Niemen
Kaprysy i zmiany kierunków.
Rwący nurt w osi wschód-zachód przechodzi
w strumyczek, kilometr dalej jest szeroki
jak Amazonka. Nawet o nazwie nie wiadomo
nic na pewno. Z południa dobrze widać mosty,
najstarszy bez nazwy, kiedyś Aleksandra,
potem Mikołaja, w międzywojniu Piłsudskiego.
To wtedy do miasta weszli po nim Niemcy.
Wielka synagoga chóralna
Wielka Troicka 59. Bożnica. A raczej szpital
dla mieszkańców getta. Lub punkt deportacyjny.
Albo magazyn produktów spożywczych i środków
medycznych. Albo hala produkcyjna i pracownia
Związku Twórców BSRR. Wszystko można.
Można nawet pół wieku później oddać budynek
Żydom, których nie ma.
Zamki Grodna
Stary Zamek. Stefan Batory, Dawid Grodzieński,
książę Witold – każdy ma kogoś swojego
w tych ruinach. I Nowy Zamek, ten od Sejmu
Niemego, z sierpem i młotem nad wejściem.
Dzieli je kilka metrów, pół tysiąca lat,
historia początku i końca.
Stare Wasiliszki
To stąd wybiegł tak niespodziewanie, we wszystkie strony,
co tchu, przenikając granice i mury? To te dachy, kamienie,
drzewa, te krajobrazy trzymał całe życie pod powiekami?
Jeśli dobrze ustawić głos i szeroko rozłożyć skrzydła, można
unieść się z dowolnej ziemi. Choćby brakło wiatru i prądu.
Wszędzie jest centrum świata, możliwy wybuch supernowej
wizji, wszędzie mogą płonąć stodoły.
Iwie
Ulica Marksa prowadzi do kościoła,
Lenina do meczetu, 1 Maja do cerkwi.
Dzierżyńskiego, Sowiecka, 17 września,
a także ulica 50. Rocznicy Października
prawdopodobnie nie prowadzą do żadnej
świątyni. Była jeszcze synagoga, ale obecnie
mieści się w niej dziecięca szkoła sportu.
To zrozumiałe, według spisu z 2009 roku
w Iwiu – może to od tatarskiego słowa eve,
a może od rosyjskiego iwa, w końcu
tyle tu wierzb płaczących –
mieszkał jeden Żyd.
W drodze do Mińska
Jest środa 11 lipca 2018 godzina 17.40,
po prawej mijam drogowskaz na Oszmianę.
Jako dziecko nie mogłam pojąć, dlaczego
ojciec w rubryce miejsce urodzenia wpisywał:
Kamionka, powiat oszmiański, ZSRR. Wrócił tam
tylko raz, kiedy już było wolno, potem przez tydzień
milczał, ale podróż wyswobodziła go od snów
pełnych kamieni.
U Mickiewicza
Pod Nowogródkiem łapie nas deszcz,
wprost z autokaru wpadamy do domu
Mistrza, dokładniej – do repliki domu,
przy ulicy Lenina 1, ale to nic, ważne są
duch i przestrzeń (ojciec Adama zapłacił
za nią 50 rubli), reszta to dekoracje,
rekwizyty. Liczą się tamte poruszenia –
matka biegnie z nieprzytomnym synem
na ręku; ojciec umiera za wcześnie;
Maryla wychodzi za hrabiego Puttkamera.
I jeszcze kilka pytań. Czy szkła okularów
pamiętają obrazy? Ile razy przebudują
mu dom? Kiedy znów wybuchnie pożar?
Ale słowa nie płoną, a ja im wierzę.
Wierzę temu miejscu i jego pamięci.
Choćby z dzisiaj ocalały jedynie smutek,
zmęczenie, nagły deszcz.
Stare Siedlisko, 1952
Mogli was przesiedlić do Wrocławia, mogli pod Poznań
albo Szczecin. Wszędzie czekały poniemieckie domy,
murowane, lepsze niż ten w Kamionce.
Poza paroma tobołkami przywieźliście swoją rozpacz
i akcent. Nie udało się ich pozbyć. Dla najmłodszych
wasza historia stawała się z czasem legendą,
do której we wszystkim trzeba szukać rymu, była tym,
czym dla mnie opowieść o bocianie wyrzucającym młode
z gniazda, które nazajutrz spłonęło od uderzenia pioruna.
Znaleźć harmonię tam, gdzie urywa się melodia,
zawiesza głos? To udaje się tylko w wyobraźni,
może jeszcze czasem w życiu.
List Anny Frank, z datą 4 sierpnia 1944, godz. 11
droga kitty,
to niemożliwy list. obie już to wiemy: nie ma końca
wojny. jest po prostu koniec. a jeszcze w lipcu dostaliśmy
osiemnaście funtów zielonego groszku od von hoevena
i ponad dwadzieścia skrzynek truskawek od broksa, czyli
byliśmy dobrze przygotowani
na życie. życie. słowo, które zdołało się sprawnie wykadrować
do rozmiarów oficyny z brudnym oknem-obietnicą normalności.
kitty, czy jest normalność? i czym ona jest po dwóch latach zakazu
spuszczania wody w toalecie w godzinach, kiedy ktoś mógł słyszeć, że
my tu żyliśmy? my tu żyliśmy,
najdroższa kitty. mój język miał już nie dotknąć męskiej szyi
ani kropli letniego deszczu. zamknięta młodość miała wystarczyć
za całe życie, piasek pod powiekami za pustynię, drewno stołu
za las, a sól na policzkach za morze,
które tym razem miało się nie rozstąpić.
przyszłość kreśliła lekkim piórem obrazy, w których nie miałam się zmieścić.
jeszcze nie wiem, co szybciej zarasta – lej po bombie czy pustka
po człowieku? powiedz, jak nie przywiązywać się do swojego miejsca i
do nadziei? chciałam się na zapas śmiać, kochać petera, uczyć się algebry,
na zapas chciałam się opisać,
bo ta wojna miała nigdy się nie skończyć. droga kitty, czy nie zbyt strasznie wygląda
w dzienniku małej dziewczynki zdanie: dwa lata temu udało nam się szczęśliwie
pochować w oficynie? zresztą nieważne są słowa, odtąd śmierć ma nas
za nic. muszę kończyć. nie ma już czasu.
Pierwszy prawdziwie miłosny wiersz
miłość może zacząć się wszędzie i
nigdzie. również tam może się
skończyć
rilke bez wahania mógł pisać jesteś moją
miłością. sto lat później muszę uprawiać
semantyczne akrobacje. zostanie, co jest,
a jest
tak po prostu: patrzę na ciebie czule
na tle brudnych kamienic i gołębi.
kapryśna ostrość sprawia, że chwilami
to one są na twoim tle. drobna zmiana
perspektywy,
czyli manewry ćwiczebne w nabieraniu
dystansu. kwietniowe ciepło zlizuje z nas
tak zwany wewnętrzny chłód. to nie brzmi
zbyt poetycko. trudno, ale tak właśnie jest.
odważyłam się
i delikatnie przeczesałam ci dłonią włosy.
było prawie jak blisko. jeszcze tylko
nazwij mnie pieszczotliwie, a zapomnimy,
że ten raz miał być ostatni. za chwilę
rozczuli cię –
jak zawsze – mój infantylny imperatyw
robienia balonów z gumy do żucia. i
znów będzie jasne: nie rozstaniemy się,
najdroższa. deus ex machina albo
dzień świstaka.
Raport z porządków. Karton z napisem „1986-91”
Arlecie
oczywiście: sentymentalnych wynurzeń nie będzie*.
po prostu – sprzątam. i nagle fuzja nieznośnej lekkości
z floydami. i znów ten czytelnie zdeterminowany splot
okoliczności. jedno osiedle, jedna ławka, wspólne papierosy,
przeczucie – to właśnie jest przyjaźń. pamiętasz? nocne
spacery po lesie, bursa na schodach, love me tender
na tamie w bieszczadach po dwóch piwach. łatwo było
sofistycznie uśmiercać boga co wieczór i pozwalać mu
reinkarnować się o świcie. razem wszystko: ekscytacje,
emigracje, egzaltacje; na czarno-białych zdjęciach widać
niecierpliwe młode oczy; absolutna pewność,
że za każdym kolejnym zakrętem można wszystko
zacząć od nowa. pewność. ona też miała nam się
za chwilę rozsypać. czasem przypadkiem trafiamy
na swoje cienie; nerwowo roześmiane udają,
że jeszcze w nią wierzą. pamiętasz naszą umowę?
po dziesięciu latach miałam ci oddać Woskową Rzeźbę.
minęło prawie dwadzieścia. czyściłam ją, przekładałam
z kąta w kąt, z szafki do szafki, z roku na rok, aż
wreszcie wczoraj wyrzuciłam. został kundera, może
jeszcze the final cut i będziesz na zawsze
w martwym polu.
*Marcin Świetlicki, Styczeń
Sablé po raz trzeci
Irenie Barbier
Lipiec 2015. Samolot z Berlina, upał w Paryżu,
sen w TGV skutecznie odcięły powrót, ustaliły
nowy adres, pod który nie trafiają rachunki.
Jestem tylko na chwilę, nadam tymczasowe imiona
wszystkiemu, co brzmi obco, i sobie tutaj, i sobie tam;
rzekę nazwę jednak rzeką, sosnę sosną, gregoriańskie
śpiewy mnichów w Solesmes nazwę wzruszeniem.
Tydzień w miasteczku, któremu nie dały rady czołgi
ani turyści. Można szukać odbicia w starych kamieniach;
jedynie ulica żydowska została, jak wszędzie, tylko z nazwy.
Powinnam wrzucić do l’Erve centa, może butelkę
z wierszem, zapewnić sobie Aller-retour albo chociaż
zdziwienie wędkarza, który nie złoży obcych liter,
jednak wsunie je w Ouest France, przechowa na strychu.
Przed odjazdem notuję kilka nowych zachwytów:
akordeon Sary Do, dzikie zejście do rzeki
na tyłach domu, para kochanków na placu.
Zdjęcia od dawna nie mają negatywów:
nieczynny wiadukt za każdym razem odetnie się
od jasnego nieba. To, co jest, zawsze tak samo
zakłuje. Bez przekłamań, bez końca.
18.07.2015
Sablé po raz trzeci. Powrót
Irenie Barbier
Asnièrs sur Vègre, Avoise, Solosmes sur Sarthre.
Powoli wyprowadzam z tych miasteczek
słowa. W połowie lotu z Paryża na Tegel
gubię ich brzmienia.
Będzie jakby nic się nie stało, jakby nie było
rozmów pod sosną, porto, wiaduktu
i całego tego poruszenia poezji
w ogrodzie Sary Do.
I jakby nas nie było. A przecież wciąż spełniają się sny
sprzed tysięcy lat; wystarczy odciąć fonię –
wychodzą, czują się u siebie. Ich parkany, domy,
dzielnice, ich rzeka. I nasze tutaj kilka chwil.
W Asnièrs fotografuję malowidła świętych w murach
średniowiecznego kościoła. Wyświetla się komunikat
„wykryto mruganie”.
poczekajmy na jesień
to najlepsza pora
dla początkujących
w umieraniu
wtedy dopasujemy się jakoś
do chłodu
podzielimy sufit
przećwiczymy ewakuację
a teraz chcę się wikłać
w twoje palce wciąż chcę
przez tamten pocałunek zrozumieć
efekt motyla
*
wiersz? jest po twojej stronie
masz tu wszystko
czarno na białym:
jeśli są jakieś piekła
zabiorę cię w najlepsze z nich
Moje Braniewo
Między sierpniem a sierpniem upływało wtedy kilkaset
prawdziwie różnych dni. Jeśli coś przeciekało przez palce
– to jedynie woda w strumieniu. Było się z zapartym tchem.
Zapach maciejki uwodził w ciepłe wieczory, jasne
Wielkim Wozem (dopiero co wspólnie odkrytym) i światłem
latarki, sekretnie przechwyconej z dorosłego pokoju.
Komnata posiwiałych kufrów. Powleczony pajęczyną świat kusił
i straszył. W gąszczu rdzawych narzędzi (ich przeznaczenia nikt
nie dociekał) rozbrzmiewał nasz śmiech. Po latach chciałam
wsłuchać się w jego echo – stojąc pośrodku pustego garażu.
Przy stole zawsze było dość miejsca dla wszystkich,
w cudowny sposób. Jedynie babcia nie wydawała się
starsza z każdym rokiem, tylko chodziła jakby wolniej,
zwłaszcza do bramy, żegnać, przed odjazdem. Co rok
na zawsze. Babcia. Jej powiekami bezszelestnie
zamknęło się nasze dzieciństwo.
Najbardziej ściska za gardło tamta pewność.
Czasem jeszcze próbujemy jej odszukać.
—
Wiersze tygodnia redaguje Stefan Jurkowski
stefan.jurkowski@pisarze.pl