Rafał Wojaczek to jeden z najwybitniejszych i najbardziej tragicznych polskich poetów, który przez ostatnie lata swego życia mieszkał we Wrocławiu. Jego życie i twórczość nieustannie wywołują silne emocje. Jednych zachwycają, innych denerwują, gniewają, a nawet przerażają, ale bez przerwy rozbudza on zainteresowanie. Jego oryginalności, niezwykłości i szaleństwa wyobraźni nikt rozsądny nie podważa. Nad jego grobem we Wrocławiu co roku w rocznicę śmierci 11 maja spotykają się dziesiątki młodych poetów, czytelników, miłośników sztuki i odprawiają osobliwe rytuały. Czytają jego wiersze, dyskutują, inscenizują małe spektakle, śpiewają, a nieraz piją. Pozostawiają też swoje strofy, uwagi, życzenia, listy do Rafała, słowem Wojaczek żyje. I mit Wojaczka nie gaśnie.
Ukazało się kilka książek jemu poświęconych. Ale żadna z nich nie wyczerpuje wiedzy o samym poecie, nie mówiąc już o pełnej i rozumnej analizie jego twórczości. Wciąż niedokładnie zbadane zostały rozliczne epizody jego biografii, motywy śmierci, przygotowania do śmierci i samego zgonu. Nie znamy precyzyjnie opowiedzianych ostatnich dni i godzin jego życia. Wiele źródeł jest fałszywych lub nieprecyzyjnych.
***
Przyznaję też ze skruchą, że także moja książka( „Skandalista Wojaczek”) nie przekazuje pełnej wiedzy o poecie. Próbuje wprawdzie zakreślić najważniejsze punkty jego duchowego życiorysu, ale nie jest wolna od braków, usterek i niedokładności.
Gdy ją pisałem, przekazałem tę wiedzę, która w tamtym czasie była dostępna. Z biegiem lat poczęły do mnie docierać nowe, niezwykle ciekawe i ważne fakty.
W „Skandaliście Wojaczku” pisałem, że ostatni dzień poety wyglądał następująco: Koło południa wyszedł z domu i poszedł do Ossolineum. Poprosił redaktorkę tomiku, by zmieniła wcześniej ustalony tytuł książki na nowy: „Którego nie było”. Tom wierszy miał się ukazać za rok. Zażyczył sobie, by okładkę zrobił mu Kazimierz Jasiński-Szela. Po śmierci poety tak się też stało. Po wyjściu z Ossolineum, zjawił się w redakcji „Odry”. Nie zastał Karpowicza, który go bardzo cenił i rozmawiał z sekretarką. Powiedział jej, że niedawno dostał stypendium, ale już je stracił. Sekretarka zaproponowała, że pożyczy mu pieniądze, ale Wojaczek podziękował i odparł, że pieniądze nie są mu już potrzebne. Zwróciła uwagę na to słówko „już”, ale nie skomentowała go. Była to pora obiadowa. Z „Odry” udał się do kawiarni wrocławskiej bohemy „Dreptaka”, gdzie spotkał pisarza i dziennikarza, Józefa M. i przez pewien czas rozmawiali. Pod wieczór wyruszył pod „Pałacyk”, gdzie stale zbierała się ta sama ferajna poetów, artystów, malarzy, aktorów oraz dżentelmenów znanych wówczas pod ksywami: Siniak, Strzelba, Tarzan, Sędzia, Ksiądz, Kabzel, Azjata, Kleśta, Wells, Muńku, Dik, Agrafka, Bolo i paru innych. Skład towarzystwa nieustannie się zmieniał. Ale miejsce to ciągle kipiało życiem. Wojaczek zjawił się na lekkim rauszu. Patrzył na to bractwo spod brwi. Gdy zabrakło grosza na kolejnego bełta, biesiadnicy poprosili Rafała o pomoc. I on, o dziwo, nie mający grosza, wyłuskał ostatnie zaskórniaki. Być może pożyczył w „Dreptaku”, albo gdzie indziej. Butelka znowu poczęła krążyć i Rafał też popijał. Ale nie widać było, by coś go szczególnego dręczyło. Znali go tu wszyscy. Zawsze czymś się różnił od reszty towarzystwa. Często dystansował się wobec owej bohemy, patrzył na kumpli bez szczególnego zainteresowania, a nieraz nimi pogardzał. Określał ich w jednym z listów: „ wrocławska psiarnia”.
W pewnym momencie, gdy toczyła się ożywiona rozmowa o mieście i jego elitach, nagle oznajmił, że idzie się powiesić. Nikt na to nie zareagował. Zgrywy Rafała znali tu wszyscy. Toteż zbagatelizowali jego wygłup. Rafał jednak odsunął się na bok, wszedł na kubeł od śmieci i szukał gałęzi, ale kubeł się wywrócił i Rafał spadł. Nikt specjalnie się i tym nie przejął. Ponieważ nie było reakcji, powrócił do biesiadowania. Potem oznajmił, że musi iść i podchmielony opuścił towarzystwo. Nikt go nie odprowadzał.
Mieszkał wtedy we Wrocławiu przy ul. Lindego 12. Oprócz gospodyni, znajdowały się tam dwie córki gospodarza i dwie sublokatorki. Zjawił się w domu koło dziewiątej wieczorem. Poszedł prosto do swego pokoju. Nikt go nie dostrzegł. Gospodyni zajęta była praniem. Pralka hałasowała, więc nie usłyszała jak wchodzi. Inni siedzieli w swoich pokojach. A gospodarza wówczas nie było. Rafał dopiero po chwili dał o sobie znać.
Tak opisuję wydarzenia w książce. Ale nie wiemy, co się z Wojaczkiem działo dwa dni wcześniej. W świetle nowych badań musimy zweryfikować jednak naszą wiedzę o tym czasie. Z wcześniejszych relacji wynikało, iż w niedzielę był Rafał u matki w domu w Mikołowie. Ale nie jest to takie pewne. Z najważniejszego i najbardziej wiarygodnego źródła wiem już, że Wojaczek w niedzielę nie był w rodzinnym domu. Może był wcześniej. Ale nie w ostatnią przed śmiercią niedzielą. Bo ostatnią niedzielę, a dokładniej mówiąc, ostatnie trzy dni bez reszty spędził ze swoją piękną i mądrą dziewczyną, Grażyną. A więc nie był wtedy w Mikołowie, jak się dotychczas nam zdawało. Był we Wrocławiu. Przez trzy dni przed śmiercią był we Wrocławiu. I najwięcej czasu poświęcał Grażynie. Nie rozstawał się z nią ani na krok. Grażyna towarzyszyła mu od rana do nocy. Nie opuszczała go ani na chwilę. Widziała, że znowu wpada w depresję i dzieje się z nim coś niedobrego. Pragnęła powstrzymać falę złych nastrojów. Bała się, że grozi mu jakieś niebezpieczeństwo. Może nawet śmierć. Targały nią złe przeczucia. Dlatego nie opuszczała go. Rafał przyniósł jej do pokoju ostatni tomik wierszy w postaci maszynopisu i czytali na głos, a raczej on czytał. Prowadzili długie rozmowy o poezji i o konkretnych tekstach.
Całą sobotę spędzili w domu, przy ul. Lindego 12. Nigdzie nie wychodzili. Oddali się wyłączne sobie. Dużo rozmawiali i czytali wiersze. Do niektórych wracali kilkakrotnie. Spierali się o ich sens i wartość. Miał poeta w Grażynie dobrą partnerkę do rozmów. Była wrażliwa, dociekliwa, kochała sztukę, ceniła kunszt literacki i wyobraźnię artysty. Nigdy się przy niej nie nudził. Nie obeszło się jednak bez sprzeczek w sprawie tego lub innego wiersza. Rafał chciał, by mu pomogła wybrać najlepsze teksty. Złożył w wydawnictwie tomik do druku. Tomik został przyjęty. Ale mógł wprowadzić jeszcze zmiany. Pragnął z tego skorzystać. Więc poddawał strofy kolejnej analizie. Czytał Grażynie liryki do nocy. Mówił też jak pisze, jak powstają jego utwory. Ostatnie linijki napisał 8 marca 1971 r. I były to rzeczywiście ostatnie linijki jego wiersza. Wiersza o śmierci. A więc ostatnim tekstem, jak dotąd sądziliśmy, nie był wiersz bez tytułu zaczynający się o słów „ Kochankowie moi”, tylko „”Zmierzch łagodnie rozsupłał”, który powstał 8 marca 1971 r, a więc dwa miesiące i trzy dni przed śmiercią. Ten fakt rzuca nowe światło na chronologię twórczą poety.
Tego wieczoru Wojaczek zaproponował Grażynie wspólne zamieszkanie. A życie ich właśnie się komplikowało. Na horyzoncie pojawiła się bowiem nowa dziewczyna, Elżbieta, wtedy studentka szkoły aktorskiej z Krakowa. Około dwu miesięcy poświęcał się głównie jej. Mniej się spotykał z Grażyną. I Grażyna czuła, że coś się w jego życiu zmienia. Czuła, że dzieje się z nim coś dziwnego. Wracał z Krakowa podekscytowany albo nagle zamyślony. Najpierw uznała, że to chwilowe zawirowania, zmiany nastroju, częste zresztą u niego. Jednak gdy stany te się powtórzyły, kobieca intuicja podpowiedziała jej, że to poważniejsza sprawa. Więc spytała go wprost, co się dzieje. A Wojaczek oznajmił, że poznał nową dziewczynę, właśnie, Elżbietę i szybko dodał: „To nie jest mój ptak”. Zrozumiała, że to przelotna miłostka. By było jeszcze dziwniej, poeta zaproponował jej, Grażynie, by zamieszkali we trójkę, on, Grażyna i Elżbieta. To uchroni ich związek. Tak tłumaczył. Uchroni przed rozpadem. Bo Grażyny nie chce stracić. Gdy zamieszkają we trójkę, wyjaśniał, wszystko się ułoży.
Wojaczek już nie ukrywał, że zdradza ją z Elżbietą. Powstało trudne napięcie dla każdej ze stron. To komplikowało sytuację. Rafał nie chciał się rozstać ani z Grażyną, ani z Elżbietą. Grażynie powiedział wprost: „Ty mnie niesiesz. Ona tylko pociąga”.
Poznali się z Grażyną we wrześniu 1969 r. I Rafał napisał wtedy pierwszy po jej poznaniu, a jeden z najniezwyklejszych i najpiękniejszych wierszy, pt. „Modlitwa bohaterów”. Znamienny tytuł. I znamienna treść. Oto on:
Na brednię naszą i na naszą nędzę
Na zatwardziałość w naszym szaleństwie
I na naszego głodu głośny krzyk
Na dom nasz który opuściły sny
Na naszą mowę wielce bełkotliwą
Na rozpaczliwie niedorzeczną miłość
I na znikomość wszelkich naszych prac
Na koszmar nocy i na bezsens dnia
Na naszych mistrzów bezradnych i smutnych
Oraz na sędziów ponuro okrutnych
Na biedne matki dogorywające
Przez nasze winy chcące i niechcące
Na nasze serca obrzękłe wątroby
Na nasze wargi popękane szorstkie
Na roztrzęsione fatalnie ręce
Oraz na mózgi w daremnej męce
I na te płuca co bez powietrza
Na strach bezsenny Na koszmarny zegar
Na wszystko co jest udziałem naszym
Błagamy wzgląd miej ironiczna Pani
A wracając do ostatniego dnia życia, wciąż czytał Grażynie wiersze.
A potem nagle zaproponował rzecz niebywałą. Powiedział mniej więcej tak: „Jesteś dla mnie bardzo ważna. Chcę dla ciebie coś zrobić. Podpiszę ostatni swój tomik „Którego nie było”, twoim imieniem i nazwiskiem. Czyli ty będziesz autorką tych wierszy. Bo to ty miałaś na ich powstanie największy wpływ. One powstawały przy tobie ”.
Ale to nie koniec. Zaproponował również, by to ona, Grażyna, jako zmistyfikowana autorka, dedykowała jemu, Rafałowi Wojaczkowi, ten tomik. By taka dedykacja ukazała się w książce. Namawiał więc ją do pewnego szalbierstwa, do mistyfikacji, co pasowało zresztą do jego stylu bycia i charakteru. I nie było to przekomarzanie, gra wyobraźni, kaprys. Była to prawdziwa intencja, choć równocześnie jedna z gier, jakie podejmował ze światem. Grażyna się nie zgodziła. Wyznał jej wówczas, że chciałby mieć z nią dziecko. Zaskoczył ją totalnie. Nigdy wcześniej tego nie mówił. Stało się to nagle. Zwierzył się, że zazdrości dziecka poecie i aktorowi, Bogusławowi Kiercowi, którego od czasu do czasu odwiedzał w domu. Nie wiadomo, ile znowu w tym było mistyfikacji, a ile rzeczywistej tęsknoty za ustabilizowanym życiem. W każdym razie tak przedstawiają się fakty. Dziwnie to wszystko wyglądało. Przecież Rafał już miał dziecko, córkę, z którą jednak nie otrzymywał kontaktu. Niechętnie o niej wspominał. Nieraz zdawało się, że w ogóle córka dla niego nie istnieje. A tu raptem myśl o nowym dziecku.
Grażyna była jego dziewczyną przez 17 miesięcy. Mówił jej kilkakrotnie, że popełni samobójstwo. Dręczył tymi wyznaniami. Często przez niego płakała. Nie ona, zresztą,
jedna. Wcześniejsza dziewczyna, Teresa, też była mocno poobijana psychicznie. I następna, Elżbieta, także.
Z soboty na niedzielę całą noc byli razem. W niedzielę poszli na spacer. Odwiedzili znakomitego artystę plastyka, Kazimierza Jasińskiego Szelę. Wojaczek bardzo go cenił. Szela projektował mu okładkę do książki. Później długo się wałęsali po mieście. Zajrzeli też pod „Pałacyk” i znaleźli się w dość sporym, znanym już, towarzystwie. A więc weryfikujemy poprzednią wersję, że Rafał przyszedł pod „Pałacyk” sam. Przyszedł z Grażyną. Tego dnia, jak wspomniałem, czuła ona, że zanosi się na coś niedobrego. Widziała to po zachowaniu Wojaczka, po minie, gestach, twarzy, oczach, po sposobie mówienia i patrzenia. Czuła, że nadchodzi zły czas. Nie chciała, by został sam. Dlatego go nie opuszczała. Przez blisko trzy godziny znajdowali się w towarzystwie artystów i dziwacznych postaci. Ale Wojaczek nie chciał już dłużej mieć jej u swego boku. Powiedział to wprost. Zażądał, by poszła sobie. Nie dawał do zrozumienia, by poszła, tylko powiedział wprost: „Idź, chcę być sam”. Widziała, że męczy się z nią. To były trudne godziny, pełne udręki i niepokoju. I dziwne jego zachowanie. Tym bardziej, że zawsze jej towarzystwo było mu miłe. Wciąż czuła, że nie może go opuścić. Gnębił ją lęk, nawet przerażenie, że gdy odejdzie, już go nie spotka. Bała się, że tym razem Rafał naprawdę zrobi sobie krzywdę. Spierali się po drodze. On twierdził, że chce być sam i nie życzy sobie, by go pilnowała. A ona, że go nie opuści, bo to dla niej ważne. I wcale go nie pilnuje, tylko pragnie z nim być. I tak się oboje męczyli. Zanim jeszcze doszli do „Pałacyku”, zwiedzili kilka barów i kawiarń, coś tam zjedli, rozmawiali, spierali się, albo milczeli. Grażyna widząc, jakim staje się dla niego ciężarem, zaproponowała, by odszedł od niej i poszedł sobie do Elżbiety. Z nią znajdzie spokój i ukojenie. Zamiast odpowiedzi, usłyszała, że się za „Pałacykiem” powiesi.
Co było potem, już wiemy. Istotnie, szukał gałęzi, by się powiesić, ale spadł z kosza i wyszedł z tego kabaret. Może nie mógł już tego kabaretu znieść. Może było to dla niego za ciężkie. Jak często można się w taki sposób wydurniać?! Po raz kolejny zrobił z siebie błazna. Możliwe, że miał już tego dość. Tej swojej błazenady, tego nieustannego udawania, kpin, głupich żartów, z których koledzy już pokpiwali. Nie mógł niczym nowym im zaimponować. Jeszcze jedna zabawa ze śmiercią nie udała się. A może rzeczywiście chciał się wtedy pod „Pałacykiem” powiesić.? Na oczach kumpli. Ale nie wyszło. Tego już nigdy nie odgadniemy. W każdym razie spod „Pałacyku” wyszli z Grażyną razem. Wzięli taksówkę i pojechali na Lindego. To był późny wieczór. W taksówce wyraźnie czuła, że coś postanowił. Był zdeterminowany, jakby chciał udowodnić, że ten jego gest spod „Pałacyku” nie był żadnym kabotyństwem, tylko aktem rozpaczy. Ale nikt go nie zrozumiał. I kumple zrobili z tego cyrk. Nie on, a kumple. Źle się musiał czuć w tym świetle i w takiej atmosferze. Grażyna dostrzegła w nim radykalną zmianę. Był napięty, ponury, gorzki. Gdy się znaleźli w jego pokoju przy Lindego, jakby odżył. Nawet wystawił butelkę na mleko przed drzwiami. Zrobił to tak samo jak robił każdej nocy. Ten fakt nieco uspokoił Grażynę. Stępił jej uwagę. Bo przecież ktoś, kto planuje śniadanie, nie może myśleć o śmierci. To wydaje się logiczne. Niestety, nie zawsze. A na pewno już w nie w przypadku Wojaczka. Wszystko w nim było pokręcone, niejasne i skomplikowane. Duże dziecko, mężczyzna, poeta i szaleństwa wyobraźni. Ale Grażyna widziała po twarzy i zachowaniu, że jego stan się polepszył. Przynajmniej tak się jej wydawało. Uznała więc, że może go zostawić samego. Tym bardziej, że powiedział: „dobranoc”.
A mieli ustalony kod między sobą. Jeśli Rafał powiedział: „dobranoc”, znaczyło to, że bez żadnej dyskusji żegnają się. I Grażyna może spokojnie pójść na odpoczynek. Tak się też stało. Poszła do swojego pokoju. Była już bardzo zmęczona, psychicznie wyczerpana kilkudniowym napięciem. Położyła się spać. Ale w nocy obudził ją huk. Wyskoczyła z łóżka i pobiegła do niego. Wojaczek siedział na podłodze, oparty o krzesło i rzucał popielniczką o ścianę. Usłyszała, że coś bełkocze. Nie zrozumiała jednak co. Był pijany. Obok stała pusta butelka po winie. A na podłodze leżała kartka z informacją o ilości zażytych tabletek. Ale ona tej kartki wtedy nie dostrzegła, ponieważ kartka spadła pod kaloryfer. W każdym razie nie zwróciła na nią uwagi. Dopiero później ją zobaczyła. Gdy było już po wszystkim. W tamtej chwili podeszła do Rafała, by być blisko niego, a kiedy już znalazła się u jego boku, wpatrywał się w nią w taki sposób, jakby coś chciał ukryć i teraz sprawdzał, czy ona już o tym wie. I wciąż bełkotał. Poczęła go głaskać po głowie i chciała przytulić, ale Wojaczek głośno powiedział: „Zostaw mnie samego”. Wtedy zostawiła go. Dopiero rano, kiedy gospodyni znalazła jego ciało, dowiedziała się, że poeta popełnił samobójstwo. Przypomniała sobie ostatni spacer i słowa, które wówczas zlekceważyła. A były to następujące słowa: „Świadomie odejdę z tego świata”. Już nie miała wątpliwości, że mówił prawdę.
Stanisław Srokowski
www.srokowski.art.pl