Powiedzieć, że „pokolenie 68” znalazło się w stanie oskarżenia byłoby przesadą. Nie ma przesady w stwierdzeniu, że urodzeni w latach 40 zeszłego wieku wchodzą w okres starości jako podejrzani. Dotyka to także tych, którzy pokoleniowej identyfikacji unikali. Z dzisiejszej perspektywy odchodzące pokolenie zdaje się być dla krytyków wspólnotą o wiele bardziej homogeniczną aniżeli w czasach swojej młodości czy dojrzałości. Uwikłanie pokolenia w realny socjalizm nie tonuje udział sporej liczby jego reprezentantów w jego demontażu. Samo trwanie pokolenia i biografie jego protagonistów są widomym znakiem historycznej ciągłości, która podważa narracje oparte na radykalnej zmianie i owej ciągłości zaprzeczaniu. Przeszkadza politycznemu formatowaniu pamięci, wręcz je uniemożliwia. Jest to zjawisko dotyczące nie tylko Polski, mamy z nim do czynienia nie tylko w krajach, które wyszły z realnego socjalizmu, ale także w Hiszpanii, Portugalii czy Niemczech. W Polsce jest widoczne najbardziej.
Andrzej Nowak w przedmowie do zbioru publicystyki Elżbiety Morawiec „Obrazki polskie” pisze: „Klasa próżniacza, częściowo rentierów odwołujących się do wcześniejszej pracy czy zasług, która nie może się pogodzić ze zmianą. Jest gotowa raczej wykląć ten świat, aniżeli przyznać, że lepiej już podejść, ustąpić miejsca innym, młodszym. Woła ustami swojego wieszcza (z kontekstu wynika, że autor ma na myśli Adama Michnika, AK): „Nie oddamy Polski gówniarzom.” Nie trudno dostrzec, że filipika wybitnego historyka, pomimo ideowego sztafażu, ma źródło w resentymencie. Tak jakby autor czegoś pokoleniowym poprzednikom czegoś zazdrościł. Jeśli jest to publiczność, to się myli. „Pokolenie 68”, być może poza pierwszym pokoleniem romantyków, było najbardziej wsobnym. Przemawiało głównie do siebie i najbardziej znaczące były dla niego własne hierarchie wartości. O tym dalej.
Biologia sprawia, że żyjący przedstawiciele „pokolenia 68”, to dzisiaj emeryci, które swoje etaty pozostawili młodszym. Być może fakt, że mają więcej niż inni wolnego czasu sprawia, że są nadreprezentowani podczas protestów i demonstracji. Nie chcą się zrzec obywatelskiej podmiotowości. Oczywiście można zadać pytanie dlaczego, czy słusznie akurat przedstawiciele tego pokolenia uważają się za depozytariuszy demokracji, wolności i praworządności. Nowak go nie zadaje. Dla niego jest to pragnienie utrzymania politycznej sprawczości poprzez blokowanie zmiany, której protagonistami byliby młodsi, nie obciążeni w takim stopniu biografiami uwikłanymi w niepełnie suwerenny PRL, Polskę zwasalizowaną Rosji. „Pokolenie 68”, podobnie jak arystokracja polska na przełomie XIX i XX wieku, „wciąż wierzy, że będzie kierować sytuacją w kraju”. Narzędziem jest „środowiskowa fatwa”, którą protagoniści „pokolenia 68” mają się posługiwać analogicznie.
Na zakończenie Nowak pisze: „Jesteśmy świadkami, a nawet uczestnikami – końca III RP jako systemu przedłużenia PRL.” Kiedy zapytamy czym „system przedłużenia PRL” miałby być, to okazuje się nim upiorna obecność protagonistów „pokolenia 68”, tych którzy działali w opozycji, np. w KOR, redagowali „Zapis” i pisywali w „Kulturze” paryskiej, jak i tych związanych z reformatorskim nurtem w PZPR. W skrócie można powiedzieć, że jest to obecność obecnych w PRL. Ich poglądy nie są tutaj istotne, obciążeniem jest sam fakt obecności wtedy i dzisiaj. Upiorność tej obecności blokuje wymianę elit, bez której jakkolwiek autentyczna zmiana jest niemożliwa, a pełna suwerenność nieosiągalna.
Andrzej Nowak pozostając najbardziej oryginalnym ideowym mentorem sprawującej obecnie władzę w Polsce formacji politycznej pokazuje, jak wielkim nieporozumieniem było, od samego początku, traktowanie jej jako manifestacji populizmu. Źródłowym fundamentem polityki rządzącej obecnie formacji, którą w skrócie możemy określić jako PIS, był od samego początku radykalny elitaryzm. Podmiotem dziejów są elity, a kadry decydują o wszystkim. Masy („które wszystko kupią”) są bezwolnym narzędziem w rękach elit.
Nowak przedstawił program wymiany elit o głębokości w dziejach Polski niespotykanej. Coś, co nie udało się komunistom, nie wahającym się przed zbrodniczą fizyczną eliminacją. Sednem historiozofii Nowaka, którą zainfekował rządzących, jest przekonanie, że w naszym kraju wymiany elit były spowolnione, zbyt długo pozwalano zachować im znamiona prestiżu i dysponowanie nim. Nowak, nie jest tak radykalny jak Jarosław Marek Rymkiewicz, który uważa, że za mało u nas ludzi elit wieszano. Ale przekonanie, że wymiana elit jest lekarstwem na wszelkie społeczne i moralne zło ich łączy.
Nie ma tu miejsca na krytykę tego typu historiozoficznych koncepcji. Nie są one polskim monopolem. Nowak i Rymkiewicz nie biorą pod uwagę, że w przypadku Polski istniał, od początków naszej państwowości, sektor elit całkowicie immunizowany (choćby dlatego, że kapłaństwo jest sakramentem) na krajowe determinanty polityczne i były to elity Kościoła katolickiego. Na dobre i na złe, może się to nam podobać lub nie, ale kwestionowanie faktu, że to one były jakąś gwarancją ciągłości historii Polski jest głupotą.
Istnienie tego sektora podważa koncepcję i samą możliwość tak radykalnej wymiany elit o jakiej dziś wielu w Polsce marzy. Przekonanie, że w procesie wymiany elit można ten sektor, zachowując i poszerzając jego przywileje, instrumentalnie wykorzystać jest złudzeniem. Nie ma lepszego przykładu ulotności tej fantasmagorii, aniżeli manifest czołowego protagonisty elit, które muszą odejść, czyli Adama Michnika i jego książki „Kościół, lewica i dialog”. Po transformacji jej przesłanie przełożyło się na działalność Komisji Majątkowej i niezliczone przywileje dla „starych” elit kościelnych. Szybko porzuciły swoich „dobroczyńców” z UW i PO i inaczej być nie mogło. Ten sektor elit bywa poplecznikiem, a nie sojusznikiem. By mógł się nim stać musiałaby nastąpić schizma, powstać kościół narodowy. Utraciłby przez to legitymację powszechności, właśnie ową katolickość, którą gwarantuje związek ze stolicą Piotrową.
Ponieważ realna całkowita wymiana elit w Polsce nie jest możliwa, z czego podświadomie zdajemy sobie sprawę, pole walki sprowadza się praktycznie do kontroli dystrybucji prestiżu. W tym obszarze PRL, od samych swoich początków, ponosił porażki. Pomimo monopolu przyznawania odznaczeń i orderów, promowania jednych i dyskryminowania innych socjalistyczne państwo było bezbronne wobec, poza jego zasięgiem, wyłaniających się autorytetów. Program oparty na podmianie społecznej, klasowej genealogii elit zawiódł. Nomenklatura kojarzyła się z „dyktaturą ciemniaków”.
Przyjrzenie się procesowi wyłaniania się elit w pierwszym pokoleniu Polski Ludowej, którym było pokolenie urodzonych w latach 40, jest szczególnie pouczające. Jeśli nawet przyjmiemy, że w części były to tzw. resortowe dzieci, nie zmienia to faktu, że prestiżu pokoleniowego nie zyskiwało się dlatego, że ojciec był pracownikiem służb czy dyplomatą. W tym pokoleniu zdobywanie prestiżu nie wiązało się z zasługami przodków. Przez długi czas prestiż ograniczał się jedynie do grupy rówieśniczej, jego projekcja poza pokolenie nie tylko była utrudniona. Wiele wskazuje na to, że sami aktorzy nie byli taką projekcją zainteresowani. Dowartościowanie działań przez własne pokolenie było wystarczającą gratyfikacją. To jest jedna z osobliwości kultury studenckiej w Polsce. Było to pokolenie, któremu dla zdobycia prestiżu nie było potrzebne ani państwo, ani Kościół. Ta autonomia wyłaniania i budowania pokoleniowych autorytetów niekiedy prowadziła do pokoleniowego solipsyzmu, który z zewnątrz mógł być odczytywany jako ekskluzywność, koterię wszystko to, co nazwane zostanie nazwane „salonem”.
Autonomia pokoleniowych mechanizmów budowania prestiżu została zinterpretowana jako „salon”, działanie niemal mafijne i groźne w sytuacji odzyskania pełnej suwerenności i budowania demokracji. Pokolenie, a zwłaszcza jego cieszący się prestiżem protagoniści, znaleźli się w stanie podejrzenia w momencie ustrojowej transformacji. Przyczyną była odmowa zgody na przyjęcie statusu ofiary. Nie oznaczało to, że ofiar systemu nie było. Było ich stanowczo zbyt wiele, ale akurat nie w tym pokoleniu. Traumatyczne doświadczenia „marca 68” były nieporównywalne z politycznym terrorem powojennym czy stalinowskim. Jeśli chodzi o możliwość zdobywania wykształcenia pokolenie było beneficjentem systemu. Powściągliwości w przyjmowaniu roli ofiary uczyły pokolenie biografie rodziców, w skrajnych przypadkach obozowy numer wytatuowany na ramieniu matki czy ojca. Dla „pokolenia 68” pokój był darem.
Odmowa przyjęcia statusu ofiary i symulacji jej syndromów może niekiedy przybrać formę prowokacji. Tak jest z książką Marcina Króla „Do nielicznego grona szczęśliwych”. To rzadki w naszym piśmiennictwie przypadek, kiedy autor decyduje się deklarować bycie beneficjentem czasów w których przyszło mu żyć, uważając się z tego powodu za szczęściarza.
Pokoleniu udało się zdobyć alternatywne przestrzenie ekspresji tworzone przez kulturę studencką, a potem tzw. kulturę niezależną. Było beneficjentem kruszenia imperialnego projektu ujednolicenia wzorców kulturowych w oparciu o model narzucony peryferiom przez centrum imperium, „socrealizm”. O ile przed październikiem 1956 żyliśmy w „priwislianskim kraju”, to po nim znaleźliśmy się w Galicji. „Piwnica pod Baranami” była pierwszym zwiastunem tej nowej sytuacji. Innym, niemniej ważnym był teatr Cricot. Piotrowi Skrzyneckiemu i Tadeuszowi Kantorowi udało się stworzyć całkowicie autonomiczne obszary ekspresji, które pomimo „odchodzenia od Października” były przez najbardziej aktywnych twórców pokolenia nieustannie poszerzane.
Nieustannie absolutyzowana przez Nowaka alternatywa: „lojalność wobec prawa imperium albo zachowanie odrębnej tożsamości wspólnotowej” akurat tego pokolenia nie dotyczyła. Nie jest przypadkiem, że matecznikiem najbardziej udanych alternatywnych przestrzeni ekspresji był Kraków. W odróżnieniu od Warszawy i Kongresówki, w Galicji alternatywa; zachowanie tożsamości narodowej lub lojalność wobec imperium nie występowała w tak ostrej postaci jak w imperium rosyjskim. Polacy mieli różne doświadczenia egzystowania na peryferiach imperiów jako jego część. Ewoluowały one w czasie i nie ulega wątpliwości, że żywioł polski był, w pierwszym okresie, bardziej represjonowany w zaborze austryjackim aniżeli w rosyjskim. Polacy nie mieli jednej wspólnej pamięci imperialnego zniewolenia.
Świadomość tych różnic była w pokoleniu bardzo żywa. Czego dobrym przykładem była próba rewaloryzacji dziedzictwa Stańczyków. Andrzej Mencwel kiedyś napisał, że jako Wielkopolanin nie czuje się dziedzicem irredenty. Być może fakt, że było to pierwsze pokolenie obywateli Polski dojrzewających w jednonarodowym kraju, czego poprzednie pokolenia nie doświadczały, stymulował tolerancję dla zróżnicowania pamięci historycznej. W sytuacji etnicznego przemieszania w Rzeczypospolitej pamięć musiała być formatowana tak by stanowić barierę wobec emancypacyjnych roszczeń mniejszości. Po 1945 ten problem zniknął.
Pokolenie wzrastające w monolitycznej narodowo Polsce nie odczuwało nieustannego ciśnienia manifestowania przynależności do narodu gospodarza w tym stopniu, jak ojcowie czy dziadkowie. Ostentacyjny patriotyzm był zbyteczny ponieważ polska tożsamość była oczywistością także dla tych, których polskość, by posłużyć się formułą Józefa Hena, była „etnicznie wzbogacona”. Dlatego „marzec 68” okazał się dla pokolenia takim szokiem, z którego do dziś nie może się otrząsnąć.
Indyferentyzm wobec ostentacyjnego patriotyzmu ewoluował w stronę nieufności wobec każdej formy formatowania i ujednolicania pamięci. A ponieważ proces formatowania pamięci i tożsamości narodowej zmierzał ku oparciu na martyrologicznym paradygmacie, permanentnej ofierze jako micie założycielskim III Rzeczypospolitej, elitom „pokolenia 68” nie pozostawało nic innego aniżeli odmowa przyjęcia roli ofiary. To musiało być podejrzane ponieważ zakłócało prawomocność obowiązującej narracji. Tej narracji, której nieco infantylnym emblematem jest „Antologia Niepodległości” firmowana przez parę prezydencką Andrzeja Dudę i Agatę Kornhauser-Duda.
Gdyby Michnik po 1989 roku, jak bohater opowiadania Sławomira Mrożka, demonstrował braki w uzębieniu wołając: „O, o tu, zęby za wolność wybite.” i domagał się gratyfikacji, zamiast pójść do dentysty (co zrobił) zapewne byłby dla Nowaka do przyjęcia i mógłby drukować w „Arcanach”. Dołączyłby do nielicznych nawróconych na martyrologiczną polskość przedstawicieli pokolenia, jak Marek Baterowicz czy Elżbieta Morawiec (Jerzy Gizella to przypadek osobny). Wymieniam tylko tych, z którymi pozostawałem w pewnym stopniu zażyłości.
Nowak doskonale sobie zdaje sprawę, że udział przedstawicieli tego pokolenia w realnej władzy w III RP był raczej skromny. Była ona domeną albo starszych (Skubiszewski, Mazowiecki, Geremek, Bartoszewski) albo młodszych (Tusk, Kwaśniewski, Komorowski, Sikorski). Dlatego przypisuje nadzwyczajną sprawczość, temu co określa jako „elity interpretacyjne”. To one są odpowiedzialne za tąpnięcie tożsamości narodowej zagrażające suwerenności w czasach globalizacji i odradzających się imperialnych aspiracji naszych sąsiadów. Ponieważ, po transformacji, elita interpretacyjna wyłoniła się z kręgów pokolenia jej grzech jest jednocześnie skazą pokoleniową; jest nią relatywizacja martyrologii Polaków.
Trzeba przyznać, że Nowak jest jednym z nielicznych polskich historyków, który upomina się o pamięć martyrologii polskich komunistów, którzy zapłacili głową za chęć utrzymania żywiołu polskiego na tzw. żytomierszczyźnie i marchlewszczyźnie w „akcji polskiej” zarządzonej przez Stalina i zrealizowanej przez Jeżowa, w drugiej połowie lat 30 zeszłego wieku, fizycznej likwidacji ponad 100 tysięcy Polaków, obywateli sowieckiego państwa.
Jestem skłonny zgodzić się z Nowakiem, że w „pokoleniu 68” pragnienie zdobycia hegemonii kulturowej, zmiana wzorca kulturowego było priorytetem i relatywizacja martyrologii jako źródłowego spoiwa wspólnoty narodowej była żywa. Na tym polegała wspólnota ze środowiskiem „Kultury”. Projekty były różne; inny braci Smolarów i „Aneksu”, inny Barbary Toruńczyk i środowiska „Zeszytów Literackich”, inny „Zdania”, inny Zbigniewa Benedyktowicza i „Kontekstów”, inny Marcina Króla i „ResPublica”, inny redagujących „Śląsk” Tadeusza Kijonki i Feliksa Netza, nie wspominając o indywidualnym projekcie rewitalizacji lewicy Andrzeja Mencwela. „Gazeta Wyborcza” nie była jedyna, choć miała największy zasięg. „Arcana” mają mniej czytelników aniżeli „Nasz Dziennik”, ale na intelektualnej mapie Polski, na pewno, większą wagę.
Jedno jest pewne nigdy żaden z tych projektów nie otrzymał tak potężnego wsparcia instytucjonalnego jak projekt Instytutu Pamięci Narodowej. Nowak patronując ideowo IPN przegapia, że narracja którą proponuje ma inne konsekwencje niżby pragnął. Nowak upominając się martyrologię i ofiary jako fundament polskiej tożsamości, występując przeciw relatywizacji, pozostaje wierny romantycznemu mesjanizmowi. Bycie Polakiem to pozostawanie w gotowości złożenia ofiary za ojczyznę. Natomiast w narracji IPN bycie Polakiem, to gotowość bycia mścicielem. Nic podobnego, czytając Nowaka, u niego nie znalazłem.
Kilka dni temu odwiedzałem groby bliskich na zakopiańskim cmentarzu. Ucieszyłem się ponieważ porządnie osadzono, złośliwie przewrócony, przypominający nieco macewę, zaprojektowany przez Henryka Berlewiego, obelisk na grobie Mieczysława Szczuki. Jest na nim tylko imię, nazwisko i lata 1898 – 1927. Na innych grobach, jak moich, zazwyczaj dopisano RIP, „Bóg tak chciał”, „Prosi o modlitwę” i ostatnimi laty „Jezu ufam Tobie”. Na nowym reprezentacyjnym grobie natknąłem się na słowa, których nigdy na żadnym cmentarzu nie widziałem. Pod krzyżem, imieniem, nazwiskiem i datami przeczytałem: „Śmierć wrogom Ojczyzny”.
Jak na razie, przedstawiciele „pokolenia 68” umierają z powodów naturalnych, choć jak w każdym pokoleniu zdarzają się samobójstwa i tragiczne wypadki. Czasu na męczeństwo coraz mniej, a liczenie na nie czy przypisywanie sobie jest grzechem pychy. I tak niech zostanie, aż znikniemy.
A. K.