Andrzej Gronczewski – Cząstka świata i świat cały

0
350
Małgorzata Buczek-Śledzińska

Wszystko, co w  literaturze  przekracza  swe  granice  i  śmiało  narusza  ustalone  porządki, wszystko  to  ujawnia  odrębny, własny, kosztowny  stan  poezjotwórczy. Tak  dzieje  się  również  w  zbiorze  celnych, powściągliwych  próz  Olgi  Wójcik. Jej  miniatury  prozatorskie  wynikają  poniekąd  z  graficznego  kształtu  wiersza. Rodzą  się  w  ukrytych  gniazdach  wierszy. W  wersach  poetyckich  kulminują  także  światła  znaczeń  i  wzruszeń, z  jakimi  obcujemy  w  prozie  młodej  pisarki.

              Wiele  zdań  prozatorskich  Olgi  Wójcik  to  zdania  magiczne. Zdania o  dwoistych, potrójnych  sensach. Są  one  zbyt  precyzyjne  i  światłoczułe, by  mogły  buntować  się  przeciwko  innym  zdaniom  tej  prozy. Jestem  pewien, że  zdania owe lśnią, jarzą  się, zalecają  promieniotwórczą  energią. Że  mogą  nagle  zatańczyć, choć  nie  zawsze  potrafię  uchwycić  sedno  tańczącego  zdania – dzięki  prostej  definicji. Widzę  tylko, że  zdanie  tańczące  każe  nam przejść  z  obszaru  prozy  do  rewirów  swoiście  poetyckich. Odnajdujemy  się  zatem w  ojczyźnie  innych  obowiązków  i  przywilejów. W  krainie  wieloimiennej  poezji.

              Pod  maską  zdań  uładzonych, ukształtowanych  w  kulturze  ciszy, nawykłych  do  harmonii, wdzięku, do subtelnych  paktów  między  głosem  i  barwą, pulsuje  tu  sztuka  Norwidowych  przemilczeń.

              Wiemy, że  przychodzi  nam  błądzić  po  krawędziach  nieszczęścia. Nieszczęście – po  Norwidowemu – dotknęło  rzeczniczkę  tych  opowieści. Ale  ich  egzekutorka  nie  wciąga  nas  w  głąb  przepaści. Nie  demonstruje  mrocznych  protokołów. Nie mnoży imion, właściwych dla  skargi, lamentu, dla  wielomównej  tragedii.

              Jakże  więc  sprawia, że  czytelnik  podziela  rozpacz, wynikającą  z  istoty  bólu ? Oto  każde  słowo – pod piórem  Olgi  Wójcik – prowadzi  do  widomego  zaklęcia. Zmierza  do  tryumfu  nad  żywiołami  nieszczęścia, nad  truciznami  zawodu, żalu, goryczy. Trzeba  odsunąć  od  siebie  przekleństwo  cienia. Należy  wymazać  jego  kontur, jaki  zwłaszcza  pod zenitem  południowego  słońca  zyskuje  szczególną  moc  i  ostrość.

             Autorka  apeluje  więc  do  sędziwych, szacownych, szlachetnych  obowiązków  sztuki. Wstydzimy  się  tych  ciężarów  sztuki. Odczuwamy  pewną  rezerwę. Bywamy  pełni  bezradności, lęku, zagubieni, nieufni  wobec  jej  łask, jej  terapeutycznych  marzeń, widnokręgów, faustycznych  ambicji.     

              Olga  Wójcik  nie  opowiada  szczegółowo  o  chorobie  ciemności  i  zamętu. Mówi  o  narzędziach, jakie  oferuje  sztuka, by  ciemność  tę  ujarzmić,  zdławić, pokonać, nagiąć  ku  woli  zachwytu  i  wiary. Czyni  to  z  bezwinną  ufnością  dziecka. Jakby  ponownie odkryła  źródła  dawnej, zatraconej  wiary. Jakby  nauczyła  się  pomijać  tych, którzy  są  prorokami  nowej  epoki, ery  chaosu  i  poniżenia. Jakby nie chciała  liczyć  się  z  nihilistycznymi  diagnostami  błota  i  brudu, z  apologetami  śmietnikowych  Akropoli.

              Ile  czasu  minęło od  chwili, kiedy  Przyboś  sądził, że  widok  katedr  gotyckich  udoskonali  rytmy  jego  serca ? Ile  czasu  dzieli  nas  od  kultury  zachwytu  i  wierności  wobec  sztuki ?  Wobec  sztuki  jako  lekarstwa ? Czy   Zbigniew  Herbert  nie  był  jednym  z  jej  orędowników ? To  przecież  Herbertowi  Olga  Wójcik  poświęciła  tom  wybornych  esejów, doskonale  świadczący  o  skali  jej  wyobraźni, o  zakresie  jej  suwerenności  krytycznej.

              Gdzie  znaleźć  można  teraz  myśl  o  sztuce – jako  leku  uniwersalnym  i  skutecznym ? O kulturze, dzięki  której  doskonalą  się  narzędzia  człowieczego  ocalenia ? Śmielej, niż  w  dziełach  poetów, nadzieje  takie  tlą  się  dzisiaj  w  pismach  profesorów  medycyny, na  przykład  w  esejach  Andrzeja  Szczeklika, wielkiego  poety  myśli  eseistycznej, który  odszedł przed  paroma  laty, do  końca  ufając, że  natura  i  sztuka  kryją  w  sobie  nieobjęte  zasoby  nadziei, tak  nieodzownej  w  walce  ze  śmiercią, tak  przydatnej  w  każdym  procesie  ozdrowieńczym.        

              Opowiadamy więc, by  innym  i  sobie  opowiedzieć  „rzecz  całą”. By  uleczyć  chorobę  smutku, konieczności, wyroku. By  siebie  i  wielu  współbraci  w  sztuce  gorzkiego  poznania  obdzielić  darami. Traktując  świat  jako  dar całości, możemy  ukazać  ten  świat  jako  zbiór  niezliczonych  darów. Muszą  zmagać  się  z  nimi  nasze  cierpliwe  i  głodne  źrenice. Muszą  z  nimi  paktować  dłonie, nie stroniące  od poznawczej  zasadzki  i  klęski.

              Ich  gest  jest  modlitewny, co uwierzytelnia  Olga  Wójcik, co  unaocznia  dzięki  wielu  stronicom  swej  książki. Wnętrze  dłoni  otwiera  się  tu  ufnie. Oddane  jest  wszystkim  pięknościom  świata, zwrócone  ku  nadziei, ku  jej  niewidzialnym ofertom  i scenariuszom. Obdarowana, obdarza  innych. Biegle  rozpoznaje  dialektykę  daru. Chce  pozostać  w  jej  służbie, w  jarzmie  święta  codzienności, w próbach  święta  ciągłego, święta  bez  pauz  i  nagłych  defektów.        

              Chodzi  tu  o  dary  marzenne, uformowane  z  jawy  i  snu, z  błysku   pragnień, z  barw  nagle  zestrojonych, scalonych  jak  łódka, która  kołysze  się  na  jeziorze, jak  łódź  zaczarowana, zdolna  do  żeglugi  po  wszystkich  wodach  ziemi. Łódź, gotowa  do nawigacji ku  wszelkim  odmianom  miłosnego  zachwytu.

              Doprawdy, trzeba  znać  kolory, jakimi  winna  być  pomalowana  ta  łódka  naszego  dnia  i  naszej  nocy, tak  przecież  dotykalna, jak  łódź  ze  snu  Olgi  Wójcik. Łódka – trofeum  marzącego  oka, rzecz  kochającej  dłoni. Łódka  z  fotografii, dzięki  której  sen  staje  się  bardziej  wiarygodny  od  fantomów  dnia.

              I  oto  mamy  przed  sobą  tę  opowieść  bałkańską  o  doznaniu  „piękna  i  pustyni”. Oto  śledzimy  ów  kunsztowny, szlachetny, prosty  i  zarazem  trudny  projekt „wyprawy  ratunkowej”. Każdy  bowiem  spacer  może  stać  się  formą  takiej  ekspedycji. Istota  podróży  nie  zależy  od liczby  kilometrów, lecz  od  miar  olśnienia. Zależy  od  energii  proustowskich  zachwyceń. Od zdolności  do  przemiany, z  jaką  wędrujemy  w  głąb  siebie, odkrywając  nowe  zasoby  duchowe, radując  się  nieznanymi, ziemskimi  i  duchowymi  pokarmami.

              Nie  potrafię  rozstrzygnąć, czy  decyduje  tu  pióro, czy  pędzel, działając  zgodnie  na  rzecz  światła  i  cienia, ku  chwale  barw  wszystkich  godzin  dnia, w  imieniu  barw  dojrzałych, przesłoniętych  płytą  upału. Chyba  pióro  zanurza  się  swobodnie  w  miseczkach  z  barwami – gwoli  obrazu, jaki  trwa  w  nas. Jaki  dopełnia  się  w  zgodzie  z  obrotami  czasu, odsłaniając braterstwo  plastyczne  w  fenomenach  tak  odległych  i  różnych, jak  krajobrazy  Bałkanów  i  pejzaże  Mazowsza.

              Można  więc  pytać, czy  chodzi  o  świat  „napisany”, czy  świat  „namalowany”, tak ściśle  prawdy pisma  łączą się  z  realnością  plam  barwnych, z  cząsteczkami  złudnych  powidoków. Tak  zgodnie  scalają  się  w  świat, który  podlega  wysokiej temperaturze  widzenia, szanuje  gorączkę  zachwytu  i  ekstazę wdzięczności, ceni  siłę  marzeń, jednym  słowem, przemienia  się – w  młodość, która  szuka  swoich  imion. W  lato  śródziemnomorskie, które  także  woła  o  nowe  imiona, choć  zna  nieogarnięte  ich  miliony, przywoływane  nad  brzegami  domowego  morza  przez  tysiące lat  żmudnych, krwawych i pełnych  daremnego  wysiłku.

              Bajkowo, wśród  jałowych  gór, między  płodnymi  winnicami, przez  ciągle  zmienne  krainy,  na  przemian  pełne  słodyczy  i  piołunu, pielgrzymuje  się  tutaj, przecinając  ziemie  spalone  żarem  słonecznym, i  odwiedza  własne, odrębne  pustynie  wewnętrzne, by  zostały  objęte  łaską  mowy, ożywione  światłem przyjaznego  pisma. Wędruje  się  więc, mozoli, spotyka  pradawne  świątynie, by obcować  z  aniołami  i  świętymi, których  wzrok  przyciąga  nasze  spojrzenie.

              Bo  to wielka  sztuka – podnieść  oczy, sięgnąć  spojrzeniem  dalej, wyżej, w  głąb  niedocieczonych  wysokości, ku  odwiecznemu  stropowi, ku  odległym  piętrom  dawnych  fresków. To  sztuka  odkryć  mądrość, wiedzę  i  tajemną  moc korzeni, i  zdobyć   zarazem  wiedzę  skrzydeł, nie  rozstrzygając, która  z  nich okaże  się  bardziej  ważka  i konieczna.

              Bardzo  bliskie  jest  mi  to  zapatrzenie, wsłuchanie  się  Olgi  Wójcik,  bowiem  jej  archaniołowie, jej  święci stoją  zawsze  w  szrankach  przeciwko  wieloforemnemu  grzechowi, przeciwko  złu  o  wielu  imionach. Podziwiam owo  wpatrzenie  się  w  źrenice  świętych, by  ustalone  zostały  między  nami  zasady  nowej  rozmowy  i  nowego  sojuszu. Podziwiam  zwłaszcza  wtedy, gdy  pisarka  wpatruje  się  w  oczy  wyblakłe. Gdy  wnika  w  miejsca  po  oczach, w  plamy  obecnej „nieobecności”. Gdy  penetruje  cząstkę  zatraconego  widzenia, wdziera  się  w  bolesną  sztukę  ślepców, w  mistyczną  ciemność, w  tajemnicę  świętobliwych  narzędzi  widzenia.

              Z  wielu  zdań, rozproszonych  w  książce  Olgi  Wójcik, scalić  można  monografię, poświęconą  grozie  i  sile  takich  źrenic, jakby  sztuka  pisania  istniała  nadal  po  to, by  świadectwem  każdej  stronicy  przybliżać  nas  ku  Bogu, ku Jego  archaniołom. By  wspomagała  nas  w  walkach  o „pokój  serca”, niekiedy  bezsłownych, często  pełnych  skowytu, płaczu  i  tumultu.            

              Jaka  to  ulga, że – za  przyczyną  prozy  Olgi  Wójcik – możemy wrócić  ponownie  do  wczesnych, adriatyckich  wędrówek. Wrócić  do  tras, od  których  zaczęły  się  nasze  wielkie  podróże. Możemy  wrócić, doznając  radości, że  „wojna  bez  końca”  uciszyła  się  na  tamtych  ziemiach. Że  nie  trzeba  już  lękać  się  o różne budowle. O  katedrę  Trogiru, mury Splitu  i  Dubrownika.   O  fenomeny  wyobraźni  i  marzenia, zaklęte w  legendarnych  jaskiniach, skupione  nad  brzegami  baśniowych  jezior.

              Godzina „bałkańska” wydaje  się  zresztą  „godziną śródziemnomorską”, więc  sumą  pierwszej  delektacji, próbą   świątecznego  spotkania  z  istotą  Śródziemnomorza. Urzekająca, wdzięczna, fachowa, urocza  jest  ta  pierwszyzna  widzenia, jaką oferuje nam Olga Wójcik, stojąc przed freskami starych  kościołów.

W  istocie  rzeczy  trwa  ona  jakby  w  nieprzerwanej, metafizycznej  włóczędze, w  ojczyznach  duchowego  światła,  w  przybytkach  nadziei, w  obszarach  innego  słońca, w  ojczyźnie  wszystkich  odmian  błękitu  i  bieli.

              Bałkańskie  olśnienia  Olgi  Wójcik  to  dzielne, mądre, ambitne, trudne  przedsięwzięcie  literackie, pośród  którego  autorka  umie  znajdować  pociechę  w  pięknie  dawności  i  urodzie  nowych  chwil. Wierna  swoim  wzorom  umie  radować  się  światem, jakby  ten  świat  wiary  i  piękna  nie  trwał  od  lat  tysięcy, lecz  dojrzewał, ponawiał  się  ciągle  w  jednym  z  niezliczonych, olśniewających  i  bezcennych  błysków  nowego, wielkiego  początku.         

Andrzej  Gronczewski

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko