Wszystko, co w literaturze przekracza swe granice i śmiało narusza ustalone porządki, wszystko to ujawnia odrębny, własny, kosztowny stan poezjotwórczy. Tak dzieje się również w zbiorze celnych, powściągliwych próz Olgi Wójcik. Jej miniatury prozatorskie wynikają poniekąd z graficznego kształtu wiersza. Rodzą się w ukrytych gniazdach wierszy. W wersach poetyckich kulminują także światła znaczeń i wzruszeń, z jakimi obcujemy w prozie młodej pisarki.
Wiele zdań prozatorskich Olgi Wójcik to zdania magiczne. Zdania o dwoistych, potrójnych sensach. Są one zbyt precyzyjne i światłoczułe, by mogły buntować się przeciwko innym zdaniom tej prozy. Jestem pewien, że zdania owe lśnią, jarzą się, zalecają promieniotwórczą energią. Że mogą nagle zatańczyć, choć nie zawsze potrafię uchwycić sedno tańczącego zdania – dzięki prostej definicji. Widzę tylko, że zdanie tańczące każe nam przejść z obszaru prozy do rewirów swoiście poetyckich. Odnajdujemy się zatem w ojczyźnie innych obowiązków i przywilejów. W krainie wieloimiennej poezji.
Pod maską zdań uładzonych, ukształtowanych w kulturze ciszy, nawykłych do harmonii, wdzięku, do subtelnych paktów między głosem i barwą, pulsuje tu sztuka Norwidowych przemilczeń.
Wiemy, że przychodzi nam błądzić po krawędziach nieszczęścia. Nieszczęście – po Norwidowemu – dotknęło rzeczniczkę tych opowieści. Ale ich egzekutorka nie wciąga nas w głąb przepaści. Nie demonstruje mrocznych protokołów. Nie mnoży imion, właściwych dla skargi, lamentu, dla wielomównej tragedii.
Jakże więc sprawia, że czytelnik podziela rozpacz, wynikającą z istoty bólu ? Oto każde słowo – pod piórem Olgi Wójcik – prowadzi do widomego zaklęcia. Zmierza do tryumfu nad żywiołami nieszczęścia, nad truciznami zawodu, żalu, goryczy. Trzeba odsunąć od siebie przekleństwo cienia. Należy wymazać jego kontur, jaki zwłaszcza pod zenitem południowego słońca zyskuje szczególną moc i ostrość.
Autorka apeluje więc do sędziwych, szacownych, szlachetnych obowiązków sztuki. Wstydzimy się tych ciężarów sztuki. Odczuwamy pewną rezerwę. Bywamy pełni bezradności, lęku, zagubieni, nieufni wobec jej łask, jej terapeutycznych marzeń, widnokręgów, faustycznych ambicji.
Olga Wójcik nie opowiada szczegółowo o chorobie ciemności i zamętu. Mówi o narzędziach, jakie oferuje sztuka, by ciemność tę ujarzmić, zdławić, pokonać, nagiąć ku woli zachwytu i wiary. Czyni to z bezwinną ufnością dziecka. Jakby ponownie odkryła źródła dawnej, zatraconej wiary. Jakby nauczyła się pomijać tych, którzy są prorokami nowej epoki, ery chaosu i poniżenia. Jakby nie chciała liczyć się z nihilistycznymi diagnostami błota i brudu, z apologetami śmietnikowych Akropoli.
Ile czasu minęło od chwili, kiedy Przyboś sądził, że widok katedr gotyckich udoskonali rytmy jego serca ? Ile czasu dzieli nas od kultury zachwytu i wierności wobec sztuki ? Wobec sztuki jako lekarstwa ? Czy Zbigniew Herbert nie był jednym z jej orędowników ? To przecież Herbertowi Olga Wójcik poświęciła tom wybornych esejów, doskonale świadczący o skali jej wyobraźni, o zakresie jej suwerenności krytycznej.
Gdzie znaleźć można teraz myśl o sztuce – jako leku uniwersalnym i skutecznym ? O kulturze, dzięki której doskonalą się narzędzia człowieczego ocalenia ? Śmielej, niż w dziełach poetów, nadzieje takie tlą się dzisiaj w pismach profesorów medycyny, na przykład w esejach Andrzeja Szczeklika, wielkiego poety myśli eseistycznej, który odszedł przed paroma laty, do końca ufając, że natura i sztuka kryją w sobie nieobjęte zasoby nadziei, tak nieodzownej w walce ze śmiercią, tak przydatnej w każdym procesie ozdrowieńczym.
Opowiadamy więc, by innym i sobie opowiedzieć „rzecz całą”. By uleczyć chorobę smutku, konieczności, wyroku. By siebie i wielu współbraci w sztuce gorzkiego poznania obdzielić darami. Traktując świat jako dar całości, możemy ukazać ten świat jako zbiór niezliczonych darów. Muszą zmagać się z nimi nasze cierpliwe i głodne źrenice. Muszą z nimi paktować dłonie, nie stroniące od poznawczej zasadzki i klęski.
Ich gest jest modlitewny, co uwierzytelnia Olga Wójcik, co unaocznia dzięki wielu stronicom swej książki. Wnętrze dłoni otwiera się tu ufnie. Oddane jest wszystkim pięknościom świata, zwrócone ku nadziei, ku jej niewidzialnym ofertom i scenariuszom. Obdarowana, obdarza innych. Biegle rozpoznaje dialektykę daru. Chce pozostać w jej służbie, w jarzmie święta codzienności, w próbach święta ciągłego, święta bez pauz i nagłych defektów.
Chodzi tu o dary marzenne, uformowane z jawy i snu, z błysku pragnień, z barw nagle zestrojonych, scalonych jak łódka, która kołysze się na jeziorze, jak łódź zaczarowana, zdolna do żeglugi po wszystkich wodach ziemi. Łódź, gotowa do nawigacji ku wszelkim odmianom miłosnego zachwytu.
Doprawdy, trzeba znać kolory, jakimi winna być pomalowana ta łódka naszego dnia i naszej nocy, tak przecież dotykalna, jak łódź ze snu Olgi Wójcik. Łódka – trofeum marzącego oka, rzecz kochającej dłoni. Łódka z fotografii, dzięki której sen staje się bardziej wiarygodny od fantomów dnia.
I oto mamy przed sobą tę opowieść bałkańską o doznaniu „piękna i pustyni”. Oto śledzimy ów kunsztowny, szlachetny, prosty i zarazem trudny projekt „wyprawy ratunkowej”. Każdy bowiem spacer może stać się formą takiej ekspedycji. Istota podróży nie zależy od liczby kilometrów, lecz od miar olśnienia. Zależy od energii proustowskich zachwyceń. Od zdolności do przemiany, z jaką wędrujemy w głąb siebie, odkrywając nowe zasoby duchowe, radując się nieznanymi, ziemskimi i duchowymi pokarmami.
Nie potrafię rozstrzygnąć, czy decyduje tu pióro, czy pędzel, działając zgodnie na rzecz światła i cienia, ku chwale barw wszystkich godzin dnia, w imieniu barw dojrzałych, przesłoniętych płytą upału. Chyba pióro zanurza się swobodnie w miseczkach z barwami – gwoli obrazu, jaki trwa w nas. Jaki dopełnia się w zgodzie z obrotami czasu, odsłaniając braterstwo plastyczne w fenomenach tak odległych i różnych, jak krajobrazy Bałkanów i pejzaże Mazowsza.
Można więc pytać, czy chodzi o świat „napisany”, czy świat „namalowany”, tak ściśle prawdy pisma łączą się z realnością plam barwnych, z cząsteczkami złudnych powidoków. Tak zgodnie scalają się w świat, który podlega wysokiej temperaturze widzenia, szanuje gorączkę zachwytu i ekstazę wdzięczności, ceni siłę marzeń, jednym słowem, przemienia się – w młodość, która szuka swoich imion. W lato śródziemnomorskie, które także woła o nowe imiona, choć zna nieogarnięte ich miliony, przywoływane nad brzegami domowego morza przez tysiące lat żmudnych, krwawych i pełnych daremnego wysiłku.
Bajkowo, wśród jałowych gór, między płodnymi winnicami, przez ciągle zmienne krainy, na przemian pełne słodyczy i piołunu, pielgrzymuje się tutaj, przecinając ziemie spalone żarem słonecznym, i odwiedza własne, odrębne pustynie wewnętrzne, by zostały objęte łaską mowy, ożywione światłem przyjaznego pisma. Wędruje się więc, mozoli, spotyka pradawne świątynie, by obcować z aniołami i świętymi, których wzrok przyciąga nasze spojrzenie.
Bo to wielka sztuka – podnieść oczy, sięgnąć spojrzeniem dalej, wyżej, w głąb niedocieczonych wysokości, ku odwiecznemu stropowi, ku odległym piętrom dawnych fresków. To sztuka odkryć mądrość, wiedzę i tajemną moc korzeni, i zdobyć zarazem wiedzę skrzydeł, nie rozstrzygając, która z nich okaże się bardziej ważka i konieczna.
Bardzo bliskie jest mi to zapatrzenie, wsłuchanie się Olgi Wójcik, bowiem jej archaniołowie, jej święci stoją zawsze w szrankach przeciwko wieloforemnemu grzechowi, przeciwko złu o wielu imionach. Podziwiam owo wpatrzenie się w źrenice świętych, by ustalone zostały między nami zasady nowej rozmowy i nowego sojuszu. Podziwiam zwłaszcza wtedy, gdy pisarka wpatruje się w oczy wyblakłe. Gdy wnika w miejsca po oczach, w plamy obecnej „nieobecności”. Gdy penetruje cząstkę zatraconego widzenia, wdziera się w bolesną sztukę ślepców, w mistyczną ciemność, w tajemnicę świętobliwych narzędzi widzenia.
Z wielu zdań, rozproszonych w książce Olgi Wójcik, scalić można monografię, poświęconą grozie i sile takich źrenic, jakby sztuka pisania istniała nadal po to, by świadectwem każdej stronicy przybliżać nas ku Bogu, ku Jego archaniołom. By wspomagała nas w walkach o „pokój serca”, niekiedy bezsłownych, często pełnych skowytu, płaczu i tumultu.
Jaka to ulga, że – za przyczyną prozy Olgi Wójcik – możemy wrócić ponownie do wczesnych, adriatyckich wędrówek. Wrócić do tras, od których zaczęły się nasze wielkie podróże. Możemy wrócić, doznając radości, że „wojna bez końca” uciszyła się na tamtych ziemiach. Że nie trzeba już lękać się o różne budowle. O katedrę Trogiru, mury Splitu i Dubrownika. O fenomeny wyobraźni i marzenia, zaklęte w legendarnych jaskiniach, skupione nad brzegami baśniowych jezior.
Godzina „bałkańska” wydaje się zresztą „godziną śródziemnomorską”, więc sumą pierwszej delektacji, próbą świątecznego spotkania z istotą Śródziemnomorza. Urzekająca, wdzięczna, fachowa, urocza jest ta pierwszyzna widzenia, jaką oferuje nam Olga Wójcik, stojąc przed freskami starych kościołów.
W istocie rzeczy trwa ona jakby w nieprzerwanej, metafizycznej włóczędze, w ojczyznach duchowego światła, w przybytkach nadziei, w obszarach innego słońca, w ojczyźnie wszystkich odmian błękitu i bieli.
Bałkańskie olśnienia Olgi Wójcik to dzielne, mądre, ambitne, trudne przedsięwzięcie literackie, pośród którego autorka umie znajdować pociechę w pięknie dawności i urodzie nowych chwil. Wierna swoim wzorom umie radować się światem, jakby ten świat wiary i piękna nie trwał od lat tysięcy, lecz dojrzewał, ponawiał się ciągle w jednym z niezliczonych, olśniewających i bezcennych błysków nowego, wielkiego początku.
Andrzej Gronczewski