Cmentarz choleryczny w Żychlinie
od paru dni pojawia się
nad ranem
na wypłaszczeniu sennych rojeń
niewielki lasek na wzgórku
zagubiony wśród
szachownicy pól
gdzie niegdyś
twórczo rozwijając
którąś z powieści nienackiego
bawiliśmy się
z tomkiem malawskim
w podchody i poszukiwanie skarbów
kryjąc się za
chybotliwymi nagrobkami
tonącymi w wybujałej trawie
przekrzywione krzyże
sterczące nad oceanem chwastów
czasami przypominały nam
przerdzewiałe anteny
zaginionej cywilizacji
czasami były daremnym wołaniem
o pamięć
a znajome nazwiska na wytartych płytach
do których przywiązano
jakieś dziwnie brzmiące imiona
wydawały się szyfrem
nie do złamania
a więc niegodnym uwagi
dziś lasek przytroczony do miasteczka
wieńcem dziarskich nowiutkich
mieszkalnych domków
obojętnych na majestat
niegdysiejszych śmierci
próbuje stać się miejscową
turystyczną atrakcją
i jakoś nie jest
już moim miejscem
od paru dni śni mi się
niewielki lasek na wzgórku
i niespodziewanie
po raz pierwszy
czuję dotyk
i spazmatyczny oddech
moich pradziadków
widać trzeba
doświadczyć by zrozumieć
Ozdrowieniec
tak
powoli dochodzę do siebie
acz zaczynam podejrzewać
że tam dokąd zdążam
nie będzie już
niczego godnego
przyśpieszonego bicia serca
czy zdyszanej galopady
rozedrganych myśli
świat poszedł zdychać
gdzie indziej
przedświt
nad ranem grudą kolczastą w gardle
rodzą się myśli
tak ciasne że nie zmieścisz w nich
nie tylko świata ale chociażby
i w świetlistych rozbłyskach
rodzącego się kolejnego dnia
przypominają trochę zbyt małe buty
lepiej porzucić je zawczasu
nim krwawą smugą wpełzną w synapsy mózgu
wszystko fajnie tylko
w przedpokoju ciągle obijasz się
o szafkę na nikomu niepotrzebne obuwie
a w komputerze o wiersze
które
zamilknij wreszcie
śpij
***
już chwilę po przebudzeniu
sny przerażające lepkie i wilgotne
przypominają
zbiorową mogiłę
tydzień po ekshumacji
tylko szlam
smród
i zbite grudy niepamięci
***
burzliwy jesienny deszcz
pospiesznie zaciera
ostatnie moje ślady
gdy nadejdzie wiosna
nic nie będzie przeszkadzało
tym którzy przyjdą
***
kwarantanna –
na naszej ławce
tylko para wróbli
***
szpital
maseczka w wesołe misie
i skrwawiony skalpel zmęczonych oczu
***
to
taka chwila
gdy nawet płomień
świecy
zamiera
w bezruchu
czekam
***
gęsta mgła za oknem
jeszcze gęstsza w głowie –
nicość pożarła
wszelkie drogowskazy
nareszcie czuję się
bezpieczny
konsultacja kliniczna
dama z tępą kosą
w ramach teleporady
uprzejmie pyta skazańca
o osełkę
a komórka
beznamiętnie
wypikuje
w podejrzanie
znanym rytmie
e-skierowanie
do szpitala
wszystkie formuły istnienia
pośpiesznie zamierają i nikną
tylko twój
rozpaczliwy protest
ratuje świat
***
rozbite lustro –
z okruchów próbuję
złożyć się na nowo
***
koniec ostrego dyżuru
ofiarne stosy
dymią w najlepsze
Karbońska puszcza
Eugeniuszowi Zacharskiemu
w kornej
coraz bardziej podziemnej
pielgrzymce
przez czas
karbońska puszcza
dotarła ku kresowi
spektrum kolorów
pytanie
czy rzeczywiście
oczekuje od nas
przeistoczenia
w ogień dym i pył
śmierć
to będzie
czy
wyzwolenie
jej
czy
nasze
Klangor
niepostrzeżenie
wyzbywamy się
sentymentalnych odruchów
i modyfikujemy słowniki
nawet klucz żurawi
drzazga piękna
na sierpniowym niebie
otwiera już jedynie
zbyt wcześnie
sezon
drugiej fali zarazy
jeszcze niedawno
zwany
zwyczajnie
jesienią
krajobraz eschatologiczny
garść oboli wtopionych w asfaltowy szlak
i pijany charon śpiący pod wierzbą
koniec świata podobno już był
ale się nie do końca udał
jak zresztą wszystko
w tym niezwykłym kraju
—
Wiersze tygodnia redaguje Stefan Jurkowski
[email protected]