Dorosłych traktować jak dzieci, dzieci zaś jak dorosłych. Dorosłych wytrącać ze stanu ich dorosłości, a dzieci „wzbijać” w dorosłość… – z dawna nawiedza mnie ta zdrożna, swoiście gombrowiczowska pokusa, która prowadzi do mieszania słów, stylów i porządków perswazji. Jeśli więc ucho dojrzałe zaryglowane bywa dla zdań solennie uczonych, to może nachyli się ku słowom świadomie naiwnym i żartobliwie dziecięcym ?
Prawdziwi mędrcy wiedzą – kosztowna to dla mnie wiedza – że nawet dziecku opowiadać można o triadzie Hegla, o pajęczynach ideowych Kanta. Władysław Tatarkiewicz – u kresu starości, gdy dawno już scalił swe monumentalne historie filozofii i estetyki, gdy uporał się z autobiograficznymi, zwięzłymi glosami – żywił jedno jeszcze marzenie. Chciał mianowicie napisać historię filozofii – dla dzieci. Chciał nakreślić dzieje myśli ludzkiej w taki sposób, aby stały się naoczne i zrozumiałe dla wszystkich, nawet dla siedmiolatka.
Szkoda, że tego nie dokonał. Szkoda, że nie wiemy, jak by to zrobił. Ale ogarniamy sens jego pragnień. Chciał, by pokonana została magiczna granica między skomplikowaniem a prostotą ludzkiego myślenia. I prostotą ludzkiej mowy. Marzył, by każdy mógł – od wczesnych lat – korzystać z całego komfortu myśli czynnej i śmiałej. Dlaczego – pytam – tak rzadko odczuwamy dzisiaj ambicję i konieczność takich przedsięwzięć ? Dlaczego „ubieramy” się w język, w mowę, trawieni żądzą splendoru, wyróżnienia, przywileju ? Dlaczego przywiązujemy taką wagę do językowego „munduru”? Do sztucznych pancerzy i udrapowanych tunik mowy ? W ich obfitych fałdach nazbyt często kryje się pustka, jałowość, lęk i bezradność.
Dlaczego więc – pytam – mowa wielu naszych uczonych, polityków, strategów gospodarczych przypomina ciągle stroje radzieckich generałów ? Dlaczego mowa ta brzęczy, chrzęści, operetkowo błyszczy i wiruje, jakby składała się z martwych blaszek, orderów, z kółek o groteskowym sensie i przeznaczeniu ?
Dlaczego mowa innych, tych rzadkich, prawdziwie szlachetnych i mądrych, mądrych światłem wewnętrznym, własnym, nie zaś wypożyczonym z szamańskiego magazynu lub z doraźnie prosperującej rekwizytorni, „leży” na nich jak ubranie, sporządzone ze skromnej, zdrowej tkaniny ? Odpowiada kształtom i liniom ciała ? Nie zwodzi i nie drażni fałszywą urodą ?
Społeczność ludzka dawno już wyłoniła elity specjalistów i odepchnęła masy dyletantów. Dawno już uformowała ścisłe przegrody między kapłanami wielorakiego wtajemniczenia a profanami, daremnie żebrzącymi u bram wiedzy, komplikacji i tajemnicy. Ci pierwsi skłonni są do wyższości, pogardy, lekceważenia. Ci drudzy złorzeczą pierwszym, jeśli są odważni, aktywni, prostodusznie bezczelni i pozbawieni skrupułów. Gęstnieje stan napięcia. Rośnie gniew, który wyraża się w drwinie, w szyderstwie, w nonszalanckim wzruszeniu ramion.
Świat nasz odsłania się jako obszar, złożony z zamkniętych, szczelnych obwodów, między którymi nie zachodzi żadna osmoza. Lub dokonuje się ona ponad głowami zainteresowanych, często w sposób nagły, kategoryczny i bolesny. Polityk staje przed wyborcami jak nadęty mędrzec przed tłumem prostaczków. Nadyma go sztuczna myśl o mechanizmach historii. O zegarach dziejowych. O wskazówkach, których dotknął rzekomo własnym paluchem, zyskując przewagę nad umysłami i wyobraźnią gawiedzi.
Strateg gospodarczy sądzi, że wielkie gospodarstwo różni się zasadniczo od małego gospodarstwa, przeto jego słuchacz nie może niczego zrozumieć, ani niczego przewidzieć. Szamaństwo wtajemniczenia, pycha przywileju – oto jedna z najdotkliwszych chorób. Oto poza obronna każdej elity.
Uczony, którego prosimy, by jasno określił zakres swoich badań, ukazuje twarz monarchy, od którego żąda się abdykacji. Gdy czekamy, by ujawnił ludzką treść swych laboratoryjnych lub pojęciowych działań, wygląda żałośnie, jakby napił się blekotu lub dotknięty został nagłą ułomnością pamięci. Jeży się i syczy – jak kotka, która dostrzegła groźnego przeciwnika. Odczuwamy wtedy pragnienie, by ponowić słowa Miłosza: „Chciałem wstać i powiedzieć : ty, na tej ziemi wycia i rzygowin, na tej ziemi dręczonego wszelkiego żywego stworzenia i mojej ludzkiej rozpaczy, ty, naukowcu, świnio. […] Cóż ja z moją głupotą przeciw tobie, kolekcjonerowi zamrożonych łez albo przeciw komputerom w Lawrence Laboratory?”
Ach, nie o „popularyzację” mi chodzi, o tanie i tandetne kompendia. Chodzi o pokorę wobec dotykalnej „rzeczy ludzkiej”. O dzieła miłości, dialogu. O świadectwa symbiozy między komplikacją i prostotą. O światło perswazji i prostoty, osiągalne tylko dla wyjątkowych i odważnych. Mało jest przecież powołanych, którzy – jak nagi człowiek Tołstoja – mogliby stanąć przeciwko tłumowi ludzi – w wieloimiennych pancerzach.
Gombrowicz – ten dawno już wiedział, o co chodzi, gdy do Brunona Schulza zwracał się z takim – mniej więcej – perfidnym apelem: ty Bruno, wytłumacz to wszystko jasno; ukaż, co jest twoim sednem, twoim sensem. Odsłoń to wszystko przed kupcową z ulicy Chmielnej. I zrób tak, żeby ona pojęła i aprobowała twoją konieczność, jej energię i cenę.
Szukam więc miejsca dla słowa, które byłoby obszarem zdrowego powietrza, świadomej mediacji. Byłoby terenem naturalnego sąsiedztwa i dialogu wtajemniczonych z profanami. Takiego jednak miejsca, w którym uniknąć można wulgaryzacji myśli i prawdy, tylekroć wyklinanej przez Norwida. Granice między prostotą a prostactwem muszą być zawsze szczelne.
Winny być pilnie strzeżone.