Korzystajcie z doświadczeń ornitologów. Żeby pisarze mogli
rozwinąć skrzydła muszą mieć swobodę korzystania z piór
Stanisław Jerzy Lec
Nowe okresy w literaturze – w kulturze i sztuce, w dziejowych procesach w ogóle – nie pojawiają się nigdy nagle, nie wyskakują znikąd niczym owa Heglowska metaforyczna sowa Minerwy wylatująca o zmierzchu (każdej epoki). Nawet wówczas gdy cezury pomiędzy ich poszczególnymi fazami są dość łatwo dostrzegalne, wyraźnie i ostro zarysowane przez wielkie i ważne wydarzenia historyczne. Takie jak jak pierwsza czy druga wojna światowa, które radykalnie i dramatycznie zmieniły w wielu krajach świata, w tym oczywiście i u nas, większość dotychczasowych układów i stosunków politycznych, ekonomicznych, społecznych i wszelkich innych, określających zawsze w istotnym stopniu podglebie kulturowe, w tym i podglebie twórczości artystyczno-literackiej kolejnej rodzącej się nowej epoki…
W Polsce, jak wiadomo, literatura piękna miała do spełnienia “od zawsze”, czyli od samych swych renesansowych początków, misję specyficzną i szczególną. Wynikającą z historycznych przesłanek naszych narodowych dziejów i losów ludzkich. Odmiennych nieco, niż w innych krajach, czyli tych mniej poddawanych przez długie wieki konfrontacji z licznymi zagrożeniami zewnętrznymi. Ba, mówiło się naw et, nie bez racji przecież, że kultura polska miała przede wszystkim charakter literacki – literacko profetyczny, „wieszczy” i zarazem„sercem gryzący”. Od czasów Jana Kochanowskiego, Ignacego Krasickiego, Adama Mickiewicza, Juliusza Słowackiego, Stefana Żeromskiego, po Witolda Gombrowicza, Władysława Broniewskiego, Czesława Miłosza, Tadeusza Różewicza… Sygnały, znaki i symbole zainteresowań problematyką narodową i obywatelską, płynące z wybitnych dzieł literackich – dominowały lub częstokroć zastępowały nie tylko w latach rozbiorów te inne słabiej w realnym życiu obecne instytucjonalne formy i sposoby komunikacji (perswazji) społecznej.
Oto wydawało się, że wkrótce po odzyskaniu niepodległości w 1918 roku skończy się to nieodwołalnie. Tak się jednak z wielu powodów nie stało. Zarówno wtedy, jak i potem zwłaszcza, czyli po roku 1945.
I tu swoisty – paradoksalny – ewenement historycznoliteracki! Wydawałoby się bowiem, że tak długo oczekiwane i wymarzone wręcz przez wielu wybitnych pisarzy (z Żeromskim na czele) odzyskanie przez Polskę niepodległości w 1918 roku musi teraz tę sytuację “uprzywilejowania” czy niekiedy wręcz „monopolu” literatury polskiej na owe treści społeczne i obywatelskie – radykalnie zmienić. Taką nadzieję wyrażało wtedy wielu wybitnych pisarzy młodszych generacji. Jak pisał na przykład, w słynnym programowym wierszu, jeden z ówczesnych debiutantów poetyckich z grupy Skamander – Jan Lechoń: wiosną – niechaj wiosnę, nie Polskę zobaczę. Ale jednemu tylko z poetów udało się wówczas zamiast Polski „zobaczyć wiosnę” – Julianowi Tuwimowi w wierszu… Wiosna, traktowanym jednak wtedy z tego powodu niemal jako skandal literacki! Chociaż istotnie początkowo, uznawane było dla tej, nazwijmy ją, „postawy nowej nadziei” za znamienne – i wręcz programowe dla całej grupy młodych – owo pochodzące z wiersza Czarna wiosna zawołanie innego Skamandryty, Antoniego Słonimskiego:
Ojczyzna moja wolna, wolna…
więc zrzucam z ramion płaszcz Konrada.
Ojczyzna w więzach już nie biada,
Dźwiga się wznosi, wstaje wolna.
Na cóż mi zbędnych słów aparat,
Którymi-m szarpał rany twoje?
Rychło jednak okazało się, że ten ciężki „płaszcz Konrada”, czyli ciężar obowiązków pozaliterackich – narzucany przez długie wieki historii narodowej na polskiego pisarza – jest praktycznie nie do “zrzucenia”. Bo rzeczywiście tak się w ostateczności wtedy jeszcze w literaturze polskiej stać nie mogło, jako że niepodległość sama z siebie nie rozwiązała zasadniczych problemów i konfliktów społecznych w zapóźnionym cywilizacyjnie kraju, a przyniosła też i nowe…
W wolnej ojczyźnie po pierwszej wojnie światowej pozostał nadal, jak pisał w swym znanym wierszu Władysław Broniewski, dotąd nie wyrównany „rachunek krzywd”, wobec których pisarz polski, nawet ten najbardziej – dodajmy – awangardowy i zbuntowany przeciw tradycyjnym powinnościom i serwitutom społeczno-narodowym (jak Stanisław Ignacy Witkiewicz, Witold Gombrowicz czy BrunoSchulz), nie mógł przejść obojętnie, nie wykonawszy bodaj nawet mniej lub bardziej symbolicznego gestu (choćby był to tylko najzwyczajniejszy gest „językowej|” przekory)! Cóż dopiero mówić o pisarzach z klasycznie wielkim uczuleniem na problematykę narodową i społeczną, takich jak Juliusz Kaden-Bandrowski czy Stefan Żeromski. Kadenowa, tak boleśnie ironicznie ukazana, „radość z odzyskanego śmietnika” problemów z całego obszernego katalogu przywar narodowych, tak widoczna między innymi w jego ostrych ekspresjonistycznie społecznikowskich obrazach Czarnych skrzydłach czy w postawie i zapędach dyktatorskich bohatera innej jego znanej powieści politycznej Generał Barcz, znalazła swoje symboliczne dopełnienie w geście Cezarego Baryki, “hamletyzującego” bohatera Przedwiośnia, przyłączającego się na koniec – w stanie wielkiego zatroskania o kraj ojczysty – do buntowniczego marszu robotników na Belweder. Dziś najciekawsza byłaby odpowiedź na pytanie, czy obecną literaturę polską stać dziś na nowe Przedwiośnie, które nota bene po blisko stuleciu od powstania nabrało nowych nieoczekiwanych znaczeń?
Odpowiedź jest jednak niemożliwa bez skrótowego chociażby zarysowania sytuacji i pułapek, w jakie uwikłali się pisarze i cała niemal literatura polska po drugiej wojnie światowej, zwłaszcza po 1949 roku. Oto, obecnie mało kto chce na przykład pamiętać, a jeszcze mniej mówić i pisać o tym, że w końcu lat 40., znaczna część inteligencji polskiej, w tym większość pisarzy żyjących w kraju, uległa z własnej nieprzymuszonej woli urokowi owej nowej oficjalnej ideologii, owemu, jak je nazwał Czesław Miłosz, “ukąszeniu heglowskiemu”, tej pokusie – jakże skądinąd zrozumiałej po latach okrutnie wyniszczającej tkankę narodową i ludzką wojny i okupacji – odgrywania roli piewców świetlanej przyszłości nowego powojennego świata. Wielu pisarzy przyjęło z satysfakcję, wyznaczaną im przez nowe władze polityczne, rolę „inżynierów dusz ludzkich” – skołatanych aż nadto zamętem podziałów polityczno-ideologicznych, sytuacji powstałej po tym ówczesnym, nowym i nieoczekiwanym rozdaniu historycznych kart. Pisał Włodzimierz Maciąg w książce Literatura Polski Ludowej 1944-1964 (wyd. 1966): „odrębność jej od formacji poprzedzającej rysuje się bardzo wyraźnie – nie tylko w rezultacie naturalnej ewolucji; katastrofa biologiczna i cywilizacyjna, jaką stała się dla Polaków okupacja Niemiec hitlerowskich, zwycięstwo Armii Czerwonej, objęcie władzy przez lewicę, rewolucyjne reformy społeczne przeprowadzone w latach 1944-45 na ziemiach objętych nowym granicami państwowymi – stanowiły fakty początkowe, zapowiadające strukturalne przeobrażanie się narodu polskiego, w jego układzie klasowym, w jego myśleniu, w jego poziomie cywilizacyjnym i jego ideowych konfliktach”.
W tej nowej sytuacji, czyli dominacji od 1949 roku doktryny tzw. realizmu socjalistycznego w sztuce, nazywanej w skrótowym przekąsie „socrealizmem”, pisarz polski stał się nagle figurą niesłychanie ważną, potrzebną, docenianą i ponad stan „dopieszczaną” przez władzę. Posypały się wysokie nakłady książek, nagrody oraz inne splendory i wyznaczniki jego pozycji pisarskiej. A że wielkich dzieł jakoś brakowało, nie miało istotniejszego znaczenia. Najmarniejszy „produkcyjniak” owa totalnie rozbudowana ówczesna machina propagandowa mogła zawsze wywindować na pozycje najwyższe. Choć warto może gwoli sprawiedliwości dodać, że nie wszystkie pisane i wydawane wtedy utwory literackie należy bezrefleksyjnie potępiać w czambuł i odsyłać do lamusa; zwłaszcza te na przykład, które wyszły spod piór pisarzy startujących jeszcze przed wojną!
Generalnie jednak „zwycięstwo” i osobiste satysfakcje wielu pisarzy (zwanych „socrealistami”) obracało się w klęskę literatury. Miał odwagę mówić autokrytycznie o tym wprost, po wielu latach, jeden zresztą z beneficjentów ówczesnej sytuacji, Adolf Rudnicki w swym wspomnieniowym Krakowskim Przedmieściu pełnym deserów (wyd. 1986).
Strąceni z piedestału
Nie po raz pierwszy i nie po raz ostatni – jak się to miało okazać jeszcze parokrotnie – polityczne uwikłanie literatury i literatów fatalnie odbiło się na jej i ich wiarygodności oraz czytelniczym prestiżu. Po przełomowym październiku 1956 r., wielu z wywindowanych poprzednio na piedestał próbowało – tyle że z odmiennymi już teraz á rebours znakami ideologicznymi i politycznymi – swe pozycje utrzymać. Bezskutecznie na ogół, bo w owym symbolicznym i nowym „płaszczu Konrada”, szytym teraz na miarę nowej rewindykacyjnej postawy, nie było prawie nic – „pisarskie szuflady okazały się puste” – jak pisał wtedy Artur Sandauer w szkicach Bez taryfy ulgowej.
Ten długi okres po przełomowym październiku 1956, trwający niemal do końca lat siedemdziesiątych okazał się jednak dla literatury polskiej bardzo w sumie literacko ważny i „tłusty” – w przeciwieństwie do znacznie już pod tym względem „chudszych” lat osiemdziesiątych i późniejszych. Wydawało się otóż zrazu, że życie literackie w Polsce poszło w stronę niemal całkowicie „normalną” i zwyczajną (co wcale nie znaczy, że bezproblemową politycznie czy cenzuralnie, acz to temat osobny), że zawsze już będzie mniej więcej tak, jak w innych „normalnych” krajach europejskich, gdzie „wiosna wiosnę znaczy…”.
Znani pisarze z przedwojennych jeszcze generacji – wszystkich orientacji ideowych i politycznych – wrócili w latach „odwilży” do swych wcześniejszych rozmaitych poetyk i zainteresowań literackich, jak między innymi Leopold Staff, Zofia Nałkowska, Jerzy Szaniawski, Roman Brandstaetter, Leon Kruczkowski, Julian Przyboś, Artur Maria Swinarski, Ludwik Hieronim Morsztyn, Helena Boguszewska, Tadeusz Breza, Jarosław Iwaszkiewicz, Jan Parandowski, Maria Dąbrowska, Czesław Miłosz, Jerzy Andrzejewski, Zofia Kossak-Szczucka, Jerzy Zawieyski, Kazimierz Truchanowski, Maria Kuncewiczowa, Stefan Otwinowski, Marian Promiński, Lucjan Rudnicki, Adolf Rudnicki, Igor Newerly, Hanna Malewska, Michał Rusinek…
Także niedawni literaccy debiutanci pisali teraz swoje najlepsze utwory. W kraju – Stanisław Dygat, Marian Brandys, Andrzej Braun, Roman Bratny, Leopold Buczkowski, Kornel Filipowicz, Witold Zalewski, Wilhelm Mach, Stanisław Lem, Stefan Otwinowski, Henryk Worcell, Wojciech Żukrowski, Julian Stryjkowski, Jan Józef Szczepański, Igor Newerly, Bohdan Czeszko, Jacek Bocheński, Tadeusz Konwicki, Sławomir Mrożek i wielu wielu innych. Pojawiły się też na literackiej scenie nowe generacje pisarskie – na czele z tzw. pokoleniem “Współczesności” oraz następni – autorzy urodzeni w latach 30. i późniejszych: Zbigniew Herbert, Marek Hłasko, Włodzimierz Odojewski, Stanisław Grochowiak, Władysław Lech Terlecki, Janusz Krasiński, Eugeniusz Kabatc, Stanisław Stanuch, Ryszard Kapuściński, Marek Nowakowski, Edward Stachura, Wiesław Myśliwski, Janusz Głowacki, Marian Pilot, Andrzej Żuławski, Zbigniew Żakiewicz, Stefan Chwin, Stanisław Srokowski, Edward Redliński, Józef Łoziński, Eustachy Rylski, Krystyna Kofta, Michał Jagiełło, Bohdan Zadura, Tadeusz Siejak i młodsi…
Obywatelsko-społeczny i narodowy „ciężar” obowiązków, mało raczej w tej skali znany “normalnym” literaturom zachodnim, w literaturze polskiej pozostał oczywiście jako nadal jeden z jej konstytutywnych składników, lecz teraz pisarz został w znacznym stopniu z(u)wolniony z tych narzucanych odgórnie wymagań ideowych, niechcianych serwitutów, ostrych nacisków władz politycznych. Co nie znaczy wcale, że ich nie było… Jednakże literatura polska tego okresu powojennego czterdziestoparolecia, mimo wszystkie realnie dzielące jej twórców różnice światopoglądowe i polityczne wybory, bariery pokoleniowe czy artystyczna wartość ich dorobku, po pierwsze (co nie dla wszystkich zacietrzewionych „znawców” przedmiotu i teoretyków „czarnych dziur” było i jest to takie oczywiste) istnieje, i na dodatek może się poszczycić całkiem niebagatelnym dorobkiem. A po wtóre, że należą do niej utwory wszystkich pisarzy piszących po polsku, niezależnie od tego, gdzie zdarzyło się im “przynależeć” organizacyjnie, wyznawać określone poglądy polityczne i literackie oraz mieszkać (w Kołobrzegu, Lublinie, Warszawie czy w Londynie albo i w samym Nowym Jorku)! Pojawiały się oto wówczas – wbrew potocznie obowiązującym dziś obiegowym i steoretypowym opiniom – nowe i znaczące po dziś dzień w literaturze polskiej, powstające często pod wpływem ożywiających je prądów XX-wiecznej nowatorskiej literatury światowej (udostępnianej teraz w pełni czytelnikowi polskiemu w licznych i znakomitych przekładach). Powstawały i ujawniły się bardzo różnorodne artystycznie i ideowo prądy, nurty, tendencje i zjawiska ;literackie. Na przykład w prozie:
Literatura o tematyce „rozliczeniowej” z poprzednią epoką przełomu lat 40.i 50. (Jerzy Andrzejewski, Julian Stryjkowski, Adam Ważyk, Wiktor Woroszylski). Zawsze ważny u nas i bogaty w dokonania nurt prozy historycznej tworzonej przez pisarzy kilku kolejnych pokoleń (Teodor Parnicki, Władysław Jan Grabski, Jan Dobraczyński, Antoni Gołubiew, Hanna Malewska, Jadwiga Żylińska, Karol Bunsch, Marian Brandys, Jacek Bocheński, Ewa Nowacka, Ryszard Kurylczyk). Literatura psychologiczno-obyczajowych i egzystencjalnych konfliktów codzienności, konfrontacji postaw moralnych nowej rzeczywistości społecznej (Henryk Worcell, Wilhelm Mach, Leopold Tyrmand, Eugeniusz Kabatc). Rodząca się na nowo beletrystyka spod znaku tak zwanego przez Henryka Berezę „nurtu chłopskiego” (Jan Wiktor, Stanisław Piętak, Julian Kawalec, Tadeusz Nowak, Wiesław Myśliwski, Marian Pilot). Proza przywołująca czasy okupacyjnego i wojennego (w tym i obozowego) przeżycia, a także późniejszych konfliktów postaw moralnych (Seweryna Szmaglewska, Michał Rusinek, Jerzy Putrament, Jerzy Broszkiewicz, Bohdan Czeszko, Józef Hen, Roman Bratny, Zofia Posmysz, Witold Zalewski, Andrzej Kuśniewicz). Różnorodne odmiany eksperymentalnych i awangardowych poszukiwań (Leopold Buczkowski, Kazimierz Truchanowski, Jan Drzeżdżon, Donat Kirsch). Czy wreszcie tak specyficzny dla literatury polskiej nurt satyryczno-groteskowego widzenia świata (Stanisław Zieliński, Michał Choromański, Sławomir Mrożek, Janusz Głowacki…).
Nie mówiąc już o tym, że i w poezji ówczesnej mieliśmy wtedy do czynienia z prawdziwym „boomem”. Dość przywołać takie nazwiska, jak Czesław Miłosz, Tadeusz Różewicz, Anna Świrszczyńska, Julia Hartwig, Anna Kamieńska, Zbigniew Bieńkowski, Zbigniew Herbert, Jerzy Zagórski, Aleksander Rymkiewicz, Jan Bolesław Ożóg, Miron Białoszewski, Tymoteusz Karpowicz, Jerzy Harasymowicz,Tadeusz Nowak, Stanisław Grochowiak, Jarosław Marek Rymkiewicz, Ernest Bryll czy z pokolenia „Orientacji” – Jerzy Górzański, Krzysztof Karasek, Maciej Z. Bordowicz, Zbigniew Jerzyna, Krzysztof Gąsiorowski, Andrzej K. Waśkiewicz; przedstawiciele grupy poetyckiej „Teraz” – Stanisław Barańczak, Julian Kornhauser, Adam Zagajewski… oraz liczni przedstawiciele kilku innych nurtów literackich „nowych roczników”…
Przyjdzie bieda i wyrówna
Tego niemałego przecież, bogatego gatunkowo i problemowo różnorodnego literackiego dorobku z tych kilku powojennych dekad, literatury polskiej z lata 60.i 70., – widać to szczególnie teraz po latach dziewięćdziesiątych znacznie mniej łaskawych dla pisarzy i literatury – nie przekreśli nic i nikt. Żadne tam publicystyczno-propagandowe gadanie o jakichś “czarnych dziurach”, żaden ukaz polityczny czy uchwała jakiegokolwiek najbardziej nawet szacownego gremium… Pisał o tym między innymi Piotr Kuncewicz w swym pięcioksięgu Agonia i nadzieja (wyd. 1993-1994). Pisarze polscy okresu powojennego, z wyjątkiem może owych kilku „socrealistycznych” lat 1949-1955, byli znowu autentycznie czytani oraz potrzebni. Potrzebni tym razem jednak przede wszystkim czytelnikom. Przypomnijmy sobie owe majowe „kiermasze książek” czy długie, przed kawiarenkami PIWu czy Czytelnika, kolejki po książki (także i tomy wierszy, prozy, reportaży pióra wielu polskich autorów). A to chyba najlepszy z możliwych dla literatury układów. Jednakże – co warto podkreślić – po okresie tzw. stanu wojennego, znaczna część polskich pisarzy wdała się w latach 80. w nowego typu, czasami ostry i nieskrywany specjalnie niczym romans z polityką. Krótko mówiąc – jedni z oficjalnym obozem rządzącym, drudzy wręcz przeciwnie – z ówczesną solidarnościową opozycją polityczną.
Dla jednych i drugich, nie mówiąc już o samej literaturze, skończyło się to raczej fatalnie. Owych dzieł wybitnych niespecjalnie wiele wtedy przybyło, przyznają otwarcie przedstawiciele obu stron. Obowiązywały – i tu i tam – polityczne i pozaliterackie w konsekwencji kryteria ocen. A co najtragiczniejsze, polityczne uwikłania literatury i literatów odbiły się fatalnie na wiarygodności i prestiżu u czytelników.
Tym bardzie, że począwszy od lat 90. doszło nawet do tego, że tylko naprawdę nieliczni z piszących obecnie autorów tekstów poetyckich czy prozatorskich mogą dziś mieć szansę na wznowienia swojego dorobku, a i wręcz tylko niewielką nadzieję na publikację książkową swojej nowej twórczości i jej rzetelne omówienia (a gdzie dziś ta dawna, dziś kompletnie nieobecna prasa literacka?)! Polska literatura współczesna po 1989 roku dla wydawców (będących kiedyś pod presją czytelników i ich dobrych gustów), w warunkach wolnego rynku wydawniczego stała się zrazu towarem wręcz niechcianym! Nowe zaś władze państwowe i polityczne, pełne wyniosłego zadufania oraz désinteréssment wobec problemów kultury, pozostawiły (i pozostawiają nadal) pisarzy samym sobie. Ta nowa sytuacja stała się dla wielu pisarzy prawdziwym szokiem. Radzą sobie jakoś tylko ci, których książki są nagradzane w kraju lub, wznawiane lub też tłumaczone za granicą (np. noblistka Olga Tokarczuk) albo też ci, którzy z owych dawnych „inżynierów dusz” umieli przekształcić się w zwyczajnych producentów – „wyrobników pióra”, dostarczycieli tekstów pokupnych i strawnych dla skomercjalizowanych wydawnictw czy nowych tzw. mas mediów (film, telewizja, teraz platformy streamingowe), producentów sensacji/erotyki, wydawanych najczęściej nadal i najchętniej pod anglosaskimi pseudonimami.
Istniejące dziś dwie organizacje pisarskie powstałe w stanie wojennym: Związek Literatów Polskich (ZLP) i opozycyjne wobec dawnej “reżymowej” władzy Stowarzyszenie Pisarzy Polskich (SPP), jadą obecnie na tym samym wózku. Ciągnie go zwykła, wcale nie metaforyczna, pisarska bieda, która jak ów przysłowiowy walec z piosenki Wojciecha Młynarskiego – “przyszła i wyrównała”. Ile w tym winy zaniechań ze strony władz kulturalnych państwa po r. 1989, a ile sytuacji odchodzenia od słowa drukowanego w stronę nowych/konkurencyjnych mediów i cywilizacyjnej technologicznej zmiany owego, jak mówią socjologowie, całego dawnego „paradygmatu kulturowego”?
Na to istotnie zasadne pytanie: czy i komu jest dziś potrzebny pisarz w Polsce – nie ma jeszcze nadal w pełni jasnej odpowiedzi. Bo, jak na razie wydaje się, że nie specjalnie zależy na nim nikomu. Ani wydawcom, bo nie jest to dla nich „towar” szczególnie ważący w ich komercyjnym bilansie ekonomicznym, decydującym obecnie o tym, jak wiemy, o ich być albo nie być. Ani politykom (ciekawe na jak długo?), choć może i na szczęście, gdy pamięta się o tych „nadopiekuńczych” socrealistyczno-propagandowych praktykach i zainteresowaniach władz państwowych z przełomu lat 40. i 50., czy nawet potem z lat 80. Ani także nawet – co mocno związane z poprzednimi powodami, i zarazem najgorsze w tej sytuacji – dla większości tzw. zwyczajnych konsumentów dóbr kultury, pozostających pod przemożnym wpływem producentów środków przekazu agresywnej kultury masowej…
Ale wydaje się, że odpowiedź wyłaniała się już teraz właśnie, w początkach XXI wieku. I brzmi ona przeraźliwie banalnie – pisarz staje się powoli, ale jednak, coraz bardziej potrzebny; przede wszystkim tym, którzy poszukają w literaturze czegoś więcej niż samego tylko czystego i pragmatycznie rozumianego nowego „interesu” politycznego, ideologicznego czy merkantylnego. Czy literaturze polskiej (jej części przynajmniej) uda się z tego kiedyś wywikłać ostatecznie? Rysuje się tu nawet dość wyraźnie coś w rodzaju czytelniczej presji społecznej, kulturowego dopingu międzynarodowej twórczej „rywalizacji”… Czy i jak wpłynie to na na rozwój, pozycję i sytuację literatury polskiej? Przekonamy się wówczas, gdy dokona się w większym niż obecnie stopniu, wierzę w to, także i sam proces opadania zainteresowania blichtrem i tandetą z kręgu wszechobecnej kultury masowej (nie tylko amerykańskiej i nie tylko w literaturze przecież dzisiaj tam mocno obecnej). I kiedy okaże się (a co, pomarzyć nie można?, zwłaszcza iż są już pierwsze i wcale nie małe tego oznaki), że nie na próżno tęskniliśmy wszyscy za literaturą nowoczesną artystycznie i poznawczo atrakcyjną, polifonicznie wielogłosową, otwartą na świat, odporną na pułapki komercji i doraźnej polityki, niezafałszowaną żadnymi pozaliterackimi względami…
Być może znajdzie się tu też wkrótce miejsce nie tylko na nowe Przedwiośnie.
J.T.