Stare drzewo skrzypi
Kiedy słońce skrzy się aureolą większą niż saharyjskie piaski
siedzę przy oknie zamknięty w pandemicznej kwarantannie
Mijają mnie spojrzenia przechodniów spóźnionych do pracy
Dobiegają odgłosy ich pośpiesznych kroków
Czasami zdaje mi się że to ja przyśpieszam a oni stoją w miejscu
Albo ulatuję w górę i zawisam nad nimi Nad sobą
Wiatr niesie nad asfaltem plakat z dawnych wyborów
Twarze wybrańców narodu pokryte błotem
lądują w przydrożnych krzakach i rozpadają się
na wiele małych nic nie znaczących papierków
Okruchy wiosny Iskry pożądania które wytapia maj
Młodzi kochankowie spleceni w parkach i spacerujące kobiety
które nie mają już nic do oddania Czasem przywołam
jakiś dawny obraz jakąś twarz która we mnie wrosła
i z której nie potrafię się wyplątać
Niebo pokryte cienką warstwą bezbarwnego lakieru Odległe
Nieosiągalne dla zwykłych szarych ludzi których nie stać
na bilet lotniczy Niedostępne dla ssaków i gadów
Tylko ptaki płyną w powietrzu na nieruchomych skrzydłach
Nuta po nucie przesuwa się po pięciolinii
Warkot przejeżdżających samochodów jakby w starej kuźni
wykuwano nieskończoną ilość żelaznych podków
kłuje w uszy jak kamień lub gwóźdź w bucie
Ile zastygłych gestów zostanie za bramą Ile zgubionych
dźwięków zawiśnie nieruchomo w przestrzeni Serce błądzi
w milczeniu żeby na końcu zatrzymać się w zatoce snu
Ktoś krzyczy na cały głos Zgubiłeś serce w szarości
Ile cieni podobnych do smug przesiąkniętych bielą
przeciśnie się przez soczewkę oka To wszystko
tylko nam przypisane na naszym niebie wschodzi
Na naszej równinie się toczy
Abstrakcyjne zniewolenie niesiemy na plecach
dzielimy się nim z bliskimi Pośpiesznie wykonujemy
nerwowe ruchy żeby znaleźć klucz i wydostać się z celi
Spragnieni ruchu światła i wolności
Gdzie popłynie woda zamknięta w studni
W takich chwilach zagubione światło drży
na jej lustrze jak zbudzone w środku nocy dziecko
Chmury kołyszą się jak papierowe statki na stawie
Kropla po kropli Zbiera się na burzę Tymczasem
zagubiona pszczoła uderza wielokrotnie o szybę
jak mała złota rybka w akwarium W końcu znajduje drogę
i odlatuje kreśląc złote piruety w przestrzeni
W południe chmura kurzu przesuwa się powoli
Zniekształca kontury twarzy Grudki sadzy unoszą się z komina
osiadają na świeżych listkach drzew Później przeskakują
na parapet i rysują fantazyjne szkice Ciepły deszcz
wypolerował szybę i rozmazał kruche obrazy
Woda cienką strużką spływa w dół i syci korzenie starego drzewa
Stare drzewo skrzypi Czy wysyła sygnał że jego czas dobiega końca
Na corocznym przełomie lata
Zabarwić czerwienią wschód słońca idąc przez wysokie mosty
Wzrastają zamglone horyzonty Bezgłośnie przeciskamy się
przez szczeliny przestrzeni na corocznym przełomie lata
W każdej ciemności która rodzi światło szukamy ziarna
Czekamy narodzin nowej gwiazdy na niebie Wygasły dawne
wulkany Krążą w powietrzu okruchy popiołu Drga obraz
w zamglonym starością oku Snuje się nić babiego lata
Jakim byłem kamieniem Jaką grudą soli Szukałem
w przedświtach twojej twarzy W odcieniach szarości
napotykałem posągi antycznych bogów Nie mamy pewności
strzelistej w sobie Nie ma jej ptak w powietrzu ani ryba
w wodzie To odbicie w cieniu Pulsuje krew Kołacze serce
Roztapia kształty zwodnicza lekkość Wszystko przeźroczyste
Nieskończone Wielki wiatr życia od wieków nagina drzewa
Łamie w zenicie jak zapałki Przeszywa ostrym ściegiem mrozu
Co bierze nas w ramiona Unosi liście nisko nad ziemią
Jakie zachwyty Jakie lęki Jakie nuty grają w sercach
kiedy pęka nić Ariadny Jeszcze spragnieni niesiemy
na końcu suchego języka ostatnią kroplę Ostatnie słowo
Bracie siedzący na stacji metra w stolicy Siostro lecąca samolotem
nad oceanem Jeszcze niesiemy w sobie to światło które łączy
To światło które ocala Kiedy równinę przenika chłód rozgrzana
lawa zastyga Kamienne tablice Mojżesz znosi z Syjonu
Światłoczuły
Liść odsłania światło pod naporem wiatru Wyrastasz z drżącego
cienia jaśniejący coraz bardziej dojrzały Z gwiazdką śniegu w oku
Gdzie jest ściana wiersza Gdzie są drzwi spełnienia Równina
wypełniona śpiewem czterech wiatrów Rzeka wije się jak syty wąż
W zamieci brzegu kwili kacze pisklę Oracz kroi bruzdy stalowym
pługiem w czarnej ziemi Co zdradza jego słabość Chwiejność
myśli Pewność ruchu Promień dzieli przestrzeń na pół
Dokąd biegniesz po kruchym świetle Wokół góry gałęzi podobne do
ośnieżonych kop siana Mkniesz nieznanymi ścieżkami Przedzierasz się
przez coraz bledsze profile Coraz cieńsze noce Sny to zmatowiałe srebra
O świcie ptaki skarżą się wiatrowi że w nocy przyniósł ostry chłód
małymi skrzydłami rozpraszają chmury na niebie dla skrawka ciepła
Bramo światła źrenico oka poranna łza co rodzi się z długich zapatrzeń
spływa po ciepłym policzku Wyostrza soczewkę wzroku Otwiera stare
lasy Ucieczki w prześwity w zakamarki szarości w szczeliny ciemności
Nie uronić kropli Przeniknąć za promieniem do kryształowej kuli
Ślad tego światła jeszcze długo będę zachowywał w sobie Zwolnienie
rytmu zwolnienie tętna Wąskie pasma odchodzącej jesieni unoszą
pocałunek krótszy niż przypadkowy dotyk ciał Jak zerwanie kwiatu
Jak przecięcie żył Nikłe światło jeszcze tli się we mnie dla ciebie
Prześwity I
Biegniesz po łąkach do swojego lasu Osiadł już popiół
spalonych traw A może ćmy oślepione słońcem
opadły na ziemię Albo wiatr porwał pierze z kurnika
Biegniesz ścieżkami myszy polnych nie wiedząc
dokąd prowadzą Przez szare powietrze przeciskają się
delikatne światełka mrugają oczami jak nastolatki
do kochanków Stajemy naprzeciw siebie jak dwa
kopce ziemniaków ustawione do wiosennych nasadzeń
Jak dwie góry osadzone w ciężkim jesiennym pejzażu
Ulepieni z tej samej gliny władający tym samym językiem
wzbijamy się w to samo niebo Całkowicie zimni
Całkowicie obcy Otwarci na przypływ jasnej fali
nasycamy krwią każdy zaułek każdą skibę ziemi
Wybieramy złote słowa które wiatr unosi na skrzydłach
Słońce o zachodzie znika majestatycznie za horyzontem
Stajemy w nagim kole gdzie promień staje się kruchym
nasieniem brzozy Spragnieni i syci rozproszeni po ziemi
Podnosimy się wolno z kolejnych upadków Stajemy się
jaśniejsi coraz bardziej siwi Pospiesznie szukamy schronienia
w ciasnej przestrzeni domu Zachowaj potomnym majowe
litanie Nie zastygaj na dłużej nad jedną rzeką jednym
jeziorem drzewem Może na chwilę uniesie nas kołującym
dźwiękiem niewidoczny Anioł Może słowem czystym
sprawisz że zmieścimy się pod jednym dachem wiersza
Usiądziemy przy jednym okrągłym stole Albo biała łódka
przeniesie nas na inny brzeg i obudzimy się na słonecznej plaży
Lub w jednym cieniu na otwartym polu zapomnimy się i zgubimy
Zapomnimy i zgubimy się na otwartym polu w jednym cieniu
Prześwity II
Weszliśmy w okrąg słońca w samym środku brzozowego lasu
Wyzwoleni od cienia który podąża za nami o świcie Wyzwoleni
od cienia nocnych latarni Las drży w najciemniejszym zakątku
Świeci polana konwalii Trzeba tam przejść przez pole przebite
deszczem Trzeba przepłynąć jezioro Ile nadziei w nas było
Sadziliśmy drzewa po obu stronach asfaltowej drogi Zawsze
widzę tam ciebie w słonecznych okularach Wyblakło tamte lato
i jesień Nikt się nie mylił Nic się nie stało Jaskółka przelatywała
nisko nad nami jakby chciała przysiąść na otwartej dłoni
Przeźroczysty pejzaż rozświetlony snopami skoszonego żyta
Pamiętam tamte sady które mijasz Czasem pochylam się
nad nimi we śnie Te niedokończone świty Te niedokończone
zachody słońca Zapisane światłem na starych pergaminach
Wykute w stali Wyryte w sercu Każde echo odpowiada
tym samym tonem Co nas zamknie Co otworzy na wybuch światła
Wszystko czeka na nas aż wyciągniemy rękę Połączymy brzegi
* * *
Kobieta wychodząca z cienia domu góry lub lasu
który zasłaniał ją tak szczelnie że nie biło z niej żadne światło
i żadne światło nie oświetlało twarzy o wschodzie słońca
a każdy zachód gubił promienie w bezdennej studni
przeglądała się w niej z zachłannością chcąc ocalić obraz lata
niosła w oczach błękit Północnego nieba szeptała litanie
wypowiadane słowa odbijały się i tonęły w dolinie szarości
niepogoda otwierała drzwi do każdego dnia do każdej nocy
smagał ją sierp wiatru a mróz kreślił na skórze ciemne tatuaże
przypływały tylko małe obłoki ciepła żeby nie zamarzło serce
Kobieta wychodząca z cienia ojca matki lub męża
otrząsa się zrzuca z siebie kurz i koszmar tamtych lat
wraca jak wygnana do stada czy zostanie przyjęta
nikt sam siebie nie wywyższy nie oświetli nie otoczy ciepłem
szuka śladów nieobecności swojej w źrenicy twojego oka
pozwól jej rozpocząć na nowo odkrywać budzący się świt
śledzić wędrujące słońce i unoszące się na falach żagle
sycić uszy wiosennym chórem pszczół i ptaków
kreślić znaki patykiem na niebie i w piasku
aniołowie tkają z nich jasne słowa wiersza
przyjmij ją ogrzej i nakarm czułością
Na przełomie wiosny
Zawsze dalej łuk refleksyjny Strzały słońca mkną jak spojrzenie Spadają
z kryształowego nieba Przenikają szarość Dotykają dna bieli Wyciągamy ręce
ponad chłodem do ciepła Omijamy dom las rzekę wchodzimy na górę Może
ktoś włożył w usta złe słowo Że zamilkłeś jak zasypany śniegiem dom Noc
powraca codziennie zmęczona krążeniem po przedmieściach dnia Łodzie
snu zakotwiczają w zenicie ciszy Pytasz Gdzie jest granica zaufania Gdzie
jest brzeg Gdzie jesteś Czy wciąż płyniesz pod prąd Gówno nie popłynie
Dachy jasne błyskają na zboczu Oddalają się od siebie domy sprawy ludzie
Rosa na skałach i na trawach Ptaki gaszą pragnienie Vivaldi unosi je w górę
Wszystko jest dopuszczalne wszystko ocala wszystko rani wszystko zabliźnia
Co nas oczyszcza na przełomie wiosny Woda Post Co nas uświęca Srebrny
pieniążek rzucony do czapki żebraka Odprawiana pokuta Mnisi widzą dalej
Na środku jeziora
W poranny chłód wypłynąć łódką Dopłynąć do środka jeziora Rzucić
kamień przed siebie niech ciemne kręgi rozpłyną się wokół Tak proste
jest wiosło i płaski przeciwległy brzeg Nieśmiałe słońce opiera się
o lustro Drga jak małe wahadełko w zmarszczkach wody Błyszczy
przepływający szczupak który nie przemówi do nas ludzkim głosem
Srebrny ptak lot zniżył nad wodę czy jakaś postać z mgły białej utkana
tańczy przy brzegu gdzie wpływa rzeka Majaczy blady sierp księżyca
Wszystkie kształty i cienie uginają się pod dotykiem wiatru Grają
smukłe trzciny W twoim spojrzeniu poznaję swoje spojrzenie W twojej
nadziei poznaję swoją nadzieję Wszystko jest rozpoznawalne Wszystko
jest delikatniejsze Lżejsze niż ułamek włosa lub jasność na chwilę
Najważniejsza jest wierność Łączy nas jak most dwie wysokie góry
Niech Anioł ocali nas pod swoimi skrzydłami
Są jakieś cienie w przedsionkach świtu Oczy sowy po nocnych łowach
błyskają w zaroślach Słońce gra na linii horyzontu sonatę wschodu Żagle
promieni rozkwitają nad równiną Oślepiająca jasność Starzy garncarze
rozpoczynają pracę wprawiając w ruch koło Bezkształtna glina nabiera
kształtu dzbana Nieokreślone uczucie doniosłości Przemiana w granicach
rozumu w granicach doświadczenia w granicach twojego serca Długi
korytarz Oślepiająca ciemność Zapominamy o drodze gubimy kierunki
Wszystko wiruje Moja wina Twoja wina Nasza bardzo wielka wina
Ani kroków ani płaczu ani krzyku Widziałem cię w pragnieniach
na przedmieściach wiosny na nadmorskich plażach w zakamarkach zimy
Wszystko jest nieokreślone Wszystko jest niedokończone Każdy dzień
Każda noc Każdy wiersz Każda symfonia Każda miłość Każde życie
—
Wiersze tygodnia redaguje Stefan Jurkowski
[email protected]
Z wielkim pożytkiem odbieram po raz kolejny wiersze Lesława Wolaka! Z ich żródła słów i skomponowanej w ten sposób wyobrażni otwiera się bogata w przemyślenia wzniosłe i z codzienności!, panorama poetyckiej osobowści Autora- Pisarza tych wierszy! To nic , że musimy uzbroić się w cierpliwość do długich ich zdań, filozoficznie spuentownych , przejrzystych i bez nadmiernie nakłanianych do uwagi ( z samej rzeczy swojej) ,tym bardziej, że Autor postrzega swoje obrazy,jako doświadczenie autentyczne, od wyimaginowanego lotu! Jest to kierunek, który uruchamia na serio nasze skupienie!