Stanisław Nyczaj – Wspomnienie o Tadeuszu Różewiczu (1921–2014) w setną rocznicę Jego urodzin

0
509


I. Niby śmierć poezji

Wszyscy stawiający w poezji pierwsze kroki i potem te kolejne, śmielsze – musieli zmierzyć się z Różewiczowskim wzorcem czy modelem wiersza wolnego. Wydawał się najprostszym z prostych. Był zaraźliwie bezpośredni w szczerych zwierzeniach-oznajmieniach, prawie bez metafor (jako zbędnych ozdobników? – na to nie my, wygodni, a poeta miał logiczne uzasadnienie). Łatwiejszy więc w konstruowaniu, o krótkich wersach i swobodnym układzie ich wiązek w strofy bezrymowe. Po hekatombie wojennej, obozach zagłady Różewicz obwieszczał rozpad wypracowywanych mozolnie przez ludzkość wartości i w ślad za tym także śmierć poezji. Oto zwersyfikowany surowy zapis pt. Od jakiegoś czasu z tomu Twarz (1964):

Od kilku lat
proces umierania poezji
jest przyspieszony
zauważyłem
że nowe wiersze
ogłaszane w tygodnikach
ulegają rozkładowi
w ciągu dwóch trzech godzin
umarli poeci
odchodzą szybciej
żywi
wyrzucają z siebie
w pośpiechu
nowe książki
jakby chcieli zapchać papierem
dziurę

– tj. „jakby chcieli zapchać” bolesne spustoszenie w psychice każdego, kto tę straszliwą wojnę przeżył.

Tadeusz Różewicz, który tego doświadczył, obsesyjnie obwieszczał koniec poezji, a sam jednak nadal pisał wiersze, publikował regularnie kolejne tomiki. Nie zajmował się niczym innym oprócz literatury, z której żył, utrzymywał niemałą rodzinę. I trzeba przyznać, że ziarno jego niepokoju (naznaczone tytułem debiutanckiego tomiku Niepokój z 1947 r.) nie dawało bynajmniej plonów marnych. Przeciwnie, wszyscy podziwialiśmy niebywały rozkwit talentu poety, nieodstępną przychylność weny.


II. Druzgocąca duchowo powtórka z drugiej wojny

W posłowiu do wydanej przez nas antologii poetów z „Hybryd” Coś własnego (2002) Krzysztof Gąsiorowski (1935–2012) odniósł się do historycznego wyzwania, jakim była niewątpliwie okrutnie bezlitosna dla pięknoduchowskiej poetyckości „dezaksjologiczna” konstatacja Tadeusza Różewicza. Gąsiorowski rozważa: „Różewicz zmaga się, jak to ujął bodajże Adorno, z pytaniem, »jak możliwa jest poezja po Oświęcimiu??«. Oświęcim [Auschwitz] jest metaforą niewyrażalnej tragedii (tragedii bez wyboru). Ale myśmy [tj. poeci z kręgu Orientacji »Hybrydy« – SN] już wiedzieli, że mimo swej grozy, jest to pytanie poniekąd dobroduszne. Bo niejako próbuje nie dopuścić do »niemożliwości«, z którą trzeba by było żyć. Myśmy, gdy »widmowe światło wspólnoty« przestało nas ustanawiać i rozstrzygać o naszej tożsamości, tę »niemożliwość« musieli i odważyli się uznać za naturalny, niejako przyrodzony stan rzeczy, rzeczy człowieczej. Były ku temu powody” (s. 144–145).
Pomijam zarysowujące te powody dywagacje, bo akurat zrządzeniem fatum, gdy młodszy poeta starszemu zdawał się wybaczać niby-zapomnienie (w imię Norwidowej przepowiedni z wiersza Do Bronisława Z. z 1879 r., że „…zostaną tylko […] poezja i dobroć… i więcej nic”) – jakże dla wszystkich nas nieoczekiwanie (całkowicie w spełnieniu realnym, poza filmowymi fantazjami-horrorami, nieprawdopodobnie) – nastąpił haniebny atak na wieże Word Trade Centre 11 września 2001 w Nowym Jorku. Dotknęła więc ludzkość ponownie druzgocąca ją duchowo powtórka z hekatomby drugiej wojny. Osobiście zareagowałem na ten szok poetyckim zapisem armagedonu z gorzką w puencie refleksją, co Krzysztof Gąsiorowski natychmiast rozgłosił na pierwszej stronie gazety wydanej z okazji festiwalu „Warszawska Jesień Poezji”, rozdanej jego uczestnikom podczas inauguracji w Zamku Królewskim z początkiem października 2001. I czuło się gdzieś tam na plecach obolałej pamięci, niczym śmiertelny dreszcz, zlatujące ze złowrogim świstem bomby na Zamek, który w zrozpaczonych oczach Polaków poległ w czasie tamtej wojny w ruinę, jak teraz, dopiero co, nowojorskie wieże. Moi przyjaciele-poeci z całego kraju i poeci-goście zagraniczni przykuci bezsilnością do krzeseł, jak miesiąc temu przed ekranami telewizorów, czytali wiersz Mój Manhattan, zaciskając w sercu pięść:

Odległy Manhattan,
a tak bardzo mój.

Przy klawiaturze komputera,
jedynej mej rękojmi,
próbuję ze wszystkich sił zapobiec
porwaniu zdobnych w błękit wież
– wpół
                raz i drugi –
do śmiertelnego tańca…

A jednak z nagła
sam się srogo zapisał
huk,
ognia błysk
                                i dym.

Biorę skaczących z pięter na swą pierś.
Z upartą nadzieją
wchodzę pomiędzy rumowiska,
nasłuchuję wołania o ratunek.

Głucho tam
i tu wokół mnie.
Już dawno cisza nie ważyła
tyle megaton.

Runął świat.
Pękło serce.
Opadły ramiona drogowskazów…

Identyfikowaliśmy się wówczas bez reszty, solidarnie w zwątpieniu i lęku, co jeszcze jest możliwe – tylko kiedy, w jakiej formie i na jaką skalę?! Przekazywaliśmy sobie w duchu znak narastającego w każdym niepokoju.


III. Nagroda „Nike” z uznania jury i czytelników

Poeta rekomendowany był do nagrody „Nike” we wszystkich jej początkowych czterech edycjach. Mógł być proponowany za każdym razem, bo z imponującą częstotliwością, rok po roku, wydawał kolejne książki. Wreszcie odniósł tryumf w 2000 bezapelacyjny, zyskując zarówno uznanie jury pod przewodnictwem Marii Janion, jak i zwyciężając zdecydowanie sześciu rywali – Andrzeja Czcibor-Piotrowskiego, Wilhelma Dichtera, Krystynę Kłosińską, Ryszarda Przybylskiego, Jarosława Marka Rymkiewicza i Adama Zagajewskiego – w plebiscycie czytelników „Gazety Wyborczej”. Otrzymał „Nike” za książkę Matka odchodzi, opublikowaną w 1999 przez Wydawnictwo Dolnośląskie.
Jaka jest to książka? Monotematyczna w treści i polifoniczna pod względem formy. Poświęcił ją pisarz swojej matce Stefanii (1896–1957), której też „oddaje głos”, zamieszczając w książce dwa jej wspomnienia: o wsi zapamiętanej z dzieciństwa i o roku 1921, kiedy to przyszedł na świat 9 października w Radomsku, przy ul. Reymonta 12, koło rzeczki Radomki. Oddaje zresztą po kilka stron także swym braciom: Januszowi (zamordowanemu przez gestapo w 1944 r.) i Stanisławowi (znanemu reżyserowi filmowemu).
O matce Tadeusz Różewicz pisze z czcią (prawie zawsze przez duże „M”) i przede wszystkim z tkliwością. Jako osobie sercu najbliższej. Matka jest obecna w licznych wierszach, na kartkach dziennika, we wspomnieniowych zapiskach. Właśnie z tej polifonii różnych gatunkowo form wyłania się jej obraz, poparty kilkoma fotografiami. Matka jest opiekuńcza, wyrozumiała. Nie narzuca swej woli nikomu, spiesząc z pomocą dyskretnie. Uczestniczy w życiu rodziny z czułością i dobrocią. Wiadomo, kim dla wszystkich jest, więc nie wymaga, żeby jej rolę uwydatniać. Samorzutnie realizuje ją sama, obdzielając sercem jednakowo męża, synów… Ale to jej prawie anonimowe, naturalnie ofiarne życie nie zostaje przeoczone. Odwzajemnione jest serdeczną opieką, gdy zaniemogła i wdzięczną pamięcią po śmierci.
Oto bolesny wizerunek matki z ostatnich jej miesięcy i dni pod czułym i troskliwym okiem poety. Chorej nieuleczalnie. Ukazuje go najwyraźniej, poruszający czytelnika głęboko, Dziennik gliwicki z okresu 23 maja – 22 lipca 1957 – w szczerym, bezpośrednim zwierzeniu z dotkliwych przeżyć. Przeżycia bezsilnej rozpaczy wynikłej z niemożności skutecznego ulżenia cierpiącej. Przeżycia rozterki twórczej wskutek niezdolności do koncentracji przy „warsztacie”; poeta jest przejęty niepokojem o stan fizyczny i duchowy znękanej matki. „Kiedy odchodziła korytarzem – notuje – była jak mała dziewczynka. Kocham Matkę, jakby była moim chorym małym dzieckiem”. Oto kolejny zapis po upływie dwu dni: „Nie potrafię się skupić. Wściekłość narasta we mnie. Ani nie odpoczywam, ani nie pracuję. Siadam rano do pisania. W domu jakiś niepokój – choć niby wszystko jest spokojnie”.
W tym czasie, 1 czerwca 1957 r., umiera w Skarżysku-Kamiennej darzony przez poetę wielką atencją i przyjaźnią Leopold Staff. Przytłoczony tym wydarzeniem, odkłada Różewicz dziennik prawie na dwa tygodnie. Wracając doń, pod datą 12 VI 57 notuje w związku z wizytą szpitalną u matki: „dałbym swoją krew, żeby ją utrzymać przy życiu”, a 18 VI: „Matka z dnia na dzień umiera. […] Chyba boi się śmierci. Lekarz […] chwalił ją jako opanowaną, spokojną, dobrą pacjentkę. Nie histeryzuje. Ale życie z wyrokiem śmierci (w sobie) nie jest łatwe. Tym bardziej, kiedy czas oczekiwania jest wypełniony cierpieniami i bezczynnością. Widzę, jak ta choroba zjada matkę”. Pod datą 20 VI czytamy: „nie chcę się zgodzić z jej śmiercią. Jestem jak nierozumne zwierzę, które karmi swoje małe martwe”, zaś 26 VI: „Widzę, jak się ona męczy i powinienem jej życzyć śmierci. A tak pragnę, by jeszcze żyła, żebym mógł wyżebrać chociaż pół roku jeszcze; żebym mógł na nią czasem popatrzeć. Czy to jest egoizm – nie, przecież można tak kochać… niech się męczy strasznie, ale niech oddycha, niech ma otwarte oczy, niech patrzy, niech mówi – jeszcze trochę ciepła w tym biednym, pokrajanym, zmaltretowanym ludzkim ciele”. I wreszcie w niespełna miesiąc później: „Oddałem ziemi moje kochanie. Moje dobre cierpiące dziecko – moją duszę” – trudno o wyrażenie większego uczuciowego i duchowego zespolenia z uwielbianą osobą.
Wobec tego subtelnego i czystego w harmonijnej tonacji wyznania, gniew, bunt, surowe oskarżenia moralne i sarkazm poezji, wyrażającej nie piękne i podniosłe uczucia, a najokrutniejszą prawdę – są wstydliwym dysonansem. Krzykiem ostrzegawczym po przeżytej apokalipsie. II wojna światowa i te wszystkie wojny, jakie dotąd jeszcze tu i tam na świecie się toczą, sprawiły, że poeta musiał rozstać się ze złudzeniami pięknoduchostwa. „Ja domek dla umarłych / znaleźli tu swoje / ostatnie schronienie” – uchyla „gościnnie” swoje opuszczone przez humanistyczne wartości wnętrze.

Nic nie zostało z ludzkich starań i trosk
nie wierzę od brzegu do brzegu
mojego życia
nie wierzą tak otwarcie
głęboko
jak głęboko wierzyła
moja matka

– czytamy w wierszu Cierń. Nim dotrzemy do stron-partytur miłości, dobra, tkliwości, książkę otwiera donośny ostrzegawczy imperatyw: „jeśli […] nie zagospodarujemy tego rosnącego Nic to… […] zgotujemy sobie takie piekło, na ziemi, że Lucyfer wyda nam się aniołem, wprawdzie aniołem upadłym, ale nie pozbawionym duszy, zdolnym do pychy, ale pełnym tęsknoty za utraconym niebem pełnym melancholii i smutku… polityka zamieni się w kicz, miłość w pornografię, muzyka w hałas, sport w prostytucję, religia w naukę, nauka w wiarę” (s. 12).
Jakież to straszliwe fatum, że matki, te jedyne ostoje naszej wiary w nadzieję, odchodzą! – zdaje się puentować retorycznym żalem Tadeusz Różewicz.
Pamiętam atmosferę tłumnego spotkania z nim w kieleckim Domu Środowisk Twórczych 14 września 2001 r., prowadzone przez red. Janusza Knapa (obecnie prezesa i redaktora naczelnego Radia Kielce; do jego kontaktów z Poetą jeszcze powrócę)1). Bohater tego wyjątkowego spotkania autorskiego w Kielcach czuł poruszenie tematyką książki u obecnych, zasłuchanych w skupieniu. Chętnie odpowiadał na pytania.


IV. W nieustannym poszukiwaniu najlepszych rozwiązań

Poeta miał w nas gorliwych, uważnych czytelników. Narzucał swój poetycki światopogląd. Naśladowano Różewicza, co bez trudu wychwytywali krytycy, mówiący o jego poetyckiej szkole.
Nie wszyscy wszak dostrzegali, jak się z tą pozornie łatwą, niby prostą formą ciągle wadził, poszukując coraz to lepszych rozwiązań. Świadczą o tym tomy: Płaskorzeźba (1991) i o dziesięć lat późniejszy Nożyk profesora. Ten drugi, jaki podpisał mi na spotkaniu w Kielcach w roku 2001, jest jeszcze jednym, naocznym wprost przykładem zmagań poety z materią słowa. Naocznym, gdyż prócz tytułowego poematu i kilku wierszy zawiera zdumiewającą mnóstwem ingerencji fotokopię korekty autorskiej. Ilość skreśleń, poprawek dopisków świadczy, że nawet gdy utwór zdaje się być gotowy, bo przeznaczony już do druku, praca nad nim wciąż jakby nie dobiega końca. Dany autorowi do przejrzenia wydruk komputerowy, najwyraźniej stał się pretekstem do ponowienia dalszych prób udoskonalenia tekstu. Na dodatek, porównanie zamieszczonej w książeczce fotokopii korekty z wydrukowaną wersją ostateczną (czy „ostateczną”, objawi wgląd w papiery pośmiertne) przekonuje, że był to autorski wysiłek niejedyny. A już na pewno nie ten ostatni przed decyzją o druku. Oto pod koniec fotokopii widnieje dopisana ręcznie data: 1960–2001, której w druku brak, a w innych miejscach dowodów na wcześniejszy wariant korekty można by przytoczyć wiele.
Szczególnie poruszają skreślenia i dopiski, czynione niespokojnym, niepewnym decyzji piórem. Tadeusz Różewicz – równie konsekwentnie jak kiedyś Jarosław Iwaszkiewicz – nie korzystał nawet ze zwykłej maszyny do pisania. W długim wywiadzie, jaki przeprowadził z nim przed trzema laty prof. Stanisław Bereś (przy współudziale Joanny Kiernickiej) – pomieszczonym w t. 1 Historii literatury polskiej w rozmowach XX–XX1 wiek (2003) – wyznał:
„Należy zacząć od tego, że wszystko, co napisałem, było pisane ręką. W tym byłem bliski malarzowi czy rzeźbiarzowi. Ręka do dziś jest podstawowym narzędziem mojej pracy. Wszystko oczywiście płynie z mózgu, ale ręka jest w pewnym sensie jego przedłużeniem. W pisaniu bierze udział cały organizm, włącznie z nogami, które teraz cierpną, a nawet niechętnie wspominanym siedzeniem. […] W latach czterdziestych i pięćdziesiątych używałem pióra. Napisałem kiedyś w jednym z wierszy, że moje pióro zamienia się w suchy patyczek. Nie była to żadna przenośnia! Z tych wszystkich piór został mi jeszcze taki prosty patyczek z niedużą blaszaną obsadką, do której wkładałem krzyżówkę albo rondówkę. Pisałem wtedy atramentem. Bardzo często obok słów i liter napotykamy co pewien czas rysunek, jak gdyby ręka zsuwała się na marginesie w jakąś linię, figurę geometryczną czy abstrakcję. Ponieważ druk w moich książkach jest jednobarwny, czarno-biały, trudno zobaczyć, co rzeczywiście działo się dawniej na powierzchni tych rękopisów. Żeby przerwać monotonię płaszczyzny skonstruowanej z liter i wersów, zakłócić jej jednowymiarowość i szarzyznę, zawsze miałem pod ręką kolorowe kredki lub długopisy, którymi skreślone słowa brałem w niebieskie, fioletowe bądź czerwone ramki. Tak samo zresztą jak tytuły. Układ tych malutkich abstrakcyjnych figur, kwadratów, prostokątów i trójkątów przerywał monotonię rękopisu. Pomagał mi w pisaniu, dynamizował formę. Element wizualny ingerował zatem w układ formalny utworu. U mnie zaś budowa, konstrukcja, montaż utworu – że tak się wyrażę w języku filmu – odgrywały często rolę decydującą. Przesunięcie kilku słów czy złamanie wersu było dyktowane nie tylko składnią lub logiką, ale również kształtem graficznym utworu, jego logiką plastyczną. Moje wiersze to nie tylko myśli i pojęcia, ale również rzeczy namacalne, sensualne”.
Czyli i ta korekta Nożyka profesora, jak miało to miejsce choćby w przypadku wspomnianej głośnej Płaskorzeźby (1991), była kolejnym artystycznym dopracowaniem, dopełnieniem dzieła. I tu wzorem dawnych ulubionych zwyczajów Autora – spotykamy tytuły ujęte w ramki, liczne zmiany wersowe czy przestawienia kolejności całych fragmentów. Nożyk z roli, jaką pełnił w obozie oświęcimskim, służąc profesorowi Mieczysławowi, przyjacielowi poety, do krojenia chleba czy obierania ziemniaków, przemienia się w symbol wielu funkcji, niespodzianie także do „cięcia” wersów. Przede wszystkim wszak służy jako wewnętrzny „przyrząd” do artystycznego porządkowania pojęć, obrazów na najbardziej chybotliwym, kapryśnym i najtrudniejszym do okiełznania planie myślowyobraźni.


V. Doktor honoris causa UJK

Ostatni raz spotkaliśmy się z sędziwym już poetą w Kielcach 25 czerwca 2009 r. podczas uroczystości nadania mu przez Uniwersytet Jana Kochanowskiego tytułu doktora honoris causa. Wtedy nie wiedziałem, że zapraszano go i mógł przybyć do Kielc wcześniej o dwa lata, gdyby… Właśnie, gdyby już wtedy Akademia Świętokrzyska im. Jana Kochanowskiego uzyskała status uniwersytecki, czyli, krótko mówiąc, postawił miastu nad Silnicą ambicjonalny warunek. W liście do Janusza Knapa, utrzymującego z nim telefoniczny i listowny kontakt od czasu pamiętnego spotkania poświęconego książce Matka odchodzi w Pałacyku T. Zielińskiego, datowanym z 17 listopada 2007 r., pisał: „Taka nazwa [tj. Uniwersytetu Jana Kochanowskiego] zobowiązuje – to nie może być jedna z tysiąca »wyższych« (?) szkół, które wyrosły i rozmnożyły się jak grzyby […] po deszczu”. I w postscriptum dodał: „Plany »wycieczki« są bardzo piękne, ale… zobaczymy! Jakoś to będzie”. Kielce wymogowi sprostały, zatem rok później w liście do Pana Janusza z 18 grudnia 2008 proponował: „W sprawie doktoratu h.c. Uniwersytetu Jana Kochanowskiego może Pan przyjechać do mnie, do Wrocławia, w pierwszej połowie stycznia roku 2008”. Szczegóły proceduralne szczęśliwie domówiono.
Była to uroczystość radosna i zarazem smutna. Radosna, że tytuł przyjął i do Kielc znowuż przybył. Smutna, gdyż słabe zdrowie nie pozwoliło mu na zamierzoną pełniejszą wypowiedź. Przywdziana dostojna, acz nielekka toga trochę już zapewne poecie w czerwcowym upale ciążyła.
Nabyłem wówczas Jego tomik Kup kota w worku, w którym na ostatniej stronie okładki pod zdjęciem z archiwum autora (przedstawiającym go przy posągu byka-bóstwa) widnieje podpis: „Poeta polski bada kondycję złotego cielca w roku 2008”. W tomiku tym jest 3-częściowy utwór z datą 2007–2008, kończący się znamiennym odautorskim wyznaniem:

jestem poszukiwaczem poezji
od roku 19382)

pochylony nad mętną
gnuśną pełną odchodów
rzeką życia
próbuję

czerpię z morza mowy
przelewam sto razy
z próżnego w puste
przesiewam piasek słów
zmęczony zasypiam
wtedy bóg rzeki
czysty zimny porywający
ucieka
budzę się z grudką
błota w zaciśniętej dłoni

w blasku słońca
w świetle księżyca widzę
złoto
złoto złoto złoto

guano rozpylone w kosmosie
w „nieskończoności”

zaczynam od początku
zaczynam jeszcze raz
zaczynam od końca

Niech za komentarz do tego urywku i moich wspomnieniowych refleksji posłużą tu niezwykle ciekawe spostrzeżenia Ireny Górskiej, odnoszące się do metody twórczej Różewicza – w oparciu o dramaturgię i poezję z uwzględnieniem przemyśleń wielu literaturoznawców – zawarte w jej najnowszej książce Literatura na próbę. Między literaturą a komentarzem: Różewicz – Witkacy – Kantor (2013). W podrozdziale Odgrywanie aktu pisania znajduje się punkt Napisać tekst – napisać siebie, a w nim po analizie tematu czytam m.in.
„Pisanie jest więc aktem, w czasie którego autor/podmiot przypomina »ruchomą, nieustabilizowaną funkcję, która pisze się sama« [z przytoczeniem słów D. Wojdy – SN] albo – mówiąc inaczej – »liczy na to, że tekst nada mu tożsamość« [z przytoczeniem A. Skrendy – SN]. Warto zatem zapytać nieco przewrotnie: czy poeta, który nie pisze wierszy, jest poetą? Rozwijając tę myśl, można powiedzieć, że narodzinom każdego kolejnego wiersza za każdym razem od nowa towarzyszą narodziny poety. Sam akt pisania jawi się jako odegranie nie tylko biografii dzieła, własnej refleksji nad aktem twórczym, ale także własnej tożsamości. Za Tomaszem Kunzem warto powtórzyć, że »Różewiczowskie zabiegi na własnych utworach są w gruncie rzeczy zabiegami na własnym -ja-«, które odgrywane w rytm aktu pisania – mówiąc słowami Wojciecha Kalagi – »nigdy całkowicie nie należy do siebie – mgławicowe obszary jego jestestwa rozpraszają się w semioprzestrzeni i łączą, nachodząc na siebie, z innymi mgławicami«. Podmiotowość artysty i »podmiotowość« utworu w akcie pisania wzajemnie warunkują swe istnienie. »Później wiersz żyje i może żyć [by przypomnieć słowa samego poety – SN], nie ma potrzeby, aby wiersz jeździł razem ze swoim twórcą od miasta do miasta, od kraju do kraju w celach nie tylko artystycznych, ale reklamowych i zarobkowych… […] utwór raz napisany, gotowy żyje życiem własnym« […].
Tak jak wiersze przesuwa twórca z tomu do tomu, tak też nieustannie przemieszcza biografie własnych utworów, komentarze do nich, by jego dzieło pozostawało dziełem w ruchu, które, niczym sztuka environment, zmusza do aktywności odbiorcę, który sam winien decydować, czy dany tekst będzie czytał jak »literaturę«, czy raczej jak komentarz do niej. Niczego nie rozstrzyga twórca, niczego nie rozstrzyga potencjalna forma, niczego nie rozstrzyga tytuł tomu, który – jak można powiedzieć – wystawia na próbę czytelnicze przyzwyczajenia. Wszelkie rozstrzygnięcia pozostawia twórca czytelnikowi. Dzieło – by posłużyć się słowami Lamberta Wiesinga – »nie tworzy niczego wymiernego ontologicznie«, lecz »zależy jedynie i wyłącznie od chwilowego nastawienia podmiotu«. […]
Można powiedzieć, że twórczość autora Kartoteki wciąż się [zmieniam czas na przeszły, dokonany! – SN] stawała, nieustannie na nowo zastygała, krystalizowała się, by za chwilę znów ulec rozchwianiu na przykład przez zmianę kontekstu, w który wpisywał się wiersz, czy przez nieznaczną korektę utworu w jego kolejnym wydaniu bądź przez zderzenie na sąsiadujących stronach tomiku wersji »na czysto« i »na brudno«. Pisarstwo Różewicza jawi się jako próba słowa (stąd nieustanne skreślanie i poprawianie), próba formy (stąd na przykład praktyka budowania wiersza na obszarze prozy [i idąc jeszcze dalej, choćby we wspomnianym tomie Kup kota w worku, proza niejako naturalnie przechodzi w wiersz, ustępujący potem w płynnym toku miejsca prozie na s. 16–18 SN]), próba własnej świadomości artystycznej (stąd na przykład eksponowanie pomysłów i ich unieważnianie)”.
Tak więc Różewicz przez całe swe twórcze życie konsekwentnie nie ustawał w samodoskonaleniu się – tym wewnętrznym i tym wyrażającym się w staraniach artystycznych; widać to także w jego dramaturgii. Uczył innych tego cierpliwego „nieustawania”. Chciał, jak Przyboś (którego cenił obok Staffa i Leśmiana za „oko poetyckie”), upartym wysiłkiem „dociągać wiersz do ideału”3). I chyba przekonał wielu młodszych do wyrabiania w sobie takiej nieustającej, zawziętej w cierpliwości, samokrytycznej potrzeby.


VI. Czynnym słowem poetyckim przeciwko przemocy

24 listopada 2016 w odwiedzanych przeze mnie chętnie wnętrzach staromiejskiego Muzeum Literatury im. Adama Mickiewicza otwarta została wystawa (na półroczny okres zwiedzania!) zatytułowana Poeta odchodzi. Tadeusz Różewicz – autorstwa Małgorzaty Wichowskiej, Małgorzaty Górzyńskiej i Witolda Błażejowskiego – z wierszem-mottem poety, zaczerpniętym z tomu Płaskorzeźba:

Czas na mnie
czas nagli

co ze sobą zabrać
na tamten brzeg
nic

więc to już
wszystko
mamo

tak synku
to już wszystko

a więc to tylko tyle

tylko tyle

więc to jest całe życie

tak całe życie

Wzruszająco szczere jest to jednoznacznie prostoduszne w swej definitywności wyznanie, jakby nawiązujące do egzystencjalistycznej filozofii Sørena Kierkegaarda, w świetle której o takiej konieczności wyboru musi człowiek rozstrzygnąć sam w przypadku uświadomienia skońdczoności, opowiadając się za nicością – bez jakichkolwiek złudzeń, aby nie zdać Matkę i siebie na absurdalną męczarnię w wieczności.
Jak informuje ulotka, wystawa ta „jest opowieścią o artyście, który wobec dramatycznych dylematów współczesności – kryzysu wartości, rozpadu cywilizacji duchowej zamieniającej się w śmietnik, zgiełku informacyjnej kakofonii – wskazuje pułapki i szuka drogi ocalenia. Źródłem ocalenia stała się dla niego sztuka, pomogła w poszukiwaniu sensów, odbudowywaniu etycznego i metafizycznego wymiaru w świecie »bez«. Obecność dzieł wybitnych twórców (m.in. Jerzego Nowosielskiego, Jerzego Tchórzewskiego, Andrzeja Wróblewskiego) w przestrzeni ekspozycji jest istotnym świadectwem głębokich relacji osobistych poety, który stronił od literackich środowiskowych pułapek. W wielowątkowej narracji wystawy sięgamy do poetyckich, dramaturgicznych, prozatorskich i osobistych zapisów Tadeusza Różewicza. Bohaterem opowieści nie jest podmiot liryczny ani abstrakcyjne »ja«, lecz konkretny człowiek w przebiegu życia, w kontaktach z innymi”. Dyrektor Muzeum, poeta i krytyk literacki Jarosław Klejnocki – od szeregu lat gospodarz literacko-muzycznych spotkań w ramach dorocznych imprez inaugurujących wiosną Światowy Dzień Poezji UNESCO i jesienią Festiwal Poezji Słowiańskiej, na których się w licznym gronie spotykamy także z cenionymi za rzetelność tłumaczami – dopowiada: „Nasza wystawa nie ma ambicji definicyjnych, jest zaproszeniem do rozmowy i dyskusji. Jest pierwszą wystawą o takim rozmachu powstałą po śmierci poety w 2014 roku”.
Searnus Heaney uważa Tadeusza Różewicza za „jednego z wielkich poetów europejskich XX wieku”, zdaniem Tony Howarda „W miarę zbliżania się końca tysiąclecia wielki polski poeta, Tadeusz Różewicz, urodzony w 1921 roku, analizował kondycję świata, który w jego odczuciu nie wyciągnął żadnej nauki z przemocy XX wieku”.
W nawiązaniu do tej ostatniej wypowiedzi pragnę dodać, że przestrogi wyrażane przez poetę surowymi wobec świata konstatacjami skłoniły niemałe grono młodszych, jakich uczył bez nakazów i moralizatorstwa do wystąpienia przeciwko przemocy czynnym słowem poetyckim, bardzo ekspresyjnym i głęboko wymownym. Czuję się obecny w słyszalnym, jak się zdaje (choć, być może, nadto pochlebiam sobie tę rolę), chórze głosów. O przygotowanej przez mojego przyjaciela Harry’ego Dudę antologii poezji, z moim udziałem, Przeciwko przemocy (Opole 2001) mówiłem na spotkaniu młodych zwiedzających w 2013 Parlament Europejski w Brukseli i mogłem przekonać się z odpowiedzi posłanki Joanny Senyszyn, zaangażowanej w europejski program przeciwdziałania różnym formom przemocy, że wsparcie dla polityków w tej walce ze strony twórców jest traktowane z pełnym (a nie, jak się nam niekiedy omylnie zdaje, li tylko kurtuazyjnym) uznaniem jako rękojmia z uwagi na społeczny prestiż ludzi pióra, inspirujących teatr, muzyków, media. Przytoczę tutaj, przykładowo, wiersz-przestrogę pt. Rozejm (we wspomnianej antologii na s. 181):

Odłożono na chwilę broń.
Niech ostygnie,
niech umilkną dalekopisy.

Cisza rozluźnia pasy i dłonie,
lecz wzmaga niepokój bardziej niż apetyt.
Cisza –
a jednak żadna to ulga,
bo jak się pogodzić z sobą niedokonanym,
niewysłowionym do ostatniej kuli.

Żołnierze czekają –
wiedzą, że znajdzie się wśród nich taki,
co nie utrzyma w sobie tej ostatniej
i  z ł a m i e  rozejm,
zanim mężowie obu stron
po drzemce poobiedniej
zdążą się zebrać przy okrągłym stole.

Żołnierze wiedzą, że od tego strzału
stół,
                  wypychany na środek sali,
może się potknąć.

Nakręcanie trajektorii zbrojeń nie tyle zabezpiecza pokój, co potencjalnie wzmaga prymitywny instynkt agresji, wymykający się samokontroli. Dlatego w szerszej skali z wybuchających niczym (niespodziane?) erupcje napięć wynikają wojenne konflikty. Interes ekonomiczny, stymulujący zbrojenia, dławi politykę rokowań. I dochodzi do straceńczego paradoksu ustawicznie ponawianych wojen o pokój, który staje się luksusem, miast być naturalnie sprzyjającą wartością samą w sobie. Nadmiar sprzeczności nie do rozwikłania wszystko, co z mozołem podźwignięte, degraduje. Zostają na wieczną duchową pociechę wyłącznie – często przez Tadeusza Różewicza w publicznych wystąpieniach przypominane – dwa podług Norwida walory: „poezja i dobroć”. Poezja jako piękna złuda prawdy i dobroć – nie abstrakcyjne dobro!, lecz – jako autentycznie spełniany niekiedy czyn.


VII. Siemiona lekcja przyjaźni i czytania

Wyznaję, iż niezwykle ujmowała mnie przyjaźń, jaką darzył Tadeusza Różewicza Wojciech Siemion. Przyjaźń ze strony poety odwzajemniona (wielbicielka talentu Wojtka Krystyna Gucewicz we wspomnieniu nazywa tę przyjaźń „odwzajemnioną miłością”4), by podkreślić jej szczerość i spontaniczność). Zdaje się, iż jej źródłem była wdzięczność aktora. „Po trzecim roku prawa – zwierza się Józefowi Plessowi – zetknąłem się z poezją Różewicza. Rzuciłem wówczas studia prawnicze i wstąpiłem na pierwszy rok WST w Warszawie”5). Siemion, interpretujący wybierane przez siebie utwory (nienarzucane wolą reżyserów) z wyczuwalnym dogłębnym przejęciem się ich treścią i przesłaniem, potrafił ze zdumiewającą inwencją wyjść naprzeciw intencjom twórcy, np. w sztukach: Śmierć w starych dekoracjach, Stara kobieta wysiaduje (kreując tytułową rolę!6)) czy Kartoteka (gdy „w końcu krąg [tj. Krąg Kamienny Tadeusza Różewicza – SN] był gotowy […] pan Wojciech na łóżku w środku […] sztukę odegrał”) – wspomina Edward Prus, który pomagał aktorowi ten krąg z kamiennych i wielkich płyt ustawiaćd7).
10 października 2009 r. byłem już po raz któryś w Petrykozach. Jeszcze przed tradycyjną biesiadą poetycką z udziałem tłumaczy (gości Warszawskiej Jesieni Poezji8)) Wojciech Siemion oprowadził mnie, Jana Rychnera i kilka innych osób po Kręgu Tadeusza Różewicza, objaśniając zamiar i symboliczne znaczenie przedstawionych postaci z Kartoteki. Tłumaczył pełen zapału, jakoby ten krąg powstał dopiero co i należało go dopiero rozpropagować. Siemion mówił z całkowitym oddaniem się wyobraźni, w transie. Kreował wizję na pół serio i na pół dobrodusznie ironiczną głośnej sztuki sprzed lat, dla niego nadal jakoś aktualnej. W swoiście metafizycznym znaczeniu. Słuchaliśmy jak urzeczeni, wtrącając krótkie myśli nieburzące toku Wojtkowej iście poetyckiej wypowiedzi. Nie pisał wierszy, uważał, że powstało dużo dobrych do wykorzystania, wystarczy tylko do nich się odwołać.
W cyklu wydawniczym Lekcji czytania – po tomach poświęconych Norwidowi (2001), Mickiewiczowi (2003), Gałczyńskiemu (2003) – w 2006 wychodzi Lekcja czytania Różewicz, na okładce której „wnikliwym spojrzeniem patrzy mistrz Tadeusz Różewicz” – zwraca uwagę Józef Pless i przytacza słowa wpisanej przez Siemiona dedykacji: „Józefie! Ta książka wyszła w 85. rocznicę urodzin Poety! A On dalej pięknie pisze”. Po czym dopowiada, co ważne: „Książka ta […] zawiera ich [tj. Siemiona z Różewiczem] rozmowy [dalej], dokumenty, listy. Znajdziemy w niej także metafizyczną dyskusję Wojciecha Siemiona z Tadeuszem Różewiczem”9).

Pierwodruk skróconych wersji w „Świętokrzyskim Kwartalniku Literackim” 2014, nr 1–2, s. 14–19 oraz w „LiryDram” 2014, nr 5, s. 38–42.


_______________
1) Na odwrocie zaproszenia umieszczono informację: „Spotkanie doszło do realizacji dzięki pomocy Jego Magnificencji Rektora Akademii Świętokrzyskiej prof. dra hab. Adama Massalskiego”. Dzięki zabiegom tej uczelni, wspomaganym przez prowadzącego spotkanie Janusza Knapa, po ośmiu latach Tadeusz Różewicz przybył ponownie do Kielc, by wystąpić przed licznym audytorium, odbierając z rąk JM Rektor prof. dr hab. Reginy Renz zaszczytny dyplom doktora honoris causa Uniwersytetu Jana Kochanowskiego.
2) tj. od roku, w którym poeta zadebiutował wierszem w czasopiśmie.
3) W ślad za jego postulatem wyrażonym w cyklu wypowiedzi na apel Stanisława Czernika nt. Jak powstaje wiersz w „Okolicy Poetów” (1936, nr 7, s. 3): „Istnieje coś jakby poczucie całkującego [tj. scalającego – SN] i zamykającego się kształtu, nakaz ostatecznej doskonałości, który domaga się dociągnięcia wiersza do ideału”.
4) Krystyna Gucewicz w tomie Wieża malowana. Wspomnienia o Wojciechu Siemionie, zebrał i opracował Józef Pless, PIW, Warszawa 2011, s. 190–191. Poetka z sentymentem wspomina, że w 2001 r. „Siemion pasł wiersze na łące. Zamknął je w kamiennym kręgu ułożonym jak do magicznego obrzędu i ten obrzęd się dokonał. Siemion czytał Kartotekę. Czytał to mało powiedziane. Siemion uwodził nas muzyką słowa, kunsztem interpretacji, jedynej, niepowtarzalnej, zaskakującej czułością i drapieżnością na przemian.” (s. jw.). Józef Pless opisuje park przy dworku Siemiona w Petrykozach, m.in. „W dziesięciohektarowym parku […] znajduje się skansen – namiastka starej wsi, jaką zapewne oglądał sam Józef Chełmoński. [W tym parku – SN] z okazji osiemdziesiątych urodzin swego przyjaciela Tadeusza Różewicza Wojciech Siemion ustawił kamienny krąg, w którym poszczególne głazy są symbolami postaci z dramatu Kartoteka.” (s. 19, 20–21).
5) Józef Pless w tomie jw., s. 10.
6) Uwydatnia to w swoim wspomnieniu Anna Chodakowska: „Niedawno grałam sztukę Stara kobieta wysiaduje Tadeusza Różewicza w Teatrze Małym. Wojtek wcześniej, w 1978 roku, grał Starą Kobietęw reżyserii Helmuta Kajzara. Kiedyś pokazał mi, co napisał mu Tadeusz Różewicz w podziękowaniu: »Bardzo jestem wdzięczny za wspaniałe przedstawienie i świetnie zagrane role, i nigdy nie przypuszczałem, że Stara Kobieta może być Wojciechem Siemionem«. I od razu jakby prostuje, wyjaśniając: „Mimo że Wojtek nie grał Starej Kobiety, grał to, co może zagrać mężczyzna, to znaczy kobiecą mentalność i poezję. Grał to tak pięknie, wyraziście i mądrze, że był lepszą Starą Kobietą niż charakterystyczna stara aktorka” (w tomie jw., s. 141).
7) Edward Prus w tomie jw., s. 201. Potwierdza on prostodusznym wyznaniem wyrażone przez Krystynę Gucewicz wzruszenie: „Jak pan Wojciech recytował, to normalnie za gardło ściskało! (s. jw.).
8) Nie zawsze należycie docenia się, ile ten międzynarodowy festiwal zawdzięcza przyjacielowi Tadeusza Różewicza. „W roku 1972 ktoś wpadł na pomysł imprezy pod nazwą »Warszawska Jesień Poezji«” – wspomina Józef Pless. „Głównym »sprawcą« inauguracji w Starej Prochowni był Wojciech Siemion. Przybyli autorzy: Urszula Kozioł, Jarosław Iwaszkiewicz, Mieczysław Jastrun, Tadeusz Nowak, Marian Jachimowicz oraz aktorzy: Zofia Małynicz, Hanna Stankówna, Gustaw Holoubek i Wojciech Siemion. Ogółem uczestniczyło ponad stu poetów z Polski i z kilkunastu krajów, nie tylko europejskich. W Prochowni poezję śpiewano, deklamowano, przedstawiano w widowiskach i burzliwie o niej dyskutowano. Wojciech Siemion uczestniczył w trzydziestu ośmiu edycjach tej gigantycznej, jedynej w swoim rodzaju, imprezy poetyckiej na świecie. Od wielu lat tradycją Warszawskiej Jesieni Poezji była biesiada poetycka w Petrykozach. Zwykle uczestniczyli w niej poeci z zagranicy, którzy recytowali swoją poezję w oryginalnym języku, a gospodarz interpretował ich polskie przekłady” (w tomie jw., s. 41).
9) Tenże jw., s. 45.

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko