Mam przed sobą tomik Barbary Janas-Dudek „Mamidło”, ale to co niżej piszę, to nie jest żadna recenzja. Chciałem tylko, Pani Barbaro, trochę z Panią porozmawiać. Nie da się pisać recenzji na polu bitwy, bo te Pani wiersze to bitwa o siebie, nawet po latach. Pewnie też o najbliższych. Nie da się pisać recenzji nad otwartym kraterem, z którego bucha żar, choć dla czytelnika to tylko żar liter. Właśnie na tym polega największy problem w naszej rozmowie: Pani wkłada swoje przeżycia, swoje uczucia, nerwy, ból, miłość, nienawiść (do nikogo!) – to też jest dla tych tekstów charakterystyczne, tak „nienawiść do nikogo”, nie umiem tego inaczej określić – Pani wkłada to wszystko w litery, w słowa, a ja muszę czytać ich gorącą erupcję, a to nie jest łatwe! Czytała Pani (czyjeś) gorące litery? One parzą!
Nie umiem nic napisać o stylistyce, środkach artystycznych, o – widocznym przecież – indywidualizmie autorskim ani też jakkolwiek inaczej scharakteryzować poetykę tych wierszy, bo one przytłaczają i Pani najlepiej wie dlaczego. Tu język, także język poetycki – a jak inaczej wypowiedzieć siebie? – jest głęboko trzecio, czwarto- czy ileś tam rzędny, tu język jest doskonale przeźroczysty: udało się Pani go rozpuścić w emocjach cedzonych czasami przez zaciśnięte zęby. Udało się Pani środek przenoszenia treści, język, po prostu unieważnić. Pani rozmawia uczuciami, napięciem ciała, napięciem mięśni brzucha, napięciem macicy wreszcie, rozmawia Pani energią emocjonalnej więzi. A przecież to ja, który chłonę poezję całym sobą jak meduza (nie sprawdzałem, czy meduza chłonie całą sobą) czuję się… zażenowany. Takie uczucie towarzyszy mi zawsze, gdy doświadczam czyjejś intymności, ale nie spodziewałem się, że zdarzy mi się to drugi raz wżyciu z powodów literackich! Pierwszy raz to był Ratoń, choć sposoby pisania Was różnią zdecydowanie, ale przecież pisałem, że sposoby nie mają tu nic do rzeczy, bo zostajemy przeniesieni w inne niż stricte literackie wymiary. Za to Pani, już bez zażenowania, dziękuję.
Opis uczuć, kłębiących się myśli i ta na wskroś przeszywająca wszystkie teksty samoświadomość jak chirurgiczny skalpel tnący ranę nie pozostawiają czytelnikowi złudzeń, że operuje Pani na sobie bez znieczulenia, choć pewnie mądrzy psycholodzy czy terapeuci znajdą w tym freudowskie klimaty i potrafią wszystko zniuansować umieszczając te wiersze gdzieś między wyparciem a racjonalizacją, wyparciem swego bólu w sferę literackiej sublimacji. Ale to nieprawda. W Pani wypadku literatura nie jest zamiast, ona jest tu samym tym skalpelem. I kłopot jeszcze jeden dla piszącego o Pani do Pani – trudno z tej spójnej całości cokolwiek zacytować nie naruszając właśnie tej całości. O wspomnianej spójności świadczy choćby i to, że wiersze – poza kilkoma – nie mają tytułów. W podzielonym na „Prolog”, „Makatkę”, „Punkty zwrotne” i „Epilog” tomiku na 44 wiersze ledwie trzy obdarowane zostały tytułami. Reszta jest tylko numerowana, co mocno spaja całość. A jeden tytuł i jeden wiersz w tej całości sam jest metafizyczno-cielesnym dramatem. To, co w nim Pani zrobiła z tytułem/dedykacją wyrywa serce, spójrzmy:
4.dzieciom
czterdziestosiedmioletni syn Sylvii Plath
Nicholas Huges powiesił się w swoim domu na Alasce.
to dobrze, że was nie urodziłam.
Nawet jednak i bez całości wiersza, jeśli już czytelniczo mamy za sobą kilkanaście poprzednich stron, stajemy tu wobec psychologicznie niesłychanie mocnej sytuacji. Nie umiem tego lepiej określić, ale chcę powiedzieć, że znalazła Pani w tym pomyśle jakiegoś swojego poetyckiego Graala. Zrobić to w ten sposób, wpaść na taki pomysł – dla mnie genialne! I co więcej – szczere, nie wydumane. Dodaję to, bo zapewne teraz znajdą się naśladowcy, plagiatorzy tego pomysłu. A niech się znajdą, byleby stała za nimi ta moc i autentyczność, która jest u Pani.
Cały czas piszę o swoich trudnościach w lekturze a raczej o trudnościach z werbalizacją moich czytelniczych przeżyć, które – jak już wspominałem – są raczej swoistym świętokradztwem wobec pierwotnej materii Pani przeżyć tworzących te teksty. Tak, pierwszy raz doświadczam odczucia „podwójnego autorstwa”. O ile na ogół nie mam trudności z ustaleniem hierarchii, która najczęściej wygląda tak, że mamy autora z jego poetycką psyche i wiersze-rezultaty tej psyche, to u Pani wyczuwam „autora podwójnego”: Pani i – na równych prawach – Pani emocje, uczucia, przeżycia. Odczuwam mocno ową podwójność przez co chcę powiedzieć tyle i to, że wiersze są medium dla Pani ale i Pani dla nich także! One posiadają swoją wobec Pani autonomię, coś na wzór tej autonomii, o której mówił Tomasz Mann w wykładzie dla studentów Uniwersytetu w Princeton wprowadzającym do „Czarodziejskiej góry”: „Nie inaczej miała się sprawa z „Czarodziejską górą”, i należy chyba przyjąć, iż w takich wypadkach chodzi o konieczne i twórcze oszukiwanie samego siebie. Gdyby pisarz od razu uświadomił sobie wszystkie trudności związane z dziełem, i poznał jego samoistną wolę (podkreślenie moje), nieraz bardzo odbiegającą od woli autora, opadłyby mu z pewnością ręce i nie starczyłoby odwagi do podjęcia pracy. Dzieło posiada w pewnych okolicznościach swoją własną ambicję (podkreślenie moje), która może iść znacznie dalej niż ambicja autora, i właśnie tak jest dobrze.”
Pani wiersze rezonują we mnie takim właśnie Mannowskim Problemem autonomiczności dzieła czy – jak to po swojemu nazywam – problemem podwójnego autorstwa. Kończąc powoli moją z Panią rozmowę skorzystam z Pani motta:
krew z nie mojej krwi
rozrasta się w ciała
i przerobię je na moją puentę:
krew z krwi Barbary
rozrasta się w wiersze
Zanim przytoczę kilka z nich powiem, że do przytoczenia wybrałem… 21 z 44, więc prawie połowę książki. Muszę wybrać z wybranego. To wybieram:
1.
nigdy nie porodzi syna.
nie da mu imienia, które wybrała.
będzie jałowa z pokrojonym brzuchem.
na swoje nieszczęście
nie pocznie córki. będzie o nią błagać,
ale nic nie przyniesie ulgi.
krew wie,
jej nie oszukasz.
3.
Jestem matką uzurpatorką. Żadne z nich nie wylęgło się ze mnie.
Nie wiło się w ciepłym brzuchu. Nie było mdłości, bólu piersi.
Lekarz nie miał szans być miły. Przyj, nie przyj, oddychaj. Nie było
rozciętego krocza i pierwszego krzyku. Laktacji, pogryzionych sutków.
Przyj, nie przyj, oddychaj.
5.
Po pierwszym zabiegu nie przewidywano powikłań.
Cięcie kosmetyczne nad linią włosów łonowych, rozpuszczalne szwy.
Nie mogłam zasnąć. Zwiększono dawkę benzodiazepin. Wenflon dla noworodków –
Różowy motyl na zewnętrznej części dłoni. Liczę 10, 9, 8, 7…..
Unoszę się,
zmieniam kurs,
budzę się za wcześnie. Rura w gardle, poruszenie wokoło.
Czuję ostatnie przejście igły przez skórę. Pętelka,
Nożyczki.
Nie potrafię krzyczeć,
Wymiotuję.
7.
Nie słucham. Jestem infantylna i świeża. Zdałam maturę,
Wyszłam za mąż. Dziwisz się, że tak wcześnie?
Chciałam do kogoś należeć. Uciec od krzyku,
Napierania na drzwi, brzęku szkła, smrodu do mdłości.
To historia, od której się zaczęło. Kiedyś wrócę do początku,
Chociaż ktoś mógłby tego nie przeżyć. Syndrom ofiary chroni sprawców.
11.
Dziewięć miesięcy. Tyle trwają procedury. To naturalne,
Takie niemożliwe. Ranek, ośnieżone drogi. Nic nie zapowiada
Informacji, którą za chwilę przekaże kobieta po drugiej stronie słuchawki.
Jaskrawe słońce przedziera się przez żaluzje. Drobinki kurzu w powietrzu.
Gwiżdże czajnik, słychać szum za oknem. To dzień targowy.
W maleńkiej uliczce robi się tłoczno i gwarnie.
Nie zdążę wyłączyć gazu, zalać kawy, bo w chwili,
kiedy się przeciągam, dzwoni telefon. Ten kadr
będzie przewijał się, w zwolnionym tempie,
za każdym razem, gdy usiądę przy jego łóżku,
będę patrzeć, jak śpi i niespokojnie oddycha.
12.
– mamy dla pani dziecko – słyszę głos jakby zza grobu.
Z innego wymiaru, spod grubej warstwy śniegu, gwaru za oknem,
rzężenia samochodów. Spomiędzy żaluzji okien, z drobinek kurzu.
Czajnik wypluł gwizdek, woda zalewa płomień.
20.
– Rozumiem, że znacie Państwo wszystkie zagrożenia? –
dopytuje pani ordynator. Potwierdzam skinieniem głowy.
Chcę przyspieszyć ciąg zdarzeń. Przeciągnąć linę
na moją stronę. Zobaczyć, kto czeka za aluminiową
konstrukcją z napisem PATOLOGIA.
28.
Przyjeżdżam codziennie. Na foremce przykleiłam kartkę
z napisem: od 1.00 do 18.00 karmi mama. Odliczam dni
do wyjścia. Szkoda, że nie potrafię powstrzymać powolnego
sączenia czasu.
29.
Patologię opuszczamy dwa miesiące później. Miłość jest czysta,
jednotorowa, niezmienna bez względu na diagnozę i rokowania.
Jeszcze nie wiem, że wkrótce oddział pochłonie nas bez reszty.
30.
Każdy dzień jest krokiem w pęknięcie,
z nadzieją, że uniesie nas powietrze. A to dopiero początek.
Wkrótce pojawi się dziewczynka z niezacerowanym sercem.
Będzie się miotać jak ryba wyrzucona na brzeg, będzie krzyk
w środku kołysania. A kiedy ucichną strzały, zabliźnią się rany,
odrosną włosy, ktoś na progu zostawi tę bez słów, z pięścią
w gardle. I zatoczy się koło. Z dziwnym początkiem,
poranionym środkiem i odejściem na końcu zdania.
31.
Będę wtedy należała do siebie i żadne z nich nie będzie należało
do mnie. Jakbym była prawdziwa. Matka, makatka, uzurpatorka
– mamidło.
1.
pełne ręce skarpetek
za dużo na otwarcie okna
zaledwie piaskiem zawiało
cisza pojechała kolejką górską
a miś wylądował pod stołem
meble urosły na złość
dobrze że można krzesło podstawić
zdjąć czerwone jabłka
pobić się o kolor i miejsce przy stole
pełno ich a jej wciąż za mało
między sklepami gubi zmysł widzenia
kolekcjonuje pogubione puzzle
zaspane oczy wstążki
zaplata wokół drzewa
2.
Niosę na rękach córkę, jest wciąż za młoda
na reakcje utleniania i nieskończoność osi.
słowa od niej odeszły, jak odchodzą włosy
lub paruje woda w upalne przedpołudnie.
niosę na rękach córkę, żeby nie upadła
z klasy do klasy, z godności w brak wiary.
czasem odkładam na bok i obserwuję
gołe nogi w środku jesieni, tatuaże na rękach,
wycięte serce pluszowego misia.
jeśli nie podniosę, gdzie poturla się
z bezpiecznego?
I na koniec jeszcze jedno. Czytanie tych wierszy jest włażeniem z buciorami w czyjąś wrażliwość. Inaczej się nie da. I ostatecznie tj. z czytelniczego punktu widzenia nieważne, czy jest to wrażliwość stricte literacka, wrażliwość fikcji literackiej, czy realna. U Ratonia była realna. U Pani, Pani Barbaro, też taką domniemuję. Niezależnie jak jest, dziękuję Pani za emocje, które miałem przy lekturze. Poetycko dokonała Pani niemożliwego – „ruszyła z posad bryłę świata”, bo to i temat rzadki w literaturze i napisać o nim nie bardzo wiadomo jak. Pani to potrafiła.
Barbara Janas-Dudek, „Mamidło”, Zaułek Wydawniczy Pomyłka, Szczecin 2020.
Panie Andrzeju,
zapewne wielu autorów na taką właśnie „nie recenzję” czeka. Pozwoli Pan zatem, że wyrażę swoją wdzięczność, za poświęconą uwagę. Szczerze mówiąc (i oby nie zabrzmiało to nietaktownie), nie spodziewałam się tak chirurgicznego odczytu szczególnie ze strony mężczyzny. Zostałam poruszona i ponownie przylepiona do podmiotki, z którą już niewiele mnie łączy. Zdążyłam jednak ją zapamiętać na tyle dobrze, że ponowne oderwanie zajęło mi trochę czasu.
Pyta Pan czy czytałam czyjeś gorące litery? Czytałam Plath, Wojaczka, Ratonia. Czułam ich puls, skurcze mięśni, zaciśnięte gardła. W szczególności to właśnie oni potrafili wywróć mój świat na druga stronę. Jest dziś z czego czerpać, ale czerpać w taki sposób by wnosi ć nową jakość. Uznałam, że w poezji liczy się prawda. Nawet, gdy pojawiają się wątki fikcyjne należy zachować maksimum autentyczności. Sprawić by czytelnik nie czuł się oszukany, by potrafił połączyć się z podmiotem lirycznym w jego drodze między kartkami. By czuł żal, że opowieść zbyt szybko się skończyła i wreszcie by tęsknił. Pana lektura Mamidła przekroczyła oczekiwania autora, (jeśli autor może mieć jakiekolwiek oczekiwania). Wszedł Pan w historię, jak wchodzi się do domu przyjaciela, z troską i uwagą, pełen empatii – mimo poranionych stóp, bo w domu przyjaciela wytłuczono wszystkie szyby, a mroźny wiatr wdarł się przez okna. Bo przyjaciel jest złamany życiem i w zasadzie nie wiadomo co powiedzieć widząc tę postępującą degenerację. Pan jednak znajduje słowa. Słowa niezmiernie ważne i wyważone. Mimo ładunku jakie niosą – potrzebne. Zakończę Ratoniem, skoro tak dużo go w pana liście:
Ponoć degeneraci są ponad martwymi rytuałami,
kuleją ich apostrofy, nieudolne figury retoryczne –
wiersze zanadto wrażliwe by mogły iść przez życie
finezyjnie.
W rynsztoku płacą najwyższą cenę za ogrody miejsca
płonące i osamotnienie.
Pozdrawiam serdecznie
Barbara Janas-Dudek
Jestem pod ogromnym wrażeniem wierszy i tak oryginalnej recenzji!!! Można powiedzieć: jakie wiersze, taka recenzja.Zarówno u Autorki, jak i u Recenzenta wysoki kunszt posługiwania się słowem. Pomysł na rozmowę z Poetką – podmiotem lirycznym, rewelacyjny! Bezpośredniość, intymność, szczerość – tak jak w utworach Pani Barbary. Słowa wyjęte z życia. Nie dziwię się, że takie wiersze poruszają wszystkie struny wrażliwości. Zagnieżdżają się na zawsze w pamięci. Dziękuję za możliwość uczestniczenia w tym dramacie i dialogu czytelnika z twórcą.