu, nie jago brzozy  nad Wisłą. Różnica między pierwszymi semestrami w Monachium a następnymi podróżami po zachodzie Europy była   taka, że w Bawarii przymierał głodem.  Pierwszy tam pobyt zafundował my przyjaciel, Maximilian Gierymski, dysponujący własnym groszem, bo już sprzedawał swoje dzieła. Józef Marian bez grosza   „błysnął” za to strojem wśród młodych rodaków też przeważnie biedaków. Na ulicach w ciągu dnia był oceniany przez jednych „artystycznie”, przez innych „wariacko”’; od pasa w dół nosił czerwone rajtuzy,  czym przypominał żołnierzy rosyjskiej konnicy; od pasa w górę nosił się w kurtce polskich ułanów, a czubek głowy  stroił czapką konduktora Kolei Warszawsko – Wiedeńskiej. Rodzicom doniesiono o wybrakach syna, ale oni go kochali i „tolerowali jego pomysły w każdym calu”. Można wyczytać w kilku całkiem niedawnych rysach biograficznych malarza i jego rodziny: „…Taka była atmosfera w domu Chełmońskich, że jedna z praprawnuczek do niedawna rozpływała się  w zachwytach nad  prapradziadkami; ojciec malarza, Józef Adam był z zamiłowania literatem,  muzykiem nawet rysownikiem. Godził prowadzenie folwarku z miłością do sztuk pięknych i dla przyjemności próbował sił w każdej z nich.  Po kilka godzin każdego zimowego dnia nie dawał spokoju skrzypcom. Matka, Izabela z Łoskowskich kochała rysowanie i „była charakteru nieziemskiej istoty słodyczą…” Trudno ustalić, od ilu wieków w rodzie Chełmońskich królowało męskie imię Józef. Tylko drugie imię umożliwiało  odróżnienie kolejnych Józków.

Pierwszą  wartością w życiu rodziny Chełmońskich była pracowitość. Józef Marian w Monachium tak topił się w akademickich zajęciach malarskich, że przyjaciel Gierymski, a także Brandt, powtarzali:  „…Ziutek nie ma czasu zmieniać bielizny…”. Drugą życiową wartością dla Chełmońskich było ukochanie Polski. Przez całe życie wybitny malarz odwiedzał i zachwycał się wschodnimi  rubieżami Rzeczypospolitej. Jego nauczyciel malarstwa, jeszcze w latach warszawskiej szkoły  średniej, Wojciech Gerson nakazał licealistom kochać i malować w ojczyźnie „kamienie, trawy, liście drzew, konie, pająki i żaby”. Patriotyzm nakazywał Ziutkowi nie podpatrywanie, nie naśladowanie kolegów po pędzlu, ale poznawanie przyrody, obyczaju, historii  i życia rodaków wszystkich klas społecznych  i epok. Najbliższa mu była epoka romantyzmu, choć krytycy malarstwa umieszczają w go epoce realizmu. Przez całe życie odwiedzał Podole, Wołyń, Polesie  i Mazowsze, i Warszawę, i Towarzystwo Zachęty Sztuk Pięknych. Nazwano go „Chopinem naszego krajobrazu” i „ największym w Polsce malarzem chłopa i drobnej szlachty”. No i koni –  nie „w galopie, tylko w mega galopie”.

J. Chełmoński   W galopie…

***

Warszawska publiczność zrazu miała kłopoty z uznaniem artystycznych wartości obrazów  Józefa Mariana. Zarzucano mu, że nie maluje podniosłych scen z historii Polski; nie pokazuje wielkich bitew, wielkich zwycięstw, wielkich dowódców, polskich marszałków koronnych i tak dalej. Olśnienie rodaków przyszło dopiero po roku 1918, w  odrodzonej Polsce. Od tej pory dzieci już w szkołach podstawowych słyszą od nauczycieli o  malarskich wartościach obrazów: Babie lato, Powrót z  zabawy, Bociany, Czwórką koni.

***  

I tyle przypomnę Wam o wybrańcach oraz ich osiągnięciach artystycznych w Szkole Monachijskiej podczas studiów, po ich zakończeniu i po powrocie do kraju. W nim zapanowała nowa epoka kulturalna – Młoda Polska. Tak, nowa! Nowa! Młoda! Jednak do dziś piszą jej badacze i krytycy, że prawie wszystko w naszej kulturze musiało i musi  być „osadzone w romantycznej tradycji nastrojowości prostych  motywów mazowieckich oraz zaburzańskich”. Do dziś: Żal, żal  za…   A w czasach monachijskich  studenci przybyli do „Mekki” z zachodnich krajów w wolnych chwilach bawili się  w wielkim mieście, o zaś studenci znad Wisły i Bugu jechali pooddychać świeżym powietrzem  mokradeł mazowieckich i bezkresnych ukraińskich stepów.    

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko