Rekomendacje książkowe Krzysztofa Lubczyńskiego

0
188

Opowieści mądre i pikantne

Na początek wypada sięgnąć do słownika pisarzy świata, jako że w tym przypadku mamy do czynienia z klasyką literacką nie tylko bardzo dawną, ale też bardzo ekskluzywną. „Geoffrey Chaucer, ok. 1340-1400, angielski poeta, doskonały znawca ówczesnej literatury europejskiej, którą bądź przekładał, n.p. „Romans o róży” („Romance of the Rose”, napisana przed 1370 r.), bądź trawestował, n.p. „Troilus i Kresyda”  („Troilus and Criseyde”). Czołowym dziełem  są „Opowieści kanterberyjskie” („Canterbury Tales”, ok. 1387-1400), napisane w najbardziej dojrzałym okresie jego twórczości (tzw. angielskim). Zawierają one opowiadania pielgrzymów umilających sobie drogę do grobu świętego Tomasza rodzajem dyskursu oratorskiego. Autor daje w ten sposób popis swej umiejętności operowania każdym uprawianym w średniowieczu gatunkiem literackim od różnych form romansu średniowiecznego przez żywoty świętych, budujące traktaty i przypowieści aż po rubaszne fabliaux. Postaci pielgrzymów tworzą reprezentatywną galerię typów i grup społecznych: władcy feudalni świeccy i duchowni, rzemieślnicy, wolne zawody i otoczeni największą sympatią autora mieszkańcy wsi. Chaucer pisał w dialekcie wschodnio-środkowoangielskim, doskonaląc go jako środek literackiego przekazu”. W lakonicznym wstępie do potężnego tomu „Opowieści kanterberyjskich” w edycji Biblioteki Śląskiej w Katowicach Mikołaj Szymański napisał: „Opowieści kanterberyjskich” nie czytał ani Kochanowski, ani pan Zagłoba, który świetnie by się czuł wśród występujących tam postaci, ani Sienkiewicz. Czternastowieczna literatura angielska nie jest częścią naszego dziedzictwa kulturowego. A jednak czytając ten zbiór, wciąż natrafiamy na dobrze nam znane historie. Dzieje się tak dlatego, że Chaucer wiele wątków zaczerpnął z autorów starożytnych, jak Owidiusz i Liwiusz, a spora część jego opowieści ma swoje odpowiedniki we współczesnym mu „Dekameronie” Boccaccia w naszych czasach zarazy”. Od sobie dodałbym do powyższego wywodu słowo „prawdopodobnie”, bo pewności, że Kochanowski, a tym bardziej Sienkiewicz nie poznali „Opowieści kanterberyjskich” lub nie zetknęli się z nimi choćby we fragmentach, stuprocentowej być nie może. Nie byłbym też aż takim optymistą co do tego, że w „naszych czasach zarazy” „wracamy” do „Dekamerona”. Jeśli jest powrót, to raczej do głupich filmów klasy C i głupich powieści z kręgu książkowej konfekcji.

Potężny tekst kanterberyjskich historii poprzedza zestawienie opinii o nich. Różnych. Lord George Gordon Byron napisał (1807) w świętoszkowatym duchu, że „Chaucer, pomimo pochwał, jakie na niego spadają, jest dla mnie obsceniczny i odrażający”. Gail Aschton: „Opowieści kanterberyjskie” Chaucera to tygiel tematów i myśli wyrażonych bogatym amalgamatem stylów i technik, gdzie komiczność miesza się z powagą, a rozrywka z nauką” (1998). Harold Bloom (2008) zaliczył Chaucera do grona pisarzy klasy Dantego, Miltona, Szekspira, Cervantesa, Lwa Tołstoja czy Prousta. Od siebie dodałbym, poza wspomnianym Boccaccio, także asocjacje z Aretino czy Brantômem. Jeśliby spróbować znaleźć jakieś filiacje (raczej słabe i powierzchowne) opowieści Chaucera z literaturą polską, to można by wskazać fraszki Reja czy Kochanowskiego, „Monachomachię” Krasickiego, a po trosze może także obscena fredrowskie typu „XIII księgi „Pana Tadeusza”. Chciałoby się zakończyć rekomendację lektury „Opowieści kanterberyjskich” (które wcześniej ukazały się także, w innym przekładzie w serii „Biblioteki Narodowej” Ossolineum) jakimś soczystym, zachęcającym do lektury cytatem. Nie jest to łatwe, bo materia jest ogromna, blisko osiemsetstronicowa. a przy tym wielotematyczna, więc wybór trudny. Niech jednak będzie o pewnym kogucie z „opowieści Księdza od Siostry Zakonnej”: „A kury za nim wszystkie poleciały,/Kiedy zawołał je szczęśliwy cały,/ Bo znalazł ziarna jakieś za podwórzem/I już się nie bał, nie był więcej tchórzem./ A Partelotę przeleciał kochaną/Dwadzieścia razy, i to jeszcze rano”. To tyle pikanterii na zachętę do pysznej lektury.

Geoffrey Chaucer – „Opowieści kanterberyskie”, z języka średnioangielskiego przełożył Jacek Zawadzki, ilustr. Maciej Sieńczyk, wstęp Mikołaj Szymański, Biblioteka Śląska 2022, Katowice 2022, str. 796, ISBN 978-83-64210-83-9

Mowa pogrzebowa nad grobem słodkiej Francji.

„Francja jest chorym człowiekiem Europy. Ekonomiści szacują stopień utraty przez nią konkurencyjności. Eseiści rozprawiają o jej schyłku. Dyplomaci i wojskowi ubolewają w milczeniu nad obniżeniem się jej strategicznego znaczenia. Psychologów niepokoi jej pesymizm. Badacze starają się zmierzyć jej poczucie beznadziejności. Pięknoduchy potępiają zamknięcie się w sobie. Młodzi absolwenci emigrują. Najbardziej frankofilscy cudzoziemcy niepokoją się degradacją jej oświaty, kultury, języka, pejzaży, nawet kuchni. Francja napawa lękiem; Francja lęka się samej siebie. Zniknął już słodki urok Francji. Słodka Francja zamienia się we Francję gorzką” – rozpoczyna Éric Zemmour (rocznik 1956), we wstępie do „Francuskiego samobójstwa”, swoją jeremiadę. Przeziera przez nią  francjocentryczny egotyzm Francuza, jako że problemy podobne do tych, które wymienia, dotyczą wielu krajów Europy i świata, ale co to za wydarzenie, gdy w stanie upadku i depresji jest jakiś inny kraj, zwłaszcza jakiś kraj byle jaki, drugorzędny? Wydarzenie jest wtedy, gdy dołuje i cierpi Francja, która przecież z definicji ma większe od innych prawo do powodzenia i szczęścia. Owszem, francuskie nieszczęścia mają w pewnym stopniu swoje odrębne właściwości, ale chcąc, czy nie chcąc (raczej nie chcąc), Francja jest częścią otaczającego ją świata. Dlaczego – nie chcąc? Francja, z całym uniwersalizmem swojego imienia, swej rangi i swych dokonań, z całą swoją (ciągle znaczącą) potęgą ekonomiczną, z niezwykłą sławą swojej kultury i myśli (raczej przeszłą), z całą swoją urodą naturalną i z legendą, na którą od dwóch stuleci patrzono jak na wzór atrakcyjnego życia, do której od ponad dwóch stuleci ciągnęli cudzoziemcy ze wszystkich stron świata, imigranci, uciekinierzy, artyści, pięknoduchy, bogacze i biedacy, jest krajem bardzo wsobnym, zapatrzonym w siebie i swoje „wielkie piękno”, obojętnym (generalnie, chyba że chodzi o jej bezpieczeństwo i interesy) na to, co poza nią, a przez to, przy całej światowości Paryża, niegdysiejszej „stolicy świata”, obiektu marzeń milionów ludzi przez liczne pokolenia, jest krajem swoiście, specyficznie prowincjonalnym, zamkniętym w sobie, by nie powiedzieć – w sobie zadufanym.

„Francuzi nie rozpoznają już Francji – kontynuuje swój lament Zemmour -Wolność stała się anomią, równość – egalitaryzmem, braterstwo – wojną wszystkich ze wszystkimi. „Wszystko zawsze działało źle” – mawiał historyk Jacques Bainville, fatalista. „Kiedyś było lepiej” – odpowiada mu z nostalgią zbiorowe echo. Tu następuje passus, w którym Zemmour niby to ironicznie, przekonuje, że we Francji „nic się nie zmieniło”, że jest jak było, a „przy kontuarach bistra serwowana jest gorąca mała czarna”. A przecież – jak pisze po tym optymistycznym żarciku – „Francja przypomina owe stare kamienice, których oryginalne fasady zachowano jako zabytkowe, wnętrza natomiast poddano całkowitej przebudowie, by przystosować je do współczesnych gustów (…) Patrząc z daleka – nic się nie zmieniło. Ulice mają nadal dumny wygląd, ale z bliska wszystko jest zdewastowane. Nic już nie jest autentyczne. Na pozór jest, jak było, lecz ulotnił się duch miejsca”. Mówi też Zemmour o „Republice potiomkinowskiej”, o kraju „z tektury”.

W czym upatruje Zemmour przyczyny tych nieszczęść? Pierwsza i podstawowa, to „zaślepiające i deprawujące zapatrzenie w rewolucję”. „Wpojono nam, że Francja zrodziła się w 1789 roku, podczas gdy miała za sobą tysiącletnią historię”.  To w rezultacie Wielkiej Rewolucji i jej późnego bękarta, Maja 1968 roku, dobra, konserwatywna, paternalistyczna, tradycyjna, katolicka, rygorystyczna moralnie i pracowita Francja przegrała z Francją progresywną, wyzwoloną, antyhierarchiczną, hedonistyczną i egalitarną. U podstaw tego spustoszenia – wywodzi Zemmour – była „śmierć ojca narodu”. Dokonała się ona w dwóch etapach: pierwszym była dekapitacja Ludwika XVI, drugim – odejście de Gaulle’a, a ich dopełnieniem, „śmierć ojca rodziny”, od którego do 1965 roku zależało, czy żona może mieć konto bankowe lub pójść do pracy, czy nie. Zadanie Francji ciosu „ojcobójstwa” było początkiem jej końca. Z takim przesłaniem od autora wchodzimy w lekturę.

Gdy czyta się pierwsze zdania, akapity i stronice sławnego pamfletu-eseju historyczno-współczesnego Zemmoura, nie sposób oprzeć się wrażeniu spotkania z tekstem, który jest nawiązaniem do wielkiej tradycji politycznej literatury francuskiej, że znów jest się gdzieś na szlaku, który wytyczali niegdyś Mirabeau, Michelet, Zola (swoim słynnym „Oskarżam”) i wielu innych, których nazwiska zdobią karty dziejów literatury i filozofii francuskiej. Charakterystyczna frazeologia, skłonność do paradoksów, błyskotliwych bon motów, do pewnego frazeologicznego efekciarstwa i tajemniczości stylu, do przewagi refleksji abstrakcyjnej nad konkretem, do daleko idących uogólnień – oto niektóre tylko cechy tej tradycji, która swoje praźródło, kolebkę ma w XVI wieku, w zamku Montaigne, gdzie mistrz Michel napisał swoje „Próby” („Les essais”).

„Francuskie samobójstwo” ukazało się w 2014 roku i mocno poruszyło, rozgrzało, rozjątrzyło czytelniczą opinię, zwłaszcza dziennikarski i publicystyczny komentariat. W stan ogólnego, demonstrowanego francuskiego (mimo wszystko) samozadowolenia uderzył Zemmour potężnym ładunkiem swojego oskarżenia współczesnej Francji, którą opisał w licznych przekrojach, w najgorszych barwach, prorokując jej  rychły kres drogą samobójstwa narodowego. Pod obstrzałem Zemmoura znalazły się wszystkie dziedziny życia dawnej „słodkiej Francji”, która przekształciła się jego zdaniem w swoją własną, ohydną karykaturę, w „obraz nędzy i rozpaczy”. Początek nieszczęść współczesnej Francji upatruje Zemmour (poza końcem epoki de Gaulle’a) w zakończeniu wymienialności waluty na złoto, zapoczątkowanej przez USA Nixona, do której to operacji przyłączyła się w 1971 roku Francja Pompidou. Była to  dla niego nieszczęśliwa replika nieszczęsnego 14 Lipca 1789. Od tego momentu nic już nie było tak jak dawniej. Autor nie zostawił suchej nitki na: ustroju politycznym Francji podegaulle’owskiej, na politykach z kolejnymi prezydentami na czele, na prawodawstwie, na gospodarce i systemie finansowym, na rezygnacji Francji z „wolności ekspresji” (ustawa Plevena – początek politycznej poprawności), na rozwydrzonych obyczajach młodzieży, na prawie kobiet  do pigułek antykoncepcyjnych i do aborcji, na prawie do rozwodów, na kulturze, na celebrytach, na burżuazji, na lewicy, prawicy, wojskowości, na białych rdzennych Francuzach i na imigrantach, na polityce zagranicznej, wewnętrznej, na piłce nożnej, na raperach, na samorządach, na traktacie z Maastricht, na nauczycielach, na modelu imigracji, na Paryżu wreszcie – słowem, na wszystkim i na wszystkich. Całą tę masę krytyczną posadowił Zemmour na tle historii Francji, w mniejszym stopniu tej najdawniejszej, głównie na tle Francji czasów władzy Charlesa de Gaulle oraz na erudycyjnym tle kulturowym z filozofią (ta jest szczególnie winna!), filmem, literaturą i sztukami wszelakimi na czele. Wszystko to jest dla Zemmoura listą hańby. Jedyny Francuz w XX i XXI wieku, dla którego  ma on dobre słowo, a nawet podziw, to de Gaulle, wzgardzony „ojciec narodu”, czyli „rodziny rodzin”, który jako ostatni próbował ratować starą, dobrą, słodką, autorytarną Francję. A jedyną grupą społeczną współczesnej Francji, dla której ma Zemmour dobre słowo, to biała, rdzenna francuska klasa robotnicza, traktowana pogardliwie przez łże elity jako zapijaczona, niskoczoła, warstwa męskich szowinistów, kibiców piłkarskich, żonobijców i chamów – jedyna, która zdaniem Zemmoura nie „zdradziła” narodowej tradycji. Mniej więcej w czasach, gdy Zemmour objawił się jako pisarz-pamflecista polityczny ze swoim „Francuskim samobójstwem”, pojawił się też we Francji sentymentalny nurt nostalgiczny za dawną, „słodką Francją”, rycerską, feudalną i chrześcijańską, „Francją gotyckich katedr” i królów, nie zawsze prowadzących ewangeliczne życie jak Ludwik IX Święty, nie zawsze władczych jak Ludwik XIV Król Słońce, czasem grzesznych jak Henryk IV lub miernych jak apatyczny leń i żarłok Ludwik XVI, ale zawsze „chrześcijańskich” potomków Chlodwiga. Za Francją rycerza Rolanda, Bertranda du Guesclin, Joanny d’Arc. By zawalczyć o opinię poważnego wizjonera, Zemmour nie mógł się z tym wszystkim otwarcie utożsamić, bo wyszedłby na tandetnego, jarmarcznego kuglarza,  ale zachował to wszystko w dalekim tle. Bezpośrednio natomiast boksuje się ze współczesnością.

Syndrom Zemmoura, to syndrom reakcjonisty, który marzy o powrocie do dawnych dobrych czasów, choć wie, że to niemożliwe. Ten syndrom kapitalnie przeanalizował profesor Jerzy Szacki w swoim znakomitym  studium „Kontrrewolucyjne paradoksy” (1965). Wznowić!!!! Problem z majsterskim pamfletem Zemmoura polega nie na tym, że nie ma on racji w wielu diagnozach co do konkretnych schorzeń współczesnej Francji. Ma w wielu punktach mocne racje. Rzecz w tym, że nie są to tylko problemy jego ojczyzny, lecz całego świata, że nieuchronnie zmienia się on tak, jak wielu z nas może się to nie podobać. Zemmour ma prawo zachowywać się jak klasyczny kontrrewolucjonista, reakcjonista, który marzy o powrocie do dawnych, dobrych czasów lub jak stara ciotka, która wszystkiemu co nowe, ma za złe. Jego pamflet, który czyta się wybornie z uwagi na jego bogate stylistyczne i erudycyjne walory, jest o tyle nieuczciwy, że swoim czytelnikom Zemmour chce, dla celów politycznych, wmówić, że można wrócić do tego co było. Nie można. Bo czy nam się to podoba czy nie, „przemija postać świata”. Postać Francji też.

Éric Zemmour – „Francuskie samobójstwo”, przekł. Beata Losson (przy współpracy Katarzyny Losson), Biały Kruk, Kraków 2022, str. 438, ISBN 978-83-7553-332-3

Drogi i bezdroża „pisarza idei”

Studium Macieja Woźniaka o prozie Bronisława Wildsteina poprzedza rozdział poświęcony jego biografii jako opozycjonisty (czasów PRL i w III RP), dziennikarza, a przy tym wieloletniego emigranta we Francji. I słusznie, bowiem pisarstwa Wildsteina nie sposób oddzielić od jego biografii politycznej. Co więcej, niewielu jest pisarzy, nie tylko w Polsce, ale i poza nią, których twórczość tak bardzo spojona byłaby z działalnością polityczną, wyznawaną ideologią i światopoglądem. Nawet brane jako całość pisarstwo tak mocno związanego z obecnym obozem rządzącym, zmarłego niedawno Jarosława Marka Rymkiewicza nie jest aż tak bardzo powiązane z polityką. W końcu „Wieszanie”, „Kinderszenen” czy „Samuela Zborowskiego” czyta się doskonale także bez uwzględnienia kontekstu politycznego, a jego eseje z cyklu mickiewiczowskiego czy rzeczy o Słowackim i Fredrze, nie mówiąc już o jego dawnej poezji nawiązującej do klasycyzmu oraz do dramaturgii –  tym bardziej. Jeśli już trzeba by szukać pokrewieństw pisarskich Wildsteina, to rodzaj polityczności jego prozy można by porównać raczej do pisarstwa Jerzego Putramenta (1910-1986), którego przedwojenne i powojenne komunistyczne zaangażowanie było wyraźną dominantą znacznej części jego utworów (m.in. „Wrzesień”, „Bołdyn”, „Małowierni”).  Nie traktuję tych uwag jako silnego zarzutu pod adresem pisarza, bo ma on prawo do każdego rodzaju zaangażowania. Rzecz tylko w tym, czy silne spojenie dzieła prozatorskiego a zatem aspektu artystycznego, z zaangażowaniem po jednej stronie politycznego konfliktu nie zawęża, nie redukuje, nie „udoraźnia” wartości artystycznej prozy i nie zakreśla czasowych horyzontów jej percepcji.

Przedmiotem swojego studium wybrał Woźniak cztery prozatorskie rzeczy Wildsteina: powieści „Jak woda”, „Dolina Nicości”, „Ukryty” oraz opowiadanie „Wąż” z tomu „O zdradzie i śmierci”.

Powieść „Jak woda” postrzega autor studium jako psychologiczną, opartą głównie na technice „strumienia świadomości”. „Owo „płynięcie myśli” widać właściwie bez ustanku na kartach powieści. (…) dostrzegamy refleksje wychodzące poza sferę prostego opisu przestrzeni (…) oddające stan psychiczny postaci i odnoszące się do problemu samotności, zagubienia i wyobcowania”. Woźniak sytuuje prozę Wildsteina jako „kładącą nacisk na na proces myślenia i odczuwania postaci”, „ukazując świat wewnętrzny protagonisty i ukazując chaos jego myśli poprzez fragmentaryczność zmieniających się epizodów i wspomnień, ich kalejdoskopową podróż przez świadomość bohatera”. Czas akcji jest w prozie Wildsteina względny i podporządkowany narracyjnej refleksji do tego stopnia, że momentami zatrzymuje się, by ustąpić miejsca myśleniu postaci, dygresjom, wspomnieniom. „W szerszej perspektywie, „Jak woda” to rozbudowany monolog wymierzony w system komunistyczny” – zauważa Woźniak. Czy takie jednoznaczne polityczne spozycjonowanie sensu prozy Wildsteina nie skróci jej żywota w perspektywie dziesięcioleci? Czy nie skaże jej wyłącznie na los archiwalnego świadectwa określonej epoki? Czas pokaże. Historia literatury uczy, że taka konkretna osnowa publicystyczna nie zawsze jest wrogiem ponadczasowej żywotności prozy.  Nie zawsze też jest jej wrogiem ubogi realistyczny mimetyzm prozy. W prozie Wildsteina występuje on w postaci śladowej – ten pisarz nie ma ani imperatywu ani być może umiejętności ukazywania naocznego świata w jego wymiarze zmysłowym, wzrokowym zapachowym, akustycznym. Wildsteina świat materialny prawie nie interesuje. Nie lubi odtwarzać faktów i materii życia. Interesuje go myślenie, idee, a także emocje i moralny aspekt polityki.

W „Dolinie Nicości” widzi Woźniak prozatorski moralitet i jednocześnie „trwałe świadectwo polskiej rzeczywistości politycznej”, a warstwie gatunkowej „thriller polityczny w służbie idei”. Jest w niej klimat „ziemi jałowej”, „wiwisekcja świata elit” (politycznych, dziennikarskich, służb specjalnych i hierarchii kościelnej), gorycz rodem z „Jądra ciemności”. „Etyczny wymiar powieści przeplata się z warstwą stricte sensacyjną. (…) Warstwa sensacyjna jest wszak w tej powieści wyraźna. Macki układów zagrażają bohaterom (…) Niebezpieczeństwo, otaczający bohaterów mrok i próba przezwyciężenia go poprzez dążenie do prawdy szeregowałoby „Dolinę Nicości” jako trzecią formę powieści kryminalnej według klasyfikacji Stanka Lasicia – formę zagrożenia. Jak zauważa badacz, dominuje w  niej czyn zagrażający – seria czynów, które stanowią dla osób działających zagrożenie, budzą w nich niepewność, obawę, poczucie niebezpieczeństwa. Zagrożony stara się zmienić tajemnicę w prawdę i rzucić światło na mrok”. (…) Problemy egzystencjalne, refleksyjność, moralna dwuznaczność są charakterystyczne dla bohaterów „Doliny Nicości”. W swej powieści Wildstein nie kreuje postaci czarno-białych. Tytułowa nicość współgra z moralną szarością”.

Tak, owszem, postacie są być może często wewnętrznie sprzeczne, niejednoznaczne, ale świat prozy Wildsteina jako całość jest do bólu jednoznaczny, na manichejską modłę. To jego nieusuwalna skaza, „wada fabryczna”. Podobnie jak obsesyjny moralizm, który wyraża się m.in. w stale obecnej u niego figurze zdrady i postaci Judasza w tle. Nie byłaby jednak ta obsesja kluczowym defektem, gdyby nie miała tak jednoznacznego kolorytu politycznego.

„Ukryty” również jest powieścią filozoficzną i moralitetem ubranym w formę kryminału. Wydaje się, że upodobanie Wildsteina do kostiumu powieści kryminalnej wynika z jego politycznej obsesji. Tak bardzo nienawidzi on wrogiego mu świata, że jedynie w „kryminale” widzi właściwą mu moralną kwalifikację. Wildstein z zemsty skryminalizował świat swoich politycznych wrogów. Nie chce dla nich innej formy istnienia niż tylko w  – nomen omen – „kryminale”, jako formule, która z definicji określa atmosferę moralną – świat mroczny i duszny – jaką rezerwuje dla swych wrogów. To czyni z „Ukrytego” moralistyczną „powieść idei”, antykryminał, „kryminał w służbie idei”. „Duchowa pustka rzeczywistości”, „nicość”, „adoracja pustki”, te epitety i kwantyfikatory, którymi przepełniona jest proza Wildsteina i jej dość już liczne analizy krytyczne, prowokują do postawienia pytania – czy Wildstein to aż pisarz (w znaczeniu: artysta) czy tylko moralista. Jest w nim wyraźna tęsknota, by od czasu do czasu wznieść się ponad jednoznacznie skonfigurowaną ideologicznie politycznością. Jednym z wyrazów tej tęsknoty jest m.in. ostatni z czterech omawianych w studium utworów, „Wąż”, „esej eschatologiczny o zdradzie i śmierci”, jak określa go Woźniak. W opowiadaniu tym wyraża się znana wildsteinowska skłonność do wysokich rejestrów, wzniosłych diapazonów, wielkich tematów. Tradycyjny kontekst kulturowy związany z antycznymi prapoczątkami literatury sprawia, że osadzenie osnowy opowiadania w czasach starożytnych (Grecja, Egipt), jak w „Wężu”, zaspokaja tego rodzaju ambicje. Można by doszukać się w tym pewnej dozy pretensjonalności czy nawet snobizmu, gdy nie trzeba było przyznać, że objawia się Wildstein w tego rodzaju prozie jako zręczny, wyrafinowany, subtelny stylista, po którym daje się poznać duże oczytanie i kulturę literacką. Jednak ta „strona” Wildsteina to temat na inny tekst.

Mimo, że opcja polityczna, której sprzyja Wildstein jest mi z gruntu obca, a jego moralizm tchnie dla mnie fragmentami jakimś nieznośnym kabotynizmem, jest coś w jego prozie, co mnie przyciąga jako literatura, coś co sprawia, że lubię po nią sięgać. Wydaje się, że najsilniejszą jego stroną jako prozaika jest dar tworzenia sugestywnej, z czytelniczego punktu widzenia atmosfery, jego własnego specyficznego „świata przedstawionego”. Nie akceptuję Wildsteina jako działacza publicznego, ale mimo najszerszych chęci nie mogę go zlekceważyć jako pisarza. Kontrowersyjnego, naznaczonego skazami, poważnymi wadami pisarskimi, ale ze swoim własnym stylem, sugestywnie kreowanym, trochę kafkowskim światem oraz ze znakiem, który naprawdę coś znaczy. I jeszcze jedno: od lat nurtuje mnie pytanie, czy uczciwość pisarska Wildsteina jest na tyle autentyczna, że pewnego dnia stanie się on Kadenem-Bandrowskim i zdecyduje się na napisanie „Generała Barcza” III RP, bezkompromisowo rzucając snop moralistycznego światła tym razem na swoją polityczną stronę. Ona bowiem – co Wildstein jako niezwykle doświadczony, 70-letni człowiek i pisarz doskonale wie – także nie jest, podobnie jak jej adwersarze – ani „ponad śnieg bielsza”, ani „bezgrzeszna”.

Maciej Woźniak – Pisarz idei. Proza Bronisława Wildsteina”, Instytut Literatury, Biblioteka Krytyki Literackiej Kwartalnika „Nowy Napis”, Kraków 2021, str. 230, ISBN 978-83-66765-93-1

Czym są dziś „Niebezpieczne związki”?

Powieść powstała siedem lat (1782) przed wybuchem Wielkiej Rewolucji Francuskiej. Jak napisał tłumacz „Niebezpiecznych związków” Choderlos de Laclos na polszczyznę (co stało się dopiero 130 lat po francuskim oryginale), Tadeusz Żeleński Boy, „jest ona podwójnie ciekawa; raz jako  nieporównany wyraz doby, w której powstała i którą maluje, po wtóre jako arcydzieło psychologii, mało równych sobie mające. Całą książkę wypełniają jedynie sprawy miłości, tak jak wypełniały one życie „towarzystwa” tej epoki, której „kto nie znał, ten nie wie, co to słodycz życia”. To obraz Francji XVIII wieku, w której część „filozofuje, zajmuje się problemami ekonomii, polityki, nauki, dla drugiej części miłość staje się treścią życia, rozmów, literatury, ulubioną zabawą towarzyską, przedmiotem ambicji, wszystkim”. Z tej pierwszej wyrósł Robespierre, z tej drugiej – Mirabeau. To prawda, tej koncentracji na miłości jaka stała się udziałem części arystokracji XVIII wieku nie da się porównać z niczym ani przed, ani po. Średniowieczni rycerze oddawali cześć swym damom, ale widywali je rzadko, kontentując się jakimś amuletem-pamiątką za pasem, a miłość w pieśniach minstreli była abstrakcyjną retoryką. W wydaniu świata ukazanego przez Choderlos de Laclos miłość utożsamia się, po raz pierwszy w tym stopniu, i jedyny raz w historii kultury, wyłącznie z cielesnością, z tym co dziś nazywamy seksem, płciowością. „Cechą miłości w XVIII wieku (zanim przenikną wpływy Rousseau) jest odarcie jej ze wszystkich zasłon. Ani śladu tu owego ubóstwienia, jakim była otoczona w wieku Ludwika XV; ani śladu z owego języka pełnego czci i kultu dla kobiety, osłaniającego swymi religijnymi niemal formułkami całą materialną stronę miłości. To wszystko odpada; miłość staje się synonimem pożądania, przelotnej skłonności, „wymianą dwóch kaprysów i zetknięciem dwóch naskórków”. Trudno określić jak długo trwała ta epoka, kiedy się zaczęła. „Niebezpieczne związki” jej nie zapoczątkowały, nawet nie powstały w apogeum jej trwania, lecz jako dokument czasu, którego lata były policzone, jako być może podsumowanie, epitafium. Wielka Rewolucja Francuska uczyniła miłosne fanaberie arystokracji „prochem i pyłem”. Zamiast myśleć o miłosnych intrygach, musieli „unosić za granicę głowy” lub, jeśli im się nie udało, oddawać je pod nóż gilotyny. I tak to trwało do końca epoki Napoleona. Po nim przyszły czasy nowego purytanizmu, nowej pruderii za Restauracji Burbonów, gdy miłość znów została „uduchowiona”, tym razem przez romantyzm, a gdy i to się skończyło, nadszedł kapitalizm, który miłość urzeczowił, ale nie przywrócił jej rafinady XVIII wieku. Nigdy już potem miłość nie stała się ideą nadwartościową i jedynie interesującą grą życia, jaką była dla wicehrabiego de Valmont i markizy de Merteuil, bo nawet nie fikcyjny jak oni, lecz autentyczny historycznie Giacomo Casanova, nie koncentrował całej swej uwagi na miłości. W przerwach między kolejnymi, niezliczonymi podbojami miłosnymi miał inne zajęcia. Boy nie dożył czasów totalnej i powszechnej seksualizacji świadomości, która zaczęła się ćwierć wieku po jego śmierci, u schyłku lat sześćdziesiątych. Czy, gdyby dożył, zobaczyłby w nich dziedzictwo czasów „niebezpiecznych związków”? I tak i nie. Urzeczowienie, totalna seksualizacja miłości mają w sobie coś z tamtych czasów. Jednak dziś żyjemy, po pierwsze w kolejnych czasach „nowej pruderii”, która pokazuje swe macki mimo pozorów panseksualizacji, masowej pornografii, etc. Jednak, co ważniejsze, czasom naszym brak rafinady epoki „niebezpiecznych związków”. Wynika z tego wniosek natury kulturowej, antropologicznej: poziom wyrafinowania natury ludzkiej nie podlega regule nieustannego wzrostu, nie jesteśmy dziś bardziej wyrafinowani niż nasi przodkowie, od Choderlos de Laclos,  przeciwnie, w tym względzie przeżywamy daleko idący regres, jesteśmy, jako gatunek radykalnie bardziej prymitywni niż arystokraci XVIII wieku. Co jednak może wyniknąć z tej lektury dla czytelnika roku 2022, poza kunsztem literackim dzieła, jego urodą estetyczną, czyli poza czytelniczą sztuką dla sztuki oraz szczyptą psychologii? Tak literalnie to niby nic, ale wielka spuścizna literatury i sztuki ma to do siebie, że oddziałuje na nas poza świadomością, poza sferą bezpośredniej treści i dostępną nam semantyką. To tak jak z obejrzeniem wielkiego, wspaniałego obrazu sprzed dwustu czy trzystu lat. Cóż nam niby daje obejrzenie na płótnie Eneasza i Dydony, Erosa i Psyche, czy narodzin Wenus? Niby nic bezpośrednio, ale odchodzimy od obrazu wynosząc w tyle głowy coś, co nas niepostrzeżenie przemienia lub przemienić może. Tak też jest z „Niebezpiecznymi związkami”. Nie będziemy naśladować niecnych praktyk pana de Valmont (bo i po prawdzie nie mamy po temu warunków), ale zostanie w nas jakiś ich ślad, który może kiedyś, kto wie, drogą okrężną, odezwie się w nas.

Pierre Choderlos de Laclos – „Niebezpieczne związki”, przekład Tadeusz Żeleński Boy, wydawnictwo MG, Warszawa 2022, str. 346, ISBN 978-83-7779-615-3

Dziwny jest ten świat – Andersena

Od kiedy Bogusława Sochańska, tłumaczka o ogromnych kompetencjach, także naukowych, wielkiej wrażliwości i unikalnych dokonaniach w sferze przyswajania polszczyźnie literatury duńskiej, przetłumaczyła „Dzienniki” Hansa Christiana Andersena, z przyjemnością obserwuję jej translatorską przygodę z tym pisarzem, choć to przygoda o szerszym zakroju, bo z literaturą duńską w ogóle. Co do Andersena, to translatorka przełożyła na nowo m.in.  jego legendarne „Baśnie”, które m.in. moja generacja poznawała w pięknym wydaniu z ilustracjami Jana Marcina Szancera. „Driadę i inne opowieści” pisał Andersen z przeznaczeniem dla czytelnika dorosłego. Nie, nie w tym sensie, że zawierają jakieś pikantne treści obyczajowe, lecz po prostu dlatego, że do zrozumienia ich skomplikowanej problematyki mogą zbliżyć się tylko dorośli, jako że dla dzieci jest za trudna, myślowo raczej, przynajmniej na ogół, niedostępna. Jednak i ja, będąc osobnikiem bezapelacyjnie dorosłym i czytelnikiem doświadczonym, odebrałem ją jako lekturę frapującą, uderzającą urodą stylu, ale na tyle zakodowaną w kulturowym kontekście duńskim, że niełatwą w lekturze, choć ta tajemniczość jest wyjątkowej estetycznej urody, pełna nieoczywistej cudowności. Pisałem już przy okazji omawiania wrażeń i spostrzeżeń z innej lektury duńskiej, że o ile wielu czytelników polskich, zwłaszcza średniego i starszego pokolenia oswojonych jest  często z literaturą francuską, amerykańską, niemiecką itd., o tyle klimat, tematy i konteksty literatury duńskiej dotyczą jakby innego świata. Jest to paradoksem, bo przecież Dania jest nam dużo  bliższa geograficznie niż n.p. USA. Jest coś w duchowości i uczuciowości narodu duńskiego, co odróżnia go od innych, nawet skandynawskich. Może to rezultat wielowiekowego, i poniekąd do dziś trochę jeszcze praktykowanego przez Duńczyków, życia na uboczu głównych traktów europejskich, życia, które także pod względem duchowym kształtowało się w warunkach pewnego wyodrębnienia, wyosobnienia?  W „Driadzie”, „Opowieści o matce”, „Cieniu”, „Cioci Bólzęby”, „Amancie”, „Narzeczonych”, „Motylu”, „Coś” i innych opowieściach składających się na wspomniany tom zaznacza się to wyraźnie.

Jest w tych opowiadaniach jakaś delikatność, pastelowość, wyciszenie, dziwność. Jest zwyczajny świat, na którego obrzeżach, za zwykłymi przedmiotami, kryją się tajemnice. I są tajemnice, wieloznaczności, niejasności, jak w poezji, bo ta proza tak naprawdę jest poezją, poezją zapisaną prozą. Jest tu świat nieoczywisty, który trudno w trywialny sposób opisać. Jest w materii tych opowieści coś z surrealizmu, coś z poetyki absurdu, pure nonsensu, a że na dobre pojawiły się one w literaturze blisko pół wieku po śmierci Andersena, tym bardziej warto docenić prekursorską, proroczą artystycznie wyobraźnię duńskiego pisarza. Ów absurd i  nonsens Andersena nie jest okrutny, raczej czuły i pełen wyrozumiałości dla podmiotu tego absurdu i nonsensu – dla życia. Główną osnową tematyczną tych opowieści jest – jak to w bajkach i baśniach – antropomorfizm, odnoszący się do przedmiotów i zwierząt ( ale tych małego kalibru, nie niedźwiedzi i słoni, lecz pasikoników czy motyli). Przedmioty i zwierzęta pospołu biorą tu udział w absurdzie życia i tworzą świat odrębny od realnej egzystencji, pełen błyskotliwych, czasem zawiłych, ale zawsze inteligentnych paradoksów. Na tym poprzestaję, bo mam wrażenie, że gdybym próbował którąś z opowieści streścić, a tym bardziej zinterpretować, co swoją drogą nie jest łatwe z uwagi na  wyrafinowanie przewrotną logikę pisarza, strywializowałbym ją, zbanalizował, a w literalnym opisie zaginąłby cały niepochwytny czar tej prozy.

Hans Christian Andersen – „Driada i inne opowieści”, wybór i tłumaczenie Bogusława Sochańska, Wydawnictwo Driada, Luboń 2022, str. 165, ISBN 978-83-952131-7-5

Stare „Chiny” w witrynie nowości

Egzemplarz ma wygląd nowiutki, jakby wprost spod prasy drukarskiej, a przecież ta edycja („Chiny. Kultura i tradycje” Jacquesa Pimpaneau) ukazała się 21 (dwadzieścia jeden) lat temu, w roku 2001, w ramach serii „Świat Orientu”. 21 lat w edytorstwie to w naszych czasach przepastna epoka. Dziś niemal nie zdarza się to, co przed laty było normą – że księgarnie i kioski „Ruchu” (instytucja w zaniku) pełne były egzemplarzy wydań książek sprzed pięciu-dziesięciu lat. Normalną pragmatyką było wtedy to, że czekano z egzemplarzami „do oporu”, do momentu sprzedaży ostatniego. Wielu starszych pamięta zakurzone egzemplarze książek (zarówno z zakresu klasyki, literatury współczesnej jak i publicystyki) zalegające całymi latami witryny kiosków. W dzisiejszej pragmatyce sprzedaży książek to się nie zdarza, a jeśli nawet, to z rzadka, na zasadzie wyjątku, który potwierdza regułę. Oszalały, wszechobecny pośpiech sprawia, że jeśli egzemplarze wydane w danym roku nie sprzedadzą się w ciągu roku-dwóch maksimum, są usuwane, jak nieaktualne gazety z kiosku czy „prasowego saloniku, by ustąpić miejsca nowościom, które szybko czeka podobny los. Książki w księgarniach są jak jętki jednodniówki.

Zatem fakt, że Wydawnictwo Akademickie „Dialog” wydobyło jakąś liczbę egzemplarzy prawdopodobnie z magazynu, a księgarnia im. Bolesława Prusa w Warszawie ulokowała „Chiny. Kultura i tradycje” Jacquesa Pimpaneau w witrynie z nowościami, wydaje się być znakiem czasu, który przypomina, jak niebywały wzrost roli Chin w świecie dokonał się w czasie owych dwóch dekad. 21 lat temu od takiej świadomości byliśmy na ogół dalecy i może dlatego zachowało się tyle niesprzedanych wtedy egzemplarzy. A zresztą, co w przepastnej przestrzeni chińskiej historii stanowi 21 lat? Toż to mniej niż ułamek sekundy.

„Ta książka to mała encyklopedia obrzędów i obyczajów w tradycyjnych Chinach, obejmująca pewną liczbę zagadnień z dziedziny organizacji społecznej, życia codziennego, religii i kultury. Wyłączono z niej niemal wszystko, co dotyczy literatury i co będzie przedmiotem odrębnej publikacji” – czytamy we wstępie od wydawnictwa. Przywołane są w nim m.in. dwie fundamentalne opracowania, syntezy historyczne poświęcone Chinom i ich kulturze na gruncie piśmiennictwa francuskiego: „Histoire de la Chine”  Grossueta i „Monde chinois” Gerneta, ale także dwa spośród z fundamentalnych dzieł chińskich z tego zakresu, autorstwa Wang Li i Wu Hana. Pimpaneau przygotował rzecz popularną i relatywnie nie bardzo obszerną (niespełna 300 stron), ale dzięki temu mogącą świetne posłużyć jako instrument służący czytelniczej „inicjacji” w zakresie tematu tytułowego, „Chiny: ich kultura i tradycje”. Materia kompendium obejmuje takie zagadnienia jak: społeczeństwo, miasta i wioski, dom, meble, odzież, żywność, własność ziemi i inne szczegółowe kwestie natury gospodarczej, jak również seks, medycynę, obrzędy, mitologię, święta, religię ludową, taoizm religijny, buddyzm, język i pismo, znaki chińskie, księgi klasyczne, kulturę narodową, oświatę, sztuki plastyczne, muzykę, gry, kalendarz, rodzinę, osobowe nazwy własne, administrację centralną, tytuły i rangi urzędnicze, administrację lokalną, wojsko, chronologię dynastii, a także rozdział „Chińczycy” poświęcony genealogii narodu chińskiego. Jak wspomniano we wstępie, z tomu wyłączony został temat, jakim jest literatura chińska, zbyt obszerny, ważny i skomplikowany by się w nim pomieścić. Drugą przestrzenią, która nie została (zapewne także z rozmysłem) objęta treścią edycji, jest historia polityczna Chin, również zbyt rozległa i odrębna od widzenia europejskiego (m.in. w sferze pojmowania czasu) by ja zdawkowo potraktować. Edycja opatrzona jest bardzo interesującymi, czarno-białymi ilustracjami zaczerpniętymi ze starej encyklopedii chińskiej oraz  czasopism z końca XIX wieku. Praca francuskiego autora to nie tylko bogate encyklopedyczne kompendium wiedzy o chińskiej kulturze i tradycji, ale także pożyteczny wstęp prowadzący na czytelniczy szlak chiński.

Jacques Pimpaneau – „Chiny. Kultura i tradycje”, przekł. Irena Kałużyńska, Wydawnictwo Akademickie Dialog, Seria „Świat Orientu”, Warszawa 2001, str. 336, ISBN 83-88238-77-9

Gorsze niż komunizm i nazizm razem wzięte

Wspólna książka dwóch wybitnych działaczek feministycznych, intelektualistek tego ruchu, a jednocześnie naukowczyń z zakresu kulturoznawstwa i socjologii, jest dziś wybitnie na czasie. „Gender jest dziś w samym centrum konfliktu politycznego, którego stawkę stanowi przyszłość demokracji – czytamy we wstępie wydawniczym Krytyki Politycznej – Rosnące wpływy środowisk ultrakonserwatywnych wyprowadziły kobiety i osoby LGBTQ+ na ulice. Agnieszka Graff i Elżbieta Korolczuk analizują wzrost znaczenia ruchów antgenderowych oraz ich powiązania z populistyczną prawicą. Przyglądając się masowym mobilizacjom feministycznym w Polsce i na świecie, autorki dowodzą, że skuteczną odpowiedzią ruchów progresywnych na wojnę z gender jest feminizm populistyczny – intersekcjonalny, oddolny, wchodzący w sojusze z innymi grupami marginalizowanymi. Obowiązkowa lektura dla wszystkich osób, które chcą zrozumieć, jak skutecznie stawić opór prawicowej hegemonii”. Tak, „podręcznikowy” poniekąd charakter książki Graff i Korolczuk bardzo przydatny jest w obliczu potrzeby odpowiedzenia wrogom gender „pięknym za nadobne”. Metoda „non violence”, która dominowała przez dziesięciolecia w taktyce i strategii ruchów genderowych, obliczona na „ucywilizowanie” wroga, na spokojne „oduczanie” go agresji,  zawiodła na całej linii. Im bardziej ruchy genderowe, progresywne, feministyczne były łagodne i pokojowe w działaniu, tym większa była i jest agresja populistycznych ruchów prawicowych. Działał i działa tu mechanizm odwrotnej proporcjonalności. Dlaczego konieczna jest – niestety – zmiana teorii i praktyki działania w duchu zasady „gwałt niech się gwałtem odciska”. Zarys autorstwa Graff i Korolczuk może być tu bardzo pomocny, bowiem by bronić się przed wrogiem i zwalczać go, trzeba po prostu dobrze znać jego ideologię, język i technikę działania. Autorki pokazują antygenderową mobilizację jako zjawisko nieprzypadkowe, lecz będące częścią, segmentem prawicowego populizmu, który od mniej więcej dekady trawi i zatruwa Europę oraz świat. Definiują prawicowy populizm i opisują jego koncepcje, definicje, ale także wewnętrzne spory. Akcentują rolę afektów w polityce i propagandzie sił prawicowych. Ukazują populistyczną rewoltę w jej różnych aspektach, m.in. w relacji do neoliberalizmu (dawniej z nim silnie związana, od pewnego czasu zaczęła zmierzać w stronę populizmu antyliberalnego, także w ekonomii, w stronę socjalną). Graff i Korolczuk nakreśliły rozległą i precyzyjną mapę sił antygenderowych: od nurtu religijnego do globalnego ruchu politycznego. Zwracają uwagę, że antygenderowy populizm ma swoje źródła w religii (m.in. katolicyzm Watykanu), ale przez lata przekształcił się w potężny ruch stricte polityczny. Dostrzegają także wschodni charakter genezy antygenderowego populizmu („zdrowy moralnie” Wschód przeciw „zdeprawowanemu” Zachodowi) i to, że zastosował on metodę „moralizacji kryzysu społeczno-ekonomicznego”. Relatywną nowością w populistycznych ruchach antygenderowych jest ich „unaukowienie”, polegające na użyciu do szerzenia swojego przekazu wiedzy, nauki, ekspertyz, instytucji uniwersytetu (stąd częste zjawisko wykorzystywania przez nich przestrzeni uczelni wyższych do „sympozjów”, „wykładów” i innych form ekspresji skierowanej do środowisk studenckich czy naukowych), Jako odpowiedź na tę inwazję autorki proponują możliwie najsilniejszą mobilizację feministyczną w przestrzeni walki społeczno-politycznej. Jednym z segmentów antygenderyzmu są tzw. ruchy rodzicielskie, bardzo poręczne w walce  z  uwagi na ogólne zjawisko uwrażliwienia na problemy dzieci. Istotny segment studium Graff i Korolczuk poświęcony jest sytuacji w Polsce, która jako kraj i państwo dzierży niechlubną palmę pierwszeństwa w natężeniu antygenderyzmu, który w odróżnieniu od większości krajów europejskich (z wyjątkiem   Węgier Orbana czy Rosji Putina), znajduje silne i nieskrywane, bardzo konkretne poparcie populistycznej władzy. Jednym z dowodów na to, jest niedawne unieważnienie przez wojewodę mazowieckiego Radziwiłła konkursu szkolnego upowszechniającego postawy antydyskryminacyjne. Kampanię antygenderowską w Polsce od antygenderyzmu w Europie odróżnia szczególne nasycenie czynnikami religijnym, kolektywistycznym i nacjonalistycznym (które w Europie mają mniejsze znaczenie, bo silniejszy akcent stawiany jest tam na aspektach indywidualistycznych). Autorki opisały kolejne fazy kampanii przeciwko gender, ich piętnujący język („ebola z Brukseli”, „nowy kolonializm”, „gorsze niż komunizm i nazizm razem wzięte”, „tęczowa zaraza”). Całość finalizuje raport z najnowszej walki kobiet przeciw prawicowemu populizmowi, w tym z powstania Czarnego Protest w październiku 2016 roku i wyrosłego z niego Ogólnopolskiego Strajku Kobiet. Autorki wyjaśniają też źródła i przyczyny sukcesu czarnych protestów. Bardzo cenna i potrzebna książka.

Agnieszka Graff, Elżbieta Korolczuk – „Kto się boi gender? Prawica, populizm i feministyczne strategie oporu”, przekł. Michał Sutowski, Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2022, str. 428, ISBN 978-83-67075-01-5

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko