Stefan M. Żarów
sącząc cydr
rzecz pozbawiona tchnienia rzemieślnika
wydrążona materia
odcisk dłuta
rozkosz jego zręcznej ręki
odgłos pękających struktur
wokół niesie się pieśń chasydów
słowo
tam gdzie pomieszkiwał kleszcz
pustkowie
zwykłe przeorane pole
ukazanie korzeni roślin
blado piaskowa obnażona gleba
przy starej synagodze sroga pustka
Rose i Benek pomieszkują w zagęszczeniu cumulusów
na rozstajach pamięci odjeżdża ferajna
mordercy dożyli starości
rozplenili plemię następców wyzutych z przeszłości
esencja
dom ceglany
z odgłosem mowy wrocławskiej kamienicy
odgruzowana przeszłość pierwotnej substancji
stukot wagonowych kół
spoinowany wapnem gaszonym w parującej ziemi
sny wypełnione postaciami mieszkańców
idąc śladem cięgieł
odnalazłem to miejsce na skraju Placu Grunwaldzkiego
ten sam rytm
wibrowanie opustoszałych fundamentów
dysonans
inna mowa mieszkańców w bliskim mi języku
urealnienie snów z dzieciństwa
przechodząc przystawałem tam
biorąc oddech w moim codziennym trakcie z katedry filozofii
rzecz równoważnik bytu
odniesienie do poznania esencjonalnego
odwrócona karta zdarzeń
wchodzę na szczyt
przede mną osobliwa góra codziennych schodów
pochylony przebudzeniem
skrzypieniem lat
wodzę za ruchem wskazującego palca
dotyk mojej świadomości
rozwija pofałdowane wzgórza mózgu
gdybym odkrył przyszłe dni
zapewne sparaliżowany pozostałbym w kołysce niemowlęctwa
a tak niosę platynowy zarost
bibliotekę zdarzeń
coraz obszerniejszy katalog osobliwych grafik
a zapis kart odczytuje na drukarce wewnętrznych przypomnień
kiedy
idę w stronę nieuchronności
cicho pobrzękują elektroniczne pliki danych
współczesne odwzorowanie kartotek
dachy pokrywa lustro fotowoltaiki
cumulusy błądzą po gładziach sprzężonej energii
zapach pieczonej szarlotki zaciąga od wiekowej renety
rudzik w ukłonach spogląda od zawietrznej
jeszcze nie przesłano mi adresu
nie oczekuje pośpiechu
decyzyjnych organów powołania
niech chmury mega informacji pozostaną w świadomości
nie oczekuję wygenerowanego przekazu
wokół pośpiesznie powołują z różnych półek
nieistotne dekady
spektrum zasług
kartoteka przewinień
jeszcze napełniam pliki danych
wiatr kołysze ziemskim uniesieniem
jeszcze karmię się codziennością zdarzeń
Wiersze pochodzą ze zbioru: czytam samotność
Alicja Trubas
Fantom
Wyglądam przez okno w jaskrawo zimną noc.
Nikt mnie nie obudził.
W kącie pokoju siedzi ten stary nieznajomy.
Patrzę w gładkie oblicze wypchanego człowieka.
Szturcham miękkie ciało; odpowiada kurzem.
Wiesz, mówię mu, ja sama jestem fantomem –
ale w jeszcze całkiem ludzkiej skórze.
Jeszcze coś gdzieś czasami poczuję.
Rzęsę w oku, nóż w plecach, krew z nosa.
Czy można być spóźnionym na nie swoją podróż.
Czy można być za starym na swe własne stworzenie.
Jeszcze śnię
Błądzę w naszym mieście, jakbym
była obca. Mrużąc oczy,
czytam nazwy ulic, szukam
miejsca naszego spotkania.
Jadę palcem po planie bez
żadnego zrozumienia. Przecież
byłam tutaj setki razy.
Byłam tu, zanim byłam sobą.
Mijam między kamienicami
wszystkie głosy świata. Wciąż
przyspieszam, bo za rogiem jest
ten mur i żeliwna brama.
Stoję na krzywym chodniku
w pełnym zamyśleniu. Wszystko
wygląda tak jak bym chciała.
Witryna wciąż jest z cynamonu.
Obserwator
Jakoś przestać nie mogę,
choć znam to już na pamięć.
Chyba z nią współodczuwam.
Chyba się z nią rozumiem.
Już białka czerwienieją,
migotają iskierki
jak migota czasem w sercu.
Póki jeszcze coś się dzieje.
Samotne świeci światełko na kolor jasnoniebieski.
Jak dzikie pole kwiatki,
jak niewinne koronki.
Boli mnie już trochę w piersi,
znany finał coraz bliżej.
Wysilam zmęczony wzrok,
pochylam się na stołku.
Lampa rzęzi coraz głośniej,
coraz gęstszy trzepot skrzydeł.
Jeszcze mogłaby zawrócić –
ale nigdy nie zawraca.
Wiesław Fałkowski
Wiersze z książki Budząc się na brzegu rzeki Gade, ArtNotes – Londyn 2021
Drugi dzień wiosny
drugiego dnia wiosny
w moim miasteczku świeci słońce
i przez okno wyraźnie widać
jak świat sklecony
ze zmurszałych ideologii
przez starców trzymających
w zdeformowanych dłoniach
złoto diamenty i papierowe pieniądze
zaczyna się rozpadać
niedowierzanie i zaskoczenie
zamienia się w strach
nie można zmienić tego stanu rzeczy
otoczony zarazą
nadmiarem informacji
dobrymi radami
zaleceniami nakazami i zakazami
zmieszanymi z bzdurą i absurdem
przepowiedniami i pobożnymi życzeniami
próbuję bezskutecznie rozpoznać zagrożenie
zakładam szmacianą maskę
z nadzieją że ochroni mnie
od wszelkiego złego
zaczynam postępować irracjonalnie
potem sam sobie się dziwię
że nie słucham zdrowego rozsądku
i ulegam panice
drugiego dnia wiosny
uświadamiam sobie że
szczęście to sztuka właściwego
wykorzystania czasu
starannego budowania wspomnień
nie ma czasu przyszłego
mam tylko to co było
Trzeci dzień wiosny –
Łabędź polski
już drugi dzień świeci słońce
jakby na przekór
demonstracyjnie obwieszczając
nadejście wiosny ze wszystkimi jej atrybutami
po zachodniej stronie River Gade
na nieskoszonych trawnikach
kwitną żółte żonkile i różowe hiacynty
na wschodnim brzegu
kilka metrów od asfaltowej jezdni
para łabędzi zakłada gniazdo
ona i on niespiesznie
spokojnie i dostojnie
znoszą źdźbło do źdźbła
gałązka do gałązki
z wielką starannością
budują dom
w maju wyklują się szare pisklęta
jedno będzie białe
bo w matce płynie krew
polskiego łabędzia
tej wiosny w miasteczku nad River Gade
życie mieszkańców przecieka między palcami
czas niespodziewanie zwolnił
pulsuje zawraca i uchodzi
Czwarty dzień wiosny –
You must stay at home
czwartego dnia wiosny
zaczęło mi brakować angielskiej pogody
słońce świeci opętańczo
na niebie ani jednej chmurki
angielska pogoda – czytaj drobny deszcz
przenikający do samego jądra wszystko na co pada
nastraja melancholijnie żeby nie powiedzieć depresyjnie
tymczasem świeci nadał słońce
nic sobie nie robiąc z mojej tęsknoty za deszczem
dostałem esemesa
New rules in force now:
you must stay at home
jestem w grupie podwyższonego ryzyka
zaczynam bać się śmierci
no może nie aż tak
sama śmierć mnie nie przeraża
kiedyś przecież trzeba odejść
przyczyna zdaje się być drugorzędna
boję się raczej myślenia o śmierci
rozpamiętywania jej nieuchronności
i upajania się strachem
mam to w dupie
idę do miasta
główna ulica miasteczka jest pusta
nieliczni przechodnie
przemykają chyłkiem
jakby z poczuciem winy że
idąc do pobliskiego sklepu po chleb
przyczyniają się do rozprzestrzeniania zarazy
patrzę na manekiny stojące nieruchomo
w oknach pozamykanych sklepów
one boją się śmierci najbardziej
kiedy jest się nieruchomym
kiedy się stoi
kiedy się jest zamkniętym
strach zawłaszcza umysł
i obezwładnia
przyspieszam kroku
idę przed siebie
nie zatrzymuję się
uciekam
Piąty dzień wiosny –
They shoot horses, don’t they?
obudziłem się biedniejszy
o jeden nienapisany wiersz
nienamalowany obraz
niezaśpiewaną piosenkę
o jedną noc i jeden dzień
wiosenny przymrozek
pozostawił po sobie szron na zielonej trawie
rano jeszcze przez jakiś czas
posiwiałe źdźbła błyszczały
w promieniach wschodzącego słońca
spokojnie
świat jeszcze istnieje
sprawdziłem ranking
globalny maraton trwa
w igrzyskach śmierci Hiszpania i Chiny
przed nimi tylko Włochy
dla pojednania olimpiada strachu
danse macabre – test szybkości umierania
upadłe anioły dobija się
za parawanem niespełnionych marzeń
they shoot horses don’t they?
spokojnie
jesteśmy w czołówce
w nocy był mróz i pozostawił po sobie szron
obudziłem się biedniejszy
KAROLINA GRZĄDZIEL
Picasso rodzi wojnę
hodował ją w sobie od dawna
nosił jak garb
a teraz zrzuca na płótno ten ciężar
krew stygnie trzeba się spieszyć
karmić włókna wcierać strach i pot
zanim domy ostatecznie runą a miasta przestaną istnieć
figury szybko tracą ostrość
stają się obłe jak pagórki gruzów lub drzewa
łyse od podmuchów żaru
oczy ludzi i zwierząt tak samo błyszczą
gdy noc wprasza się w ich bezwładne ciała
chce ukryć twarz
lecz pod nieustępliwym światłem lampy
obraz ukazuje się cały
jak ostrze na moment przed ciosem
================================
Z kroniki zaginionych II
Zanim wyszedł z domu nosił imię
miał oczy w które spogląda się zwyczajnie
jak odlatujące co roku ptaki
ciepłe dłonie którymi kreślił słowa na piasku
pasażerowie autobusu sto trzydzieści
widzieli go przy bramie parku
przy wejściu na peron i kiosku z papierosami
tych miejsc zresztą przybywało z każdym dniem
aż lista stała się niewiarygodnie długa
zanim zatrzasnął drzwi rzucił kilka zdań
może kilkanaście nikt nie liczył
ich pamięć prześwietliła się szybko
przetarła od obracania w palcach
dwie ulice dalej
liczyła się tylko czarna pikowana kurtka
granatowe dżinsy sportowe buty
znak szczególny
czas który nigdy nie wrócił do jego pokoju
===============================
Janowa Dolina
I
historia światła
między ścianami z bazaltu a stacją rozsiały się domy
zaludniły aleje napełniły kioski
ludzie przywieźli książki i gramafony
zasadzili dzieci które rosły niczym drzewa
równoległe do nieba biegły tory i kable
w nich filmy jazz trzaski rozmów
osada puchła jak nogi starej kobiety
na boisku bito rekordy
apteczne pigułki leżakowały w szufladach
wyrywano zęby opatrywano złamania
czas opływał dolinę spokojną rzeką
II
historia cienia
niepokój rodziców udzielał się bratu
ojciec czyścił broń liczył naboje
matka obierała kierunek
choć żaden nie był właściwy
wania mówił że las jest bezpieczny
że uratuje nas noc zwierzęta ludowe baśnie
tylko trzeba już wyjść
trzeba wybrać
słupy bazaltu rzucały coraz dłuższe cienie
chłonęły kolejne drewniane chaty
ostatni raz widziałam wuja
jego włosy trawił ogień
biegnij szybciej biegnij przed siebie nie oglądaj się wstecz
więc nie obejrzę
już nigdy
============================
Nieoswojona
I
gdy nastaje pora zwiastunów pora oczekiwania
siadam do przechowanych wierszy i rwę je jak chleb
później wkładam do ust i powoli przełykam
w tym czasie zima odcina dostęp do ludzi
w mieście po drugiej stronie sen podchodzi jak złodziej
na białej arktycznej pustyni gdzie szuka się zawsze czyjegoś wzroku
można umrzeć w odosobnieniu albo odosobnić się w umieraniu
bo śmierć o ile w ogóle istnieje jest tylko wariantem głębokiego snu
którego granica jest tak samo nierzeczywista
jak zarys drzew na horyzoncie
II
przeciągam się i dźwigam po nocy
dłoń z mapą wątłych żyłek przez uchylone zasłony wypuszcza ptaki
pierwsze długo kołują nad wychłodzonymi gniazdami
po drugiej stronie miasta zaczyna pękać skorupa
wiatr ściga się z samochodami
ludzie mogą wysiąść w dowolnym kierunku
przejść kilka przecznic i wsunąć się w ciało kochanków
zaczynam rozumieć że miłość o ile istnieje jest wariantem
przywiązania
którego intensywność zmienia się z czasem
jak światło pod zadymionym kloszem
III
piszę do ojca kursywą
jestem silna i waleczna jak lew którego cień rzucały twoje dłonie
nigdy nie dam się zamknąć w cyrku
/ z debiutanckiego tomu – W końcu początek – Miniatura 2020.
Karolina Grządziel – rocznik 1983, absolwentka Wydziału Lekarskiego Collegium Medicum UJ; lekarz psychiatra. Publikacje utworów m.inn. w Akcencie, Fo:Pa, Migotaniach, Minotaurydzie (wyd. internetowe)./