Jasna strona wieczności
przez pięć dioptrii plus widać wyraźniej
– mówiła babcia o swoich przeżyciach
po śmierci mojego ojca. nie wolno płakać
bo wtedy Marian dźwiga tam wiadra wody
teraz przemierzają razem wieczny ogród
w moim śnie powiada: nie bój się ciemności
gdy wzrok się oswoi nawet jej nie zauważysz
Korytarz którym idę do
utkany z szarego płótna z dodatkiem czerni gromadzi
mnóstwo opowieści nie tylko własnych. stąpając
trzeba uważać na kawałki szkła rozsypane po podłodze
gdzie utkwił obcas. szklarz niestrudzenie roztrzaskuje
szybę i znowu szkli. z brzęków komponuje piosenkę
liczę warstwy lakieru załamania pęknięcia. bliska noc
stroszy sierść jak kot. jeszcze tylko wyrzucić złudzenia
pokaleczyć nogi udeptując brzeg. potargać trochę zdjęć
(które źle wyszły) zrobionych znienacka
bądź cicho ślepcze. musiałeś coś przeoczyć. starsza kobieta
z różańcowego „kółka” donośnym głosem czyta:
Bóg nie ma końca
stąd wie!
Byłam tam
przede mną ciąg rozstrzelonych gwiazd
a jednak to nie sen. obca stoję z boku
z książką w ręce. z tej strony światło mruży
promienie. jest zimno jak na Syberii
wiadomo kto spogląda mrożącym wzrokiem
i macha ręką: nie ty
złoty sztylet wycelowany w kartkę upada
na ziemię. czytam Kanta
Buty
nie do uwierzenia jak ważne są buty
pierwsze do nauki chodzenia. drugie do tańca
te z rzemykami splecione w różaniec
a te czarne z otoczką soli na śnieg
mama mówi że muszą być wygodne
bo to będzie droga najdłuższa?
patrzę w jej stare wypłowiałe oczy. boli
Między nocą
zima. sine niebo stoi nad miastem nieruchomo
czujnie jak straż. wystarczy nieopatrzny ruch
a przygniecie do ziemi. zetrze w proch
ale oto bezdomny w kurtce podszytej wiatrem
grzebie w śmieciach. patrzy wyczekująco licząc na puszki
i resztki żywności. odkąd ostatni raz przekroczył próg domu
nie jest zbyt rozmowny. wolałby nie pamiętać
patrzy nieufnie „spode łba”. głaszcze śmietnikowego kota
który nagle uciekł i zniknął za niską chmurą
ma nadzieję że jemu się uda choć Bóg mieszka daleko
a mróz mocno trzyma
nie spotkałam go już więcej. słucham prognozy:
śnieg leci ciurkiem
***
jak królowa mgły grzebiesz
wśród imion i twarzy
wokoło noc i listopady
biegną przez cmentarne
kamienne murawy
pozwól ciszy być krzykiem
martwemu sercu bić z uporem
wypiwszy gorzkie gdy trzeba
doświadczać w całej pełni
nędzne to rady garść słów
rzuconych w próżnię
zwątpienie bierze górę
nie wzywam Boga nadaremno
kres się zbliża i starość
nieudana Bogu. bluźnię
więc ogień i piekło?
Boga nie ma. jest. jak słońce
jak nadzieja na postronku
jak krwawiąca rana
Spiąć w klamrę to znaczy nie wracać
cuda nie istnieją
pełna jeszcze wiary
modliłam się
może nie dość gorliwie
własnymi słowami
rozbiły się o kamień
zachód cienistą łuną
obwieścił koniec lata
te setki pytań
zadawane sobie w takiej chwili
jak rachunek prawdopodobieństwa
dla wyrzutów sumienia
zawsze zostaje
głód odpowiedzi
Toruń. 2006
Palec wyciągnięty w kierunku
las po czarnej nocy łapie oddech
zbiera siły na nowy dzień. będzie karmił
dzięcioły. uwalniał z pajęczyn zaplątane osy
odradzał się jak Feniks
grabimy igły słuchając mrożących słów sąsiada:
„stare drzewa trzeba wyciąć”
drzewa umierają stojąc. ze strachu
Wiersze tygodnia redaguje Stefan Jurkowski
stefan.jurkowski@pisarze.pl