Michał Piętniewicz – W Paruzji nie da się trwać nieustannie. Rozmyślania nad twórczością Stanisława Vincenza

2
188
Michał Piętniewicz


Vincenz to padający śnieg, precyzja języka, pierwotność w języku, czarne punkty na śniegu.
To baby lodowe i Eudokia, Jonasz w brzuchu Lewiatana, legendy chasydzkie. To cała, przemienione pierwotność świata, pierwotne tego świata falowanie. To wezbrane morze niezwykle precyzyjnej frazy. To kunszt artystycznego języka, wycyzelowanego, doskonale wiedzącego, co chce powiedzieć. To świat ze wszystkich stron świata i świat sprzed chaosu, sprzed pierwocin świata. To świat pierwotny, na który pada śnieg gęstej frazy. Ach, jakże pyszna i smakowita jest fraza śniegowa Vincenza. Między jednym słowem a drugim wybrzmiewa Wszechświat Huculski, grają trombity, tańczą Huculi i śpiewają, śpiewają bez końca swoją pieśń, pieśń duszy. „Na wysokiej połoninie” to bowiem niezwykle głęboka podróż duchowa, podróż do wnętrza człowieka i do wnętrza Boga. Bo Bóg jest w „Na wysokiej połoninie”, płynie jak fala gęstej i precyzyjnej frazy poprzez ten Wszechświat Huculski.
    Gra się razem z Vincenzem w tę grę. Poprzez ten rytm frazy idzie się jak do domu. A dom to bezpieczne schronienie. „Na wysokiej połoninie” jest bezpiecznym schronieniem dla chorej duszy. Proza artystyczna Vincenza ma duży walor terapeutyczny, leczniczy. Może nawet leczy w pewnym sensie z chorób ciała.
    Vincenza proza jest sprzed upadku i jakby po zmazaniu ze świata grzechu pierworodnego.
Jakby na świat przyszedł Ostatni człowiek i zbawił Lucyfera. Jakby ten świat przeszedł głęboką przemianę, odmienił się całkowicie. Jakby go zmyły morza łaski, morza chrztu.
„Prawda starowieku”, „Zwada”, „Nowe czasy. Listy z nieba”, „Barwinkowy wianek”. Wszystkie te części Połoniny balansują na granicy psychozy, ale nigdy jej nie przekraczają.
Ten świat wybucha ciągle oszalałą, zieloną, niezwykle żywą żywociną, ale nie chce wybuchnąć do końca. Chroni go bowiem szczególna miłość do tego, co jest, miłość metafizyczna, miłość chrześcijańska, upostaciowana w dwóch wartościach i cnotach: caritas i pietas.
    Świat w „Na wysokiej połoninie” jest światem słabym z jednej strony w sensie ontologicznym, ale z drugiej posiada niezwykle silny fundament w miłości, który to fundament zabezpiecza go przed wchłonięciem przez totalną irracjonalność, przed wybuchem psychozy.
    Jakżeby nagle mogła niesłychanie rozżyć się Połonina, jakże zazielenić, zalśnić niezwykłym blaskiem. Lecz czyż nie byłoby to zwodnicze piękno? Piękno Samaela?
Ostatni człowiek ma zanieść posłanie miłości i tylko ono tak naprawdę się liczy w świecie Vincenza.
Miłość zabezpiecza przed chorobą, przed psychozą, a świat Vincenzowski jest światem na granicy choroby psychicznej.
     Oprócz miłości takim zabezpieczeniem przed szaleństwem jest struktura życia społecznego.
     Świat Vincenzowski jest niezwykle ustrukturyzowany, co nie znaczy, że jest światem równocześnie relacyjnym. Struktura świata Vincenzowskiego jest bowiem hierarchiczna i relacje w tym świecie również w takim porządku zostały ułożone. Na samej górze jest sam Hospody, Gospodarz, Słoneczko, który sprawuje pieczę nad wszystkimi mieszkańcami Huculszczyzny. Pod Nim jest świat przyrody ożywionej, przez którą przebiega siła stwórcza i ożywiająca, żywocina. W żywocinie zanurzeni są mieszkańcy Huculszczyzny. Ich bytowanie ma cechy metafizyczne i sakralne, przy czym sacrum, trzeba pojmować u Vincenza panteistycznie, jako kosmos przyrody ożywionej. Sacrum ma przeważnie budowę wertykalną, natomiast u Vincenza jest ono horyzontalne, przebiega przez połoninę.
Naczelną wartością estetyczną w świecie Vincenza jest piękno. Piękno, Dobro, Prawda i Sacrum jakoś razem ze sobą w „Na wysokiej połoninie” koegzystują.
U Vincenza jest dochodzenie do prawdy przez np. przedstawienie człowieka jako jabłoni, która naokoło rozsypuje jabłka. Pisze Vincenza w „Listach z nieba”, na końcu już tego tomu:
„Szczęśliwy człowiek to taki, co jak jabłoń dobra, najlepsze jabłka wokół siebie rozsypał”.[1]
Człowiek jest jak jabłoń, rozsypuje jabłka, owocuje, daje siebie innym, stanowi część przyrody.
     Dlatego tak ważna jest u Vincenza kategoria wspólnoty i dawanie siebie innym w tej wspólnocie.
     Jak to się idzie za Vincenzem, w las jego, w połoninę jego. Ta fraza wciąga, galopuje, wchłania, wsysa. Jesteśmy wciągnięci wraz z narratorem w wielobarwny świat powieści.
Czy Vincenz stoi po stronie tego, co irracjonalne? Zależy od tego, jak pojmować irracjonalność. Czy jako wyznacznik dobrej literatury, czy jedynie dodatek? Czy dzielić literaturę w ogóle na tę rozumową, racjonalną, geometryczną i literaturę ducha, literaturę wichru? Bezwzględnie Vincenz byłby po tej stronie, którą określiłem mianem literatury wichru. Wydarzenie zewnętrzne u Vincenza są bowiem jedynie pretekstem do ukazania wydarzeń wewnętrznych, całej tej, kosmicznej siły żywociny, bycia pochłoniętym przez jej żyworodną pneumę. Cały świat Vincezowski bowiem tętni od tej podskórnej, wewnętrznej siły, jest nią od środka nasycony i wypełniony – czytelnik wraz z narratorem unosi się w żywym organizmie owej żywociny. Tętni życiem żywocina, życiem wewnętrznym, życiem podskórnym, ale również kosmicznym. Przyroda u Vincenza bowiem jest rodzajem żyjącego kosmosu – wszystko w nim pulsuje, tętni, to żywa tkanina, wypełniona dodatkowo sensem.
Życie to chaos, bardzo wartki żywioł tego, co irracjonalne – na antypodach tego żywiołu stoi świat sensu, świat powieściowy „Na wysokiej połoninie”. Między chaosem bezsensu a ładem sensu rozgrywa się właściwy dramat świata powieści Stanisława Vincenza. Irracjonalność jest tutaj osobną kategorią, niemal religijną, która te dwa sprzeczne żywioły jakoś harmonizuje.
    Osobną kategorią do badania twórczości Vincenza jest kategoria cudu, o którym mowa w „Barwinkowym wianku”. W pewnym momencie narrator stwierdza: „Chciałbym ja widzieć takiego człowieka, który przeżył życie bez cudu”. „Cud to jest coś takiego co samo z siebie”.[2]
Cud wydarza się między ludźmi. Jest obecny np. w pitej o poranku kawie: „Bo ja się cieszę gośćmi, a goście kawą”.[3] Wydarzanie się cudu między „gośćmi” ma charakter relacyjny, ale nie tylko horyzontalny, lecz również wertykalny, cud przynależy do dziedziny Transcendencji.
     Istotą świata powieściowego Vincenza zdaje się być ruch. Stoi on w pozornej jedynie opozycji wobec niezmienności i stabilności, którą ten świat reprezentuje. Przez ten świat przepływa „żywa żywica” i „żywocina”, ożywia go od środka. Ten rodzaj siły, to także rodzaj panteistycznego ducha opowieści, który w ruch wprawia wszelkie rozmowy, działania, niejako od środka „steruje” bohaterami.  
     Myślę, że dzieło Vincenza jest przeznaczone dla ludzi, którzy już jakby odnaleźli jasność w swoim sercu. Jego pisarstwo jasne, nie znaczy, że całkiem niewątpiące, ale jasne. Przemawia to twardej części duszy, tej zdecydowanie mniej pogubionej. Miękka część duszy odpowiedzialna jest właśnie za mrok, pogubienie, zatratę, rozpacz, nihilizm, może pewną abnegację z tym związaną. Vincenz jest pisarzem rdzenia, nie bez przyczyny tak często występuje w jego pismach słowo „korzeń”. W świecie Vincenza nie jest łatwo zatracić się w sensie dionizyjskiego szału, uniesienia, napełnienia mrokiem, czy nieobecnością transcendencji. Świat ten bowiem oparty jest dużej mierze na rozumie. Przesłanie tego świata jest irracjonalne, natomiast jego wykonanie jest rozumowe, racjonalne.
W pismach Bataille’a na przykład praca jest przykładem na to, jak człowiek znika, jak człowieka nie ma, jak staje się jedynie albo własnym wyobrażeniem, albo własną ideą.
U Vincenza natomiast praca jest nie tylko obowiązkiem sygnującym twarde istnienie, nie tylko koniecznością, sprawiającą, że rytm przyrody i czasu będzie zachowany, ale również połączona jest czasem z tzw. tołoką, to jest zabawą, która równocześnie jest pracą.
Przez pracę żyje się prawdziwie u Vincenza, przez pracę się zmartwychwstaje. Pojęcie pracy łączy się u Vincenza z kategoriami aksjologicznymi, takimi jak: prawda, dobro, piękno.
Vincenz jest Platończykiem.
Praca u Vincenza to inaczej tołoka, zabawa. Pełno u Vincenza śmiechu, tańca, ale wraz ze śmiechem i tańcem idzie w parze ciężka praca.
Można zastosować do dzieła Vincenza pojęcie otium per negorium, niepróżnujące próżnowanie.
     Vincenz był niezwykle oczytany, był bardzo dużym erudytą. Pisał o Pauzaniaszu, Homerze, Dantem, Szekspirze, Gandhim. Wszędzie, u nich, szukał żywego świata, żywej mowy. Czapski napisał o Vincenzie, że bardziej niż człowiekiem książki, był Vincenz człowiekiem obcowania, przyjaźni. Uwielbiał rozmawiać, przebywać, opowiadać – dawał ludziom swoją przyjaźń i swoją opowieść, dawał im siebie. Być może bardziej był skupiony na ludziach i na swojej gawędzie aniżeli na pisaniu, być może jego opowieść zapisana musiała ucierpieć. Ale w tym dobrym sensie, bo niedoskonałość niekiedy bywa bardziej skuteczną bronią, aby przetrwać, aniżeli bezbłędność formalna. Mówię tutaj w tej chwili o tym,  że Vincenz przede wszystkim przetrwał jako człowiek wielkiego serca, wspaniałej gawędy i opowieści, przebywania, biesiadowania, zabawy, tańca, muzyki i tego wszechobecnego, ciągłego dobra, które roztaczał swoją osobą, rzutował te wartości na innych ludzi, emanował, promieniował.
      Ponadto można stwierdzić, że Vincenz był zdecydowanie lepszym eseistą aniżeli prozaikiem. „Na wysokiej połoninie” można nazwać nawet dziełem nie do końca udanym. Natomiast jego eseje są znakomite. Łączą artystyczną wrażliwość z naukową dyscypliną, tworząc jedyny w swoim rodzaju labirynt.  
    Dla Vincenza niezwykle ważne są spotkania. Vincenz to pisarz dialogu. Vincenz to pisarz przyjaźni między ludźmi i między narodami. To wielki erudyta, który nie mógł spędzić dnia bez Homera, Dantego, Pauazaniasza, Szekspira, czytający w czternastu językach w oryginale.
    Miłosz pisze w przedmowie do pism „Po stronie dialogu”, tom 1, pt. „La Combe”, że Vincenz jest pisarzem prawdziwej historyczności, a wyraża się ona w bezpośrednim obcowaniu z historią, na przykład w znajomości tego, jak zbudowany jest instrument huculski, fłojera. Prawdziwa historyczność to również żywe, bezpośrednie obcowanie z ludźmi, żywy, bezpośredni dialog, żywa, bezpośrednia opowieść i gawęda. Mistrzem takiej gawędy był Stanisław Vincenz.
    Ale równie ważna jest dla Vincenza historia polityczna, historia społeczeństw i narodów. Vincenz nie mógł mówić inaczej jak we łzach o zagładzie Żydów. Bliski był mu sam przez się naród huculski, ale przecież nie zatrzymywał się tylko na nim: również Karaimi, Bojkowie, Ormianie, Białorusini, Ukraińcy, Niemcy. Ale również odłam religii żydowskiej, chasydzi, przebywający na terenach Karpat, Pokucia, Podola, Ukrainy. Vincenz był bowiem pisarzem wielojęzycznym i wielonarodowym, wskrzeszał mit Rzeczpospolitej wielu narodów, ale również Rzeczpospolitej wielojęzycznej. Był pisarzem otwartym i tolerancyjnym, zupełnie obcy był mu wszelki nacjonalizm, choć dużą wagę przywiązywał do tradycji jako wyznacznika tożsamości kulturowej i narodowej.
     Na kartach „Barwinkowego wianka” dochodzi do opisu zbawienia Lucyfera przez ostatniego człowieka, co zostało wyjęte z jednej z chasydzkich legend. Vincenzowi chodziło o zbawienie powszechne, nawet zło może być zbawione, a jest przecież również konieczne do zachowania równowagi w świecie, bez zła nie byłoby rozwoju, nie byłoby jak go przezwyciężać w drodze ku dobru, o czym pisze przekonująco Piotr Nowaczyński w swojej książce pt. „Mądrość Vincenza”. [4] Samael to Szatan, po jego zbawieniu zostanie wyeliminowane trucizna, czyli „sam” i zostanie tylko „el”, czy to, co Boże.
    U Vincenza nie wydarzenia są najważniejsze, ale filozofia i światopogląd chrześcijański, które z tych wydarzeń wydobywają się. Innymi słowy nie to jest ważne, o czym jest opowieść Vincenzowska, jakich spraw i aktualiów ona dotyczy, ale ważny jest język tej opowieści, którego ciężar jest duży – metafizyczny, transcendentny, mający w centrum sacrum i człowieka, będący rodzajem chrześcijańskiej antropologii. Bóg u Vincenza mieszka w języku – pełnym rozmaitych nazw przyrodniczych, ptaków, drzew, kwiatów, chmur, zwierząt. Język świata przedstawionego u Vincenza jest organicznie zrośnięty z tym, co sakralne.
    W czasie lektury „Na wysokiej połoninie” trzeba sobie robić przerwy – nawet nieco dłuższe od tej prozy. Vincenz daje wytchnienie, ale trzeba jednocześnie trochę odpoczywać.
Proza ta, nieco „przedawkowana”, sprawia wrażenie przesytu, czytelnik zaczyna mieć dość stosowanej maniery stylistycznej, na pograniczu tego, co młodopolskie i awangardowe.    
    Pisarstwo Vincenza sprawia niekiedy wrażenie modlitwy. A modlitwa ze swojej istoty jest czysta, piękna, jej eidos jest źródlane. Czemu jednak modlitwa Vincenza nieco męczy, nuży?
Być może można ją nazwać niedoskonałą modlitwą skierowaną do Boga, pełną słabości – bo słabość w modlitwie nie Boga męczy, ale nas, jej słuchaczy. Być może prawdziwe piękno pisarstwa Vincenza polega na jego niedoskonałości, na tym, że czytelnik musi przedrzeć się przez pewien gąszcz, przez chaszcze, aby w końcu dotrzeć do źródła wody żywej, zaczerpnąć z niego, napić się i w pewnym sensie zostać uzdrowionym, przemienionym. Bo proza Vincenza ma też walor przemieniający, przemienia jak bardzo trudna, może czasem nazbyt rozwlekła modlitwa.
    Zresztą Vincenz pisze ciągle o tych pisarzach, którzy się modlą, dla których Bóg był niezwykle ważny. O Mickiewiczu, Słowackim, Krasińskim, Norwidzie, a w centrum tej wielkiej czwórcy, niby światło Boże, rozbrzmiewa i rozświetla się poezja Dantego jak doskonały, archetypowy, ponadczasowy wzór na przebieg wszystkich dziejów. Nasi polscy Romantycy wspierają się na Dantem jak na nieprzemijającym fundamencie dziejowym.
     Jest pewien tragizm wpisany w dzieło Vincenza, ale jest to jasny tragizm, tragizm grzechu pierworodnego prowadzący finalnie do zbawienia.  
     Vincenz jako neognostyk? Być może, zważając na opisaną przez niego legendę o Samaelu, z ducha gnostycką.
    Z Vincenza zostanie tylko domniemany rękopis bojański, chasydzka legenda o Samelu. Ją wyciąć i zostawić. Niech lśni swoim czarnym blaskiem.  
    Vincenz raz pochłania a innym razem blokuje, męczy. Myślę, że dużo zależy od jego miłości do przyrody, kosmicznej przyrody. Kiedy u Vincenza człowiek jest częścią przyrody, wtedy rzeczywiście opis człowieka jest przekonujący, wartki, bezpośredni, można się w niego wczuć, w te wszystkie święte słoneczka, nauki wichrowe, szum Czeremoszu. Pośrednim stopniem jest pobratymstwo – musi ono dotyczyć przede wszystkim kosmicznej przyrody i siły ją przenikającej, żywociny. Albowiem już zbratanie człowieka z człowiekiem poprzez pracę połączoną z zabawę, tzw. tołokę, nie jest już tak przekonujące. Człowiek Vincenza nie jest bowiem tyle częścią świata kultury przez siebie stworzonego, co świata natury, który pełen jest mistycznej siły przenikającej, dziwów, czarów, tajemnicy. Świat kultury, obiektywny, wyabstrahowany z natury, jakby nie przekonuje w Vincenzowskim dziele, dopiero mocno zsubiektywizowany świat natury czyni tetralogię Vincenzowską arcydziełem.
     Na koniec trzeba stwierdzić, że arcydzieło to jest mocno chybotliwe. Nie wytrzymało próby czasu, jest anachroniczne. Funkcjonować może jedynie teraz jako cenny dokument minionych czasów, dokument piękny, lecz już, nie bójmy się tego powiedzieć, prawie nie do czytania.
   Po pewnym, dłuższym czasie powracam do Vincenza i znów daję się porwać. Jego frazie, śniegowej, jego precyzji, okrągłej i ciemnej, jego zamiłowaniu do zabawy, hulanki i huślanki.
Jego grze na trembitach, fłojerach, jego umiłowaniu życia. Bo Vincenz to znakomity terapeuta zbolałych, depresyjnych dusz, którym świat przestał podobać się z jakichś przyczyn.
Uczy ich Vincenz radości, familiarności, braterstwa, czyli tzw. pobratymstwa, jest wytrwałym nauczycielem wspólnoty, bycia razem w śmiechu, zabawie, odpoczynku. Jest piewcą wytrwałości w dążeniu do celu, a tym celem zdaje się być u Vincenza życie samo, niepodrabialne, oryginalne, jedyne – świeże, śniegowe, pierwsze. Jest nauczycielem cierpliwego dialogu, zmierzającego ku współpracy i zgodzie zwaśnionych w rozmowie stron.
Jest niezastąpionym opowiadaczem cudownych historii.  
     Vincenza fraza płynie wartko. Trzeba go czytać fazami. Czasem wciąga strumień narracji, prawie bez reszty, a niekiedy wręcz odpycha. Ciężko powiedzieć na czym to polega, bo chyba nie na ilości słów, raczej na ich ustawieniu wzajem siebie i wzajemnym doborze, tym, jak się nawzajem oświetlają.
    Dużo jest o tańcu i samego tańca w prozie Vincenza. To proza roztańczona. To proza pełna zabawy, w której praca jest odpoczynkiem a odpoczynek pracą. W tym sensie jest to proza Paruzji – czasów szczęśliwych, czasów ziszczonych, czasów urzeczywistnionych. Według św. Tomasza z Akwinu Boga można utożsamić z intelektem czynnym, który z kolei trzeba utożsamić ze światłem. A proza Vincenza to taki wcielony intelekt czynny, wszystko tam równocześnie gra, buzuje, śpiewa, tańczy, aż czasem czytelnik czuje zmęczenie i zmuszony jest od tej prozy odpocząć. W Paruzji nie da się trwać nieustannie.  
     Do Paruzji da się wrócić i wytrwać w niej odrobinę więcej jeszcze.
Więc u Vincenza ważną rolę w „Zwadzie” odgrywa wspólnota ludzi pracujących. Ludzie ci, po całodniowej pracy, grzeją się przy ogniu i opowiadają sobie cudowne, baśniowe oraz wyśnione historie.
     U Vincenza świat jest w działaniu, świat z jednej strony cały czas staje się, ale z drugiej jest ciągle w uśpieniu, ciągle przymiera, ciągle gaśnie.
Cała proza Vincenza, mówię o tetralogii „Na wysokiej połoninie” opiera się, jak się zdaje, na dialektyce działania i gaśnięcia.
To, co działa gaśnie, a co gaśnie, budzi się, by znowu działać.
    Jem razem z Vincenzem placzinty, podróżuję do źródeł Czeremoszu, kąpię się  w tej rzece, piję z nim wino, rozmawiam o polityce, bawię się z dziewczętami, rozkwitam w chrześcijaństwie, czyli w grzechu z jednej strony, a przepięknej złudzie z drugiej,  otwieram oczy na niebo.
   Tyle w tej prozie materialnej konkretności, ile czystego ducha, i to chyba ten duch, czysty, ożywia tę materię bezustannie, materię rzek, źródeł, huculskich strojów oraz rozmów, przyjemnych pogwarek, tańców, zabaw, całej tej nieskończoności, która przewija się przez tę prozę na podobieństwo czystego płomienia, który nie gaśnie nigdy, a zawsze ożywia.
   W śniegu, płomieniu na śniegu, na czarnym i białym śniegu, tli się duch żywy ognia.
Ten ogień od wewnątrz rozświetla prozę Vincenza.
Można się przy niej ogrzać, trochę zapomnieć, że się jest, przepaść w tej Paruzji bezustannej.
A rozsadza jeszcze tę prozę od środka tkliwa i czuła dialektyka tego, co zmienne i niezmienne. Czas tam faluje na podobieństwo wieczności, jak chmury nad Popadyńcem.
     Vincenz jest pisarzem będącym po jasnej stronie bytu.
Opisuje „bazar figurynek”. W jarmarcznych tych  splotach wyziera światło poznania (anagnagorisis). Epistemologia u Vincenza jest równocześnie ontologią świata stworzonego.
Vincenz, a raczej narrator Vincenzowski, pisząc bardzo pomału, jednocześnie poznaje i stwarza świat opisywany, w którym przypadek jest wpisany w wyższą celowość świata stworzonego – jednocześnie hic et nunc, co w trakcie długotrwałego, celowego procesu, który na ma na celu stworzenie i poznanie tego, co zostało stworzone.
Stworzenie woła jednocześnie u Vincenza o dwie rzeczy: przypadek i cel i te dwie rzeczy, te dwa, wielkie Vincenzowskie programy, występują ze sobą w harmonijnej koincydencji.
Vincenzowski bazar i targowisko służy bowiem tak naprawdę poznaniu prawdy objawionej w świecie, swoistej epifanii.
Owa bazarowa epifaniczność ma na celu przybliżenie piękna świata stworzonego, zawieszonego między to, co przypadkowe a to, co celowe.
Przypadek zawsze u Vincenza służy wyższym, epifanicznym celom, objawienia eidos tego, co piękne i co nie przemija.
Czas u Vincenza dzieli się bowiem na nieśmiertelny, nieprzemijający czas górski i czas w dole, czas historyczny, który niszczy i zabiera to, co święte i pierwsze.
    U Vincenza, w „Nowych czasach. Listach z nieba”, trwa nieustające święto, nieustający karnawał, ludzie śmieją, piją, bawią się, tańczą, bardzo dużo rozmawiają.
Można powiedzieć, że proza Vincenza jest dialogiczna i że rozmowa odgrywa w niej jedną z najistotniejszych ról.
     Biegnie ta proza czasem jak lis – krętacz – Hermes, wiele razy oszukuje ten bieg, czasem się zatrzymuje, przystaje, by potem znów móc się rozpędzić i biec w nieznane, w taniec.
Ziarnistość tej prozy, jej gęstość, jest olbrzymia.
Stąd ta konfuzja: czy biec przez te ziarna, czy mimo tych ziaren, czy się zatrzymać, odpocząć, dobiec do kolejnego przystanku.
Mam wrażenie, że o procesie lektury czytelnika decyduje tylko i aż świadomość narratora.
A ona jest wypełniona bez reszty tańcem, Połoniną, świętami, obrzędami, zwyczajami.
Przystanąć, odpocząć chwilę, zatrzymać się w tej Paruzji na sen, a potem obudzić się i znowu wejść – w tę prozę, jak w sen chorującego psychicznie.
Bo proza Vincenza jest jak choroba psychiczna.
Ma piętro snu i piętro jawy, a wszystko, co ważne tam, dzieje się na piętrze snu, pod progiem świadomości – zdaje relację ta proza ze świadomości ukrytej – w głębinach, konarach, korzeniach, w mroku, w tajemniczych rozwidleniach podziemnych.
Wydarza się najbardziej proza Vincenza w tym, co podziemne, to, co podziemne pracuje przecież bez ustanku, chyba nawet po śmierci, ale świadomość jawy, świadomość powierzchniowa, jest bardzo już zmęczona tą pracą Paruzji snu i musi odpocząć, musi przystanąć, musi nabrać oddechu.
Dialektyka tego, co powierzchniowe i głębokie – to Vincenz.
Po stronie powierzchni jest sfera źródła, po stronie tego, co głębokie, podziemna, labiryntowa sfera korzeni.
Źródło jawy rozmawia u Vincenza z korzeniem snu.
     Vincenz wszystko opiera na jednym chwycie, bardzo rzadko zmienia tonację, stąd ta Paruzyjność jego prozy, w której nie da się cały czas trwać.
Momentalność jego prozy jest na antypodach trwałości dłuższej tego momentu. Trzeba być bardzo cierpliwym dla Vincenza, żmudnym, mozolnym.
Czasem nie starcza mi tej cierpliwości, przyznaję…
     Vincenz to pisarz nierównomiernych błysków oraz olśnieni. Raz przytrzyma dłużej, kiedy indziej zaś wytraca impet i staje się, co tu kryć, urzędnikiem od literatury zamiast artystą.
     Jestem pełen zachwytu nad artyzmem prozy Vincenza.
Śnieg między frazami, łączy się tutaj z dużym poczuciem tego, co historyczne.
Vincenz jest wrażliwy zarówno na przyrodę, jak i na ludzi.
Buduje, konstruuje, tworzy.
Tworzy wszechświat z małego ziarenka.
Vincenz to precyzja języka w zdaniu okrągłym i takim, co wie, co chce powiedzieć, które mieści podziemny potok i niebo i drzewa szumiące, zielone.
Vincenz jest budowniczym swojego świata – i jednocześnie jest to świat stworzony, wykreowany i realny, historyczny, osadzony w konkretnej czasoprzestrzeni Huculszczyzny.
Buduje np. swój świat poprzez wymienianie różnych sprzętów do budowania, kreacji, poprzez wymienianie różnych osób, które budują, kreują, lub po prostu są.
Strumień języka u Vincenza jest podziemny jednocześnie i podniebny. Świat jest światem nieba i podziemi.
To, co podziemne i to, co na niebie łączy się jakoś ze sobą – np. w opisie gołębia.
Jakby nurt podziemny domagał się ekwiwalencji w tym, co na niebie.
Ale najważniejsze u Vincenza jest chyba budowanie – cierpliwe budowanie świata stworzonego.
    Czyta się Vincenza bardzo dobrze, fraza płynie potoczyście, jest piękna, krystaliczna, źródlana, a przy tym w sensie materialnym precyzyjna. Dlatego Vincenz to pisarz, który łączy źródło z materią.
Źródło światowe, tak określiłbym specyficzny światopogląd i światoogląd Vincenzowskiej frazy.
    Vincenz raz przyciąga, raz odpycha, ale częściej przyciąga. Precyzją frazy, jej pięknem, jej misterną szczegółową, wręcz koronkową robotą.
Spomiędzy tych fraz wyziera światło. Trudno mi je zdefiniować, ale jestem jego pewien, wewnętrznego oraz zewnętrznego światła narratora, które promieniuje na cały, czarny las powieści. Budowanie z kamyków – zdań, Vincenz układacz nie fabuł, ale powieściowej budowli, pewnej konstrukcji, która posiada swój wewnętrzny porządek.
„Na wysokiej połoninie” przedstawia z jednej strony zupełny nieład, jak rozsypane nuty na stole, a z drugiej strony wewnętrzny, ukryty porządek muzyki, który z wewnątrz promieniuje na zewnątrz. Zatem fraza Vincenza jest pewną emanacją tego, co wewnętrznie uporządkowane, wewnętrznego, ukrytego porządku na zewnętrzny bałagan.  
Poza tym ta proza przesycona jest religijnością, nie tyle autentycznym pragnieniem religijnym, co religijnością, rozumianą z jednej strony jako pewien zew kulturowy, a z drugiej ożywcza siła, ożywiająca wszystko, co istnieje.
Więc siła pisarska Vincenza, chyba ta właściwa, bierze się z napięcia między reliktem a autentyczną świeżością zewu kulturowego.
Między reliktem a żywociną rozgrywa się chyba prawdziwy oraz istotny dramat powieści Vincenza.
    Fraza Vincenza płynie jak rzeka, strumień, a z tego strumienia wyławiam pojedyncze kryształki sensu i przyglądam się im, migoczą raz na zielono, raz na srebrno, raz na czarno, za każdym razem inaczej.
Osiągnięty zostaje efekt kalejdoskopowy. Dlatego nie należy Vincenza czytać jednym ciurkiem, ale z doskoku i bardzo pomału i dość krótko, bo w głowie może nieco zawirować od tych różnokolorowych światełek wewnątrz kalejdoskopu.
    Mam odczucie genialności prozy Vincenza, ale wytrzymać można i dłużej, potem jednak pęd czytelniczy się wytraca, coś stopuje, jakieś piękno do końca nie chce się wyżyć. Piękno dawkowane, jak kropelki, żywica.
   Vincenz to fraza czysta, jak owce na halach, pagórkach, szczytach.
Rozlewa się z tej frazy biel oczyszczenia.
     Poczucie Paruzyjności prozy Vincenza powróciło.
Z czym wiązać ten czysty oddech źródłowy?
Z otwarciem oczu duszy.
Samael składa się z dwóch cząstek: dobra i zła.
Te cząstki w człowieku żyją.
Samo dobro, jak i samo zło prowadzą do wewnętrznej martwoty.
Dopiero wymieszane ze sobą prowadzą do swoistej dynamiki duchowej.
Tak jest u Vincenza.
Mieszanina dobra i zła stanowi o dynamice żywociny.
Wszystko, co stworzone, tętni tam i żyje, tańczy, oddycha, śpiewa.
Ale ruch odbywa się zawsze w swoistym światłocieniu.
Proza Vincenza to bowiem poezja innymi słowy, poezja światłocienia.
Poezja żyworodnej materii również.
I poezja ożywionej przez ducha przyrody.


[1] Por. Stanisław Vincenz, „Na wysokiej połoninie. Nowe Czasy. Listy z Nieba”, Warszawa 1982, s.560.

[2] Por. Stanisław Vincenz, „Na wysokiej połoninie. Barwinkowy wianek”, Warszawa 1983, s.73.

[3] Por. Jw.

[4] Por. Piotr Nowaczyński, „Mądrość Vincenza”, Lublin 2003, s.131-203.

Reklama

2 KOMENTARZE

  1. Tak, jak Michał Piętniewicz jest zachwycony artyzmem prozy Vincenza, ja miłośnik tej prozy, jestem zachwycony porywającą analizą twórczości Vincenza, choć rozwleczona, nadto urocza, i do zakochania pierwszy krok!… i wracać jak do lektury, tej prywatnej, sprawiającej przyjemność, wcale nie obowiązkowej ,koniecznej dla ducha! – W końcu autorem jest poeta! Znam wielu krytyków, ten dał świadectwo wiarygodności prawdziwego talentu!

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko