Pośród bezbrzeżnej samotności
Jadzi Olbrycht
Słońce wylewa promienie na twarze,
które przelewają sól w morze.
Małż sercówka jadalna nie cierpi – nie przeczuwa
wolności biegnącej po falach, lekko przeskakującej
mewę śmieszkę skupioną na odpoczywaniu.
Piach – sypka przestrzeń zwiastująca
kryształowe szkło, grzebiąca w sobie klepsydrę.
W wądole po mokrej stopie dziecka
leśny żuk szuka łapkami oparcia w powietrzu
wysokim jak przestrzeń; nie umie przypuszczać,
że wiem jak należy powstać,
jak należy się przede mną bronić.
Wiatr popycha skrzydełka i żagle, sprzymierzone
z rozumem, który szuka, by odkryć.
W chwili ciszy opada nasionko sosny znad wydmy;
widzę: rysują się słoje, są kołem, które pomaga uciekać
albo zdążyć; nawisają ramiona napięte pod ciężarem cienia.
Brzeg – wystarczy jeden, by było morze,
by do niego przybijał szum
wieczny jak woda.
O świcie przygalopuje tu, jak co dzień,
płowa sarenka, której obce są konwencje,
która nic nie wie o Wojnach Punickich, nie słyszała
o Szekspirze i nie przypuszcza,
że mógłbym jej tego zazdrościć.
Słońce także nie przypuszcza, że jestem
– tylko w sobie, pośród bezbrzeżnej samotności.
Czereśnia
Jesteś jak czereśnia na szczycie gałęzi Cudza
Piękna i dojrzała – dla dzioba szpaka łasucha
Starego gawrona
Esej
Skąd mam wiedzieć co jest prawdą
Moja zwinna jaszczurko
Róże po chwili buwieją
Nieżywi sąsiadują z lubieżnymi
Ten świat jest niepojęty jak i ten
Który na pobojowisku szukał żebra –
A nuż z niego byłaby kobieta
HAIKU
Na wysokość gołębi
Wspięliśmy się na wysokość najwyższych gołębi
Rozległy pejzaż sprzed neolitu godził duchy i dusze
Których nie imał się chrzest Które chrzest pokonał i umocnił
Wiatraki
Wiatraki – kochankowie najwierniejsi podmuchów i huraganów
Wiatraki odpustowe z dzieciństwa które umiera wraz z wami
Młyny Boże dla chleba powszedniego tu i w najdłuższym pasie globu
Pogodzone pory
Zasuszone ziele – zabalsamowany lipiec wniesiony
W wigilię bożego narodzenia – duża umiejętność
Godzenia brzęku pszczół z białym szelestem kolędy
Bez podziału
Przed przebudzeniem słyszałem bicie w dzwony
wstaję z ciepłego tunelu pościeli Oglądam dłonie
pełne pęcherzy od szorstkich sznurów przy dzwonach
Treny malutkie
Gdzie Twoje słońce Gdzie Twoje drzewo a mieliśmy
wspólny jego cień To połowy cienia już nie mam
I w sercu nie mam połowy Boga
Hotel Thomasa Mertona
Nie ma już hotelu w którym zatrzymał się
Thomas Merton
Ani wentylatora z wadliwą instalacją
Która go rozszarpała
Hotel zburzono gruszką z ołowiu
Zdrowe cegły posłużyły biednym
Na reperację ścian – cegły dawcy organów
Cegła serce cegła nerka
Cegła noga wątroba chwytliwa dłoń
Pojechałbym kiedyś do Bangkoku
By zamieszkać noc w hotelu
Z Mertonem Byśmy się pośmiali
Śmiertelnie z zakrętasów wentylatora
Nakarmiony szkłem
Wydawała się banalna, jak miłość, jak maj
albo gwiazda w wierszach.
Jednak! smagnęła cię gorąca witka
między łopatki, gdy śmialiśmy się
z badania tętna. A przecież ono naprawdę
rosło, serce pośpieszniej staczało się
w twoją żyłę nad kiścią dłoni,
pod moje palce.
Jednak od tego czasu czujesz to tykanie
w przegubie, ono przyspiesza, gdy widzisz mnie
na spacerze z żoną i dziećmi i psem. Podoba ci się
nasz jamnik, jego chłodny i wilgotny pysk,
gorący język, gdy liże twoją rękę.
Odwracam wtedy głowę i proszę,
sam nie wiem kogo, bo wstydzę się prosić Boga,
proszę, by w takiej chwili zamieniła mnie jakaś moc
w tego psa. Wtenczas miałbym gorący pysk, jak
każdy chory pies.
Musiało przeminąć z deszczami wiele lat
skoro nasze dzieci już nie rosną.
Ale nie przestaję poszukiwać drania,
który nakarmił dawno dawno temu naszego
kundelka, kiełbasą z potłuczonym szkłem.
Nie naraz. Dziękczynienie
Gdybym wszystkie Twe dary otrzymał naraz
moje serce z zachwytu by pękło
Mózg by się stopił w kamień jak grudka myszy popielatej
Krew by sczerniała i żyłami pełnymi grafitu
Pisałbym pośmiertne dziękczynienie epifanie
Noga, która gorszy
Nie amputuj jej. Mięso z odorem odpadnie
i w białej kości wyrzeźbisz swój bunt.
Gdziekolwiek postawisz swój kikut
uświęcisz miejsce.
Noga, która cię gorszy, nie zgorszy
wbrew tobie.
Nie amputuj jej.
Tamte lata
Minęło tyle dni. I lat.
Zapomniałem o latarniach dmuchawców,
Ich pierzastych nasionkach,
Które porwał wiatr, zasiał daleko i wzeszły
Nowe światełka z mgły.
Tak zapomina się i ludzi.
Ten, który siedział ze mną w czwartej ławce
I na przerwie przeraził mnie atakiem padaczki,
Podobno od lat nie żyje.
Ten, z którym plotkowaliśmy o pierwszych dziewczynach,
Głosi homilie wśród Murzynów.
Mała sąsiadka, która śmiała się z moich mlecznych włosów
Znalazła w Kanadzie mężczyznę, żyli niezbyt długo
I niezbyt szczęśliwie,
Do śmierci w samolocie.
Zapomniałem o nich. I o wielu innych.
Dopiero cierpienie podarowało mi czas na spoglądanie
W obłoki południowe, przywabiało ich twarze.
Jednak chmury i obłoki powtarzają się. Po tylu latach
Znów napłynęły: bucik damy zaplątany
W koronkową suknię,
Śnieżna kaczka, wieża bez świątyni i cuda
Jakich nie ogląda się na ziemi.
Tańcząca nad Jasiołką
W oprawie złoconej Echo Jesieni Echo w burych kosmykachSą tu cienie jantarów moczoneW węgrzynie płynącym od Dukli Z Panonii Echa z przedwiecznej ciszy
Złote talary rozsyła brzoza
Na blady szron
A ty Jaskółko
W szklanych butach
Tańczysz w deszczu
Wiosna w Machnówce
Jabłonie trzepocą białymi rzęsami
Suchotnicy zaczęli oddychać pytają
jak zarobić na upale
gdy się nic nie robi
20 groszy 20 groszy 20 groszy
I jeszcze tak dwa razy i jest złoty
zarobek
Muzyczka łgała
(miało być: łkała płakała)
Dębowe beczki
ceramiczne flasze a w nich
pieni się piwo a piana pyta:
kto wymyślił szkło?
Zawieźcie mnie do Machnówki
niech tam konam
Nad pluskiem rzeczki to starczy
Przecież szum nawet najmniejszych
Miasteczek nie znosił mnie
—
Wiersze tygodnia redaguje Stefan Jurkowski
stefan.jurkowski@pisarze.pl