Świat znów żyje w szalejącejzarazie – tym razem koronawirusa. Nie pierwsza to zaraza. One trapią świat od jego początków. Zarazę – dżumę w algierskim Oranie opisał w połowie ubiegłego wieku (1947) wybitny Francuz, Albert Camus. Nazywał ją Apokalipsą w Oranie. Dziś wielu w świecie i u nas koronawirusa też nazywa Apokalipsą. Encyklopedie podają setki, może tysiące jej definicji. Najczęściej określa się ją jako wizję: katastroficzną, przerażającą, tajemniczą.
Tysiące egzegetów od wieków próbują jej interpretacji. Mają z tym niemały kłopot. Święty Jan Ewangelista także napisał swoją Apokalipsę. W obrazach czterech jeźdźców na koniach ukrył podobno: po pierwsze Jezusa – Zwycięzcę, po drugie, wojnę, po kolejne – głód i śmierć. W jednym z rozdziałów czytamy świętego: „… To mówi Ten, który ma miecz obosieczny, ostry/. Wiem, gdzie mieszkasz: tam, gdzie jest tron szatana…”
Właśnie na naszych oczach grasuje wirus śmierci. Do tej pory zebrał już ponad milionowe żniwo i zbiera dalej. Wojen i głodu na kontynentach nie brakuje. Jezus, niby zwycięzca dla wielu, milczy od dwóch tysięcy lat jako Syn Boży. Jego Ojciec też milczy.
O wściekłych wiatrach
W Oranie, na ulicy znaleziono opasłego i zakrwawionego szczura. Doświadczony i wielce szanowany doktor Bernard Rieux natknął się na padlinę na schodach pierwszego pietra. A szybko potem zaczęto znajdować w mieście setki zdechłych gryzoni i dużo krwi. Równocześnie, w tajemniczy sposób zniknęły z ulic koty. Pewnemu staruszkowi świat przewrócił się do góry nogami – poczuł się „zbity z tropu”, bo nie miał kogo opluwać „z siłą i precyzją”. Dżumę w powietrzu wyczuł jako pierwszy właśnie doktor Rieux; i przypomniał sobie, że w Paryżu też ona kosiła śmiercią zaledwie niecałe dwie dekady temu. Jak przystało na doświadczonego i oczytanego medyka przywrócił w swej pamięci z pomocą historycznego podręcznika około trzydziestu wielkich pandemii, które zebrały w świecie w sumie blisko sto milionów ludzkich ofiar. Ta w Konstantynopolu przenosiła na tamten świat dziesięć tysięcy jednego dnia. W chińskim Kantonie w latach siedemdziesiątych XIX wieku zaraza uśmierciła czterdzieści tysięcy szczurów, zanim zainteresowali się nią mieszkańcy miasta. W Atenach wypędziła z miasta przestraszone, żywe ptactwo. W miastach chińskich galernicy marsylscy konali w milczeniu, a w Prowansji martwe ciała układano stosami pod budującym się murem, który miał „zatrzymać wściekły wiatr dżumy”. W podręczniku do historii medycyny szanowany doktor wyczytał również, że podczas Czarnej Dżumy jeszcze żywi mediolańczycy spółkowali ze sobą na cmentarzach, a londyńscy dozorcy, podnosząc „niekończące się krzyki”, wywozili na wózkach trupy dniami i nocami. Bernard Rieux jednak wierzył, że rozpoznanie zarazy, wypędzenie z miasta „bezużytecznych jej cieni i ozdrowieńcze środki farmaceutyczne muszą spowodować jej ustąpienie”.
O więdnącej miłości
Tymczasem władze Oranu zamknęły bramy dwustutysięcznego miasta i zawracały na morzu płynące ku niemu statki handlowe. Nabrzeża portowe, ożywione od zawsze, „gwałtownie zgasły”. Mieszczanie dość długo nie wiedzieli, co powodowało ich „rozdrażnienie oraz irytację”. W pierwszych reakcjach ludzie obwiniali administrację miasta. Nawet w trzecim tygodniu rozwoju zarazy, władza nie była skora do jednoznacznego ujawnienia przyczyn pomoru szczurów i śmierci obywateli. Włodarze sami nie bardzo wiedzieli, co się dzieje i co jeszcze będzie się działo. Przecież ludzie zawsze umierają i nie zawsze wiadomo, dlaczego. Co bardziej tchórzliwi oranianie nie lubili oglądać zakrwawionych szczurów, ale na wielu obywatelach te obrazki nie robiły większego wrażenia. Dlatego na tarasach kawiarni panował tłok i słyszało się rozśmieszające dowcipy na temat padłych gryzoni oraz znanego wszystkim staruszka, który przestał pluć na chodnikach z powodu zniknięcia kotów. Był także inny powód tłoku w kawiarniach i na ulicach – zamkniecie sklepów i niektórych urzędów. Można powiedzieć, że „Oran stawał się złudnie świętującym miastem” – niezależnie od tego, że prefekt policji wydał zarządzenia ograniczające dostawy i sprzedaż żywności oraz benzyny. Zbliżały się święta Bożego Naradzenia, więc mimo wszystko miasto przybierało świąteczne kolory wystaw sklepowych. Ludzki strach narastał dość wolno. Doktor Rieux oraz narrator opowieści zauważali, że nawet w kochających się od lat małżeństwach więdła miłość tak, jak na bazarkach i ulicznych stoiskach więdły kwiaty na sprzedaż. Na przykład w sercu urzędnika Granda lęk narastał jednak wyjątkowo silnie, bo jemu to uczucie towarzyszyło od wczesnej młodości. Może nawet odziedziczył je po ojcu kolejarzu? Urzędnik ożenił się z głębokiej miłości do pięknej Jeanne, ale nie wiadomo dlaczego nie potrafił się z tego cieszyć, choć był już „urzędnikiem wysokiej rangi”. Gdy wracał po pracy do domu, siadał przy oknie i godzinami bez słowa przyglądał się ulicy. Podobnie przed laty zachowywał się jego ojciec, motorniczy pociągów. Może obydwaj „hodowali w sobie lęk do świata? ” – pytał retorycznie narrator. W ostatnich tygodniach urzędnikowi coraz trudniej było utrzymać „ciągle ładną Jeanne w mniemaniu, że jest kochana”. O tym rozmawiał bardzo szczerze tylko z jedna osobą – doktorem Bernardem Rieux. Któregoś wieczora zmęczony doktor próbował nawet ocenić nastroje Granda – zauważył: „Pan wydaje się być tysiąc mil od dżumy… ” Jednak powstrzymał się od oceny przyjaciela. Doktora powstrzymało nie tylko codzienne, wieczorne zmęczenie, ale również fakt, że doktorowa, wysłana na leczenie jeszcze przed wybuchem zarazy, nie mogła wrócić do zamkniętego miasta. Doktor jeździł ambulansem do rodzin, w których zamieszkała dżuma. Ambulans dzwonił, sąsiedzi na początku epidemii otwierali okna i drzwi mieszkań na klatach schodowych, ciekawie patrzyli, co się dzieje. Szybko jednak zmienili nastroje; gwałtownie zmykali drzwi, bo ciekawość zamieniali na strach. „W mieszkaniach przegrzanych od gorączki i lęku rozgrywały się szaleńcze sceny… Krzyki, nakazy, zakazy, interwencje policji , a potem sił zbrojnych… Chorego brano szturmem… Rankami i popołudniami Rieux wraz z inspektorem- wolontariuszem biegał w szpitalu od jednego chorego do drugiego… Podnosząc prześcieradła i koszule przyglądał się w milczeniu czerwonym plamom na brzuchach i udach pacjentów oraz obrzmiałym gruczołom a ich twarzach…”
O protestach z bronią w ręku
Nie wiemy, jak dziś wyglądają ciała męczone przez koronawirusa. We Włoszech, w ostatniej dekadzie lutego zanotowano już ponad trzy setki kobiet i mężczyzn ( w tym trzech młodzieńców) zarażonych. Parę dni później pierwsza ofiara, na szczęście wyleczona, trzydziestolatek opowiadał dla La Republiki, jak dusił się z powodu suchego kaszlu i „topił” się we własnym pocie. Dobę później „urwał mu się film”. Po 21 dniach śpiączki znów wróciła mu świadomość. Odebrał od żony dwie informacje: w dziesiątym dniu jego „nieobecności na tym świecie” zaraza zabrała prawie osiemdziesięcioletniego ojca, a pięć dni później urodził mu się syn. Już wtedy jedenaście gmin na północny Włoch nazwano „czerwonymi strefami”. Austriacy w pośpiechu zamknęli granice dla obcych pociągów. Rychło potem Francja zamknęła granice z Włochami i swoim pracownikom służby zdrowia nakazała nosić maseczki. Brytyjczycy i Amerykanie ocknęli się dopiero wtedy, kiedy zaraza uśmiercała im kilkaset (a szybko ponad tysiąc) obywateli na dobę. Niedawne doniesienie zza Atlantyku: „Setki protestujących wtargnęły w czwartek do budynku Kapitolu stanu Michigan blokując sale i klatki schodowe. Demonstranci, niektórzy z bronią, domagali się, aby władze stanowe nie przedłużali nakazu pozostawania w domu, wydanego przez panią gubernator Gretchen Whitmer w związku z epidemią.
O nastrojach nie-warcholskich
A my między Bugiem i Odrą? Polskie Ministerstwo Zdrowia poinformowało o pierwszym przypadku zakażenia 3 marca. Pacjent „0” przyjechał do ojczyzny autobusem z Niemiec. Codzienne, ministerialne komunikaty podtrzymują w nas nadzieję, że pandemia wirusa kiedyś się skończy, ale ciągle jesteśmy „przed szczytem”. Nadzieja miesza się jednak z niepokojem, bo nie jest wykluczone, że nasilenie zarazy może wrócić na jesieni i nawet nie wiadomo, której jesieni. Mimo wszystko godna nieudawanej pochwały jest dyscyplina rodaków – skorych przecież przez wieki własnej historii do zachowań raczej warcholskich. W ostatnich tygodniach, przechodzących już w miesiące, pokornie słuchamy hasła „pozostań w domu”. Gdy wychodzimy po zakupy , przykrywamy maseczkami dziurki w nosie i „dziurę” niżej nosa. Po żołniersku ustawiamy się w kolejce przez sklepem w odstępach dwumetrowych. Dokarmiamy umęczony personel służby zdrowia. Nie przeklinamy tysięcy seniorów – biedaków z DPS-ów. Prawdziwie zaskoczył nas fakt wykrycia koronawirusa u gromadki 44 zakonnic niosących nie tylko duchową pomoc pensjonariuszom przytułków i szpitali. Ale też cieszą nas liczne obrazki koncertów z balkonów i gremialne oklaski podzięki stamtąd dla służby zdrowia. Stryjek mojego studenta (ten prosił o zachowanie anonimowości) jeden z dziesięciu polskich polarników ze stacji na Antarktydzie dołączył do nie tak dawnych życzeń wielkanocnych informację drogą telefonii satelitarnej, że do nich tam docierają wieści o zarazie i oni czują się w tych lodach jak mieszkańcy odległej planety.
O przypinaniu łatek
Coraz częściej słuchać między nami również inne tony. Oto doktor nauk medycznych, prezes Ogólnopolskiego Związku Zawodowego Lekarzy okręgu kujawskiego, Bartosz Fiałek poinformował w telewizji o bulwersujących incydentach: bydgoscy, dzielni młodzieńcy, a także ich koleżanki, przestąpili drogę studentowi z Filipin, szarpali go, obrzucili wyzwiskami: „ty azjatycki wirusie”. W innym miejscu podobnie obeszli się ze studentką z Wietnamu. Z oczu i głosu młodego medyka biła dzielność i mega zaangażowanie społeczne. Żałuję, że doktor Fiałek milczeniem zareagował na kilka moich telefonów z prośbą o rozmowę. Żałuję także, że podobnie zareagował dyrektor ds. medycznych innego szpitala z Kujaw. Usłyszałem tylko opinię o Fiałku: „To ogromna wiedza i super podejście do pacjenta”; i koniec rozmowy. Nie udało mi się zachęcić do krótkiego wywiadu lekarzy dwóch szpitali śląskich. Natomiast w jednym ze szpitali świętokrzyskich usłyszałem, że dzieciom medyków i pielęgniarek sąsiedzi przypinają łatki: „Ty, koronawirusik goń się…” Nie pozwalają im kupić bułki. Zdarza się także, że ich rodzicom, czyli lekarzom, pielęgniarkom i ratownikom medycznym, tłuką szyby w oknach, niszczą drzwi na klatce schodowej i spuszczają powietrze z samochodowych kół.
O pracy na parę telefonów
Doktor nauk medycznych, Mirosław Rybałtowski (z tych podlaskich, zaściankowo – szlacheckich Rybałtowskich) ma inne doświadczenia. Przed laty, podczas stypendium w Japonii opanował wiedzę onkologiczną, potrzebną do doktoratu. Pracował w Białostockim Uniwersytecie Medycznym. Potem zdobył specjalizację z medycyny ratowniczej. Obecnie kieruje podlaskim pogotowiem ratunkowym – kieruje pracą pięciu setkami lekarzy, ratowników, pielęgniarek i urzędników. Pokochał to bardziej niż onkologię. Gdy pierwszy raz usłyszał o chińskiej epidemii koronawirusa, miał nadzieję, że „to nas ominie”. Przypomina, że przed kilkunastu laty ominęły nas chińskie – SARS- Cov 2 i MERS, a i afrykański EBOLA też trzyma się z daleka od Europy. Myślał więc: Dlaczego COVID-19 ma się rozlać na cały świat? Jednak się rozlał. Zrazu zapanowała opinia, z lekka lekceważąca, że koronawirus, to taka niby tajemnicza drobina, ale niewiele groźniejsza od wirusa grypy.
Doktor, doktor Rybałtowski zawiaduje sześcioma, powiatowymi ośrodkami pogotowia ratunkowego na Podlasiu. Opowiada, że pracuje na dwa telefony równocześnie. W związku z pandemią zorganizowano w Łomży jednoimienny szpital zakaźny. Tam jest największy ruch. Kilka wojewódzkich karetek pogotowia w ciągu doby robi kilkaset kilometrów między sześcioma szpitalami. Rybałtowski wymaga od swoich ludzi w kombinezonach, maskach i przyłbicach, by nie wzdragali się wchodzić również do tych mieszkań, gdzie czasami panuje fetor, nocami grasują karaluchy i myszy, a nierzadko szczury. Teraz najtrudniejsze są przerzuty pacjentów do odpowiednich szpitali. Karetki jeżdżą od jednej placówki do drugiej. Rybałtowski nie ukrywa: – Słychać podczas pandemii również na Podlasiu narzekania na braki w zaopatrzeniu, tak jak w całej Europie … Ale ma się czym pochwalić – zaraz po ujawnieniu „u siebie” pacjenta „0”, zaopatrzył podległe placówki w dziewięć tysięcy kombinezonów – tanich i skutecznie chroniących przed wścibskim wirusem. Kosztowało go to 35 tys. zł. Cieszy się, że teraz podległe pogotowie nie przynosi strat, raczej generuje zyski, Nie dopytuję dyrektora: jakim sposobem? Siedem zespołów ratowniczych wymaga ochrony. Przed miesiącem sam szef przeżył spory stres. Przewozili do szpitala trzęsącą się, chorą na padaczkę, trzynastolatkę. Wykorzystali okazję i w karetce równocześnie znalazła się dwójka pacjentów – dziewczynka z padaczką i senior z wirusem. A tak się złożyło, że tę dwójkę wiózł – doktor Rybałtowski i towarzysząca mu ratowniczka. Wszyscy mogli się zarazić wirusem. Co gorsza, mogli goprzewieźć do szpitala dziecięcego. Na szczęście w dwa dni po testach dowiedzieli się o „wyniku ujemnym” W natłoku działań, trudno było ustalić, kto z kim się stykał. Doktor Mirosław po tej przygodzie zatelefonował do rodzonego brata, doktora Mariusza (ale nie bliźniaka) , który również wyspecjalizował się w medycynie ratowniczej i od lat pracuje w amerykańskim stanie OHIO. Mariusz doniósł Mirosławowi, że tylko w jednym jego stanie, właśnie Ohio, może być więcej niż sto tysięcy zakażonych. Natomiast Mirosław „rewanżował”się Mariuszowi, że w Polsce około 20% zmarłych na wirusa w ciągu ostatnich tygodni, to personel medyczny. Ten procent ciągle rośnie. Bracia pogadali sobie też o tym, że dwa tygodnie temu służba zdrowia była oklaskiwana z balkonów przez rodaków w podzięce za ratowanie życia, a teraz ci sami ludzie są hejtowani przez rodaków nie wiadomo za co. Na szczęcie na Białostocczyźnie tego hejtu nie ma tak dużo. Są natomiast oklaski z balkonów, karmienie medyków przez kilkudziesięciu lokalnych gastronomików, zaopatrywanie ich w maseczki szyte przez panie garderobiane z białostockiej filharmonii, częstowani ciasteczkami wypieku uczniów-harcerzy. Układa się współpraca pogotowia z lekarzami pierwszego kontaktu. Nie słychać wielkich „wybuchów” zarazy w kilkunastu Domach Pomocy Społecznej. Dyrektor Rybałtowski pyta retorycznie: – Czy to zwiastun lepszego, czy cisza przed burzą?
O trwodze do Boga
Różnie oceniany jest w zadżumionym Oranie miejscowy proboszcz, jezuita Paneloux. Między religijnymi powinnościami, znajduje także czas na pracę naukową – pochyla się nad życiem i twórczością św. Augustyna z XIV w. Lubi też głosić kazania. Dostrzega u wiernych „więdnącą wiarę”. Może dlatego, że przy głoszeniu słowa bożego wykazuje „porywczość i namiętności”. W którymś tygodniu rozwoju epidemii postanowił walczyć z dżumą „własnymi środkami”. Zarządził tydzień wspólnych modlitw. W ten szczególny czas kościół wypełniało „ dość liczne audytorium”. Zaś parę tygodni wcześniej, podczas niedzielnych homilii nie słuchał go tłum wiernych, bo „kąpiele morskie parafian były poważną konkurencją dla mszy”. Teraz tłum, w zamkniętym mieście, odciętym także od plaży, przeniósł się do kościoła pod wezwaniem św. Rocha, który dawno temu (1327) zmarł właśnie na dżumę w wieku 32 lat. Już w pierwszym kazaniu ojciec Paneloux powiedział „głosem mocnym i i rozbrzmiewającym daleko”: „Bracia moi, doścignęło was nieszczęście, bracia moi, zasłużyliście na nie”. Narrator zauważył, że „prąd przebiegł po zebranych aż do kruchty”. W następnym akapicie kaznodzieja uzasadniał swój osąd: „Od początku historii plaga boska rzuca do stóp Boga pysznych i ślepych. Rozważcie to i padnijcie na kolana”. Część słuchaczy padła, a za witrażami kościoła w tym czasie nasilał się szum deszczu. Dlatego kaznodzieja także natężał głos: „ Bóg, który tak długo pochylał nad ludźmi tego miasta twarz pełną litości, zmęczony czekaniem, zawiedziony w swej wiekuistej nadziei, odwrócił oczy. Pozbawieni światła bożego, na długo znaleźliście się w ciemnościach dżumy.” W następnym tygodniu modlitw proboszcz Peneloux jednak ocknął się, zmienił tony kaznodziejskiej narracji: z formy „ Wy” przeszedł na „My”. Powiedział między innymi : „Bóg chce naszego cierpienia”. Nie próbował jednak tłumaczyć: dlaczego Stwórca chce? (Moja dygresja: Przypomniałem sobie słowa katolickiego metropolity Jerozolimy, arcybiskupa, którego zapytałem w świętym mieście prawie dwadzieścia lat temu, podczas konferencji pasowej: co eminencja myśli o częstych konfliktach, krwawych walkach i śmiertelnych zamachach na Świętej Ziemi, którą ten sam Bóg Ojciec trzech religii, powinien mieć w szczególnej opiece swoich wyznawców, a katolicy nazywają Jego Syna, Jezusa, księciem pokoju? Usłyszałem odpowiedź arcybiskupa: „Bóg śpi”. Usłyszało ją wtedy ponad dwudziestu dziennikarzy, uczestników tej konferencji prasowej)
O życiu podczas Apokalipsy
A nasz duchowny? Ksiądz Jacek Lusztyk (lat 52, a w kapłaństwie lat 26) opiekuje się duchowo bezdomnymi w moich rodzinnych Siedlcach. Rozmawiam z nim o pandemii. Zapewnia o swej szczerości: – Jako człowiek jestem zaskoczony, a nawet przeżywam szok. Takiej sytuacji w XXI wieku się nie spodziewałem. Żyjemy w Apokalipsie. Technika w swoim biegu szaleje, a w sferze ducha czuje się coraz większe luki. Obserwuję brak wewnętrznego skupienia nad istotą i celem rozwoju przyszłości. Odczuwam coraz mniej nadziei na lepsze. Ale na szczęcie Bóg nas uczy, że wszelkie zło zawsze kończy się dobrem. Dlatego nasze ciasne myślenie powinno zawsze się rozświetlać.
Przypominam księdzu Jackowi: – Jezuita z książki Camusa mówi, że Bóg chce naszego cierpienia… dlatego, karze za grzechy…
Słyszę: – Bóg karze z miłości. W Starym Testamencie w różnych sytuacjach ciągle się powtarzają myśli o boskich karach wypowiadane przez mędrców i proroków. Ale my mówimy, że w Nowym Testamencie jeśli jest boska kara, to z miłości, a równolegle z karą jest zapewnienie o miłosierdziu.
– Ile macie osób zarażonych? – pytam
–W tej chwili około czterdzieścioro pacjentów z wirusem przebywa w siedleckim szpitalu . Duchowo opiekuje się nimi i pielęgniarkami ks. Tadeusz. Nie słyszymy stamtąd o żadnych większych kłopotach. Ale sytuacja jest dynamiczna – jak w całym raju, a nawet w świcie. Musimy mieć nadzieję, że wszystko zło pandemii zakończy się dobrem.
Ksiądz Jacek – opiekun ludzi bezdomnych z siedleckich parafii i równocześnie kapelan miejscowego klubu sportowego Pogoń – lubi literaturę i film. Pamięta Dżumę Camusa od lat licealnych… Teraz przypominam mu słowa proboszcza Oranu, Panelouxa: „Bóg chce naszego cierpienia” . Opiekun bezdomnych rewanżuje się papieską myślą papieża Benedykta XVI, gdy on był jeszcze kardynałem: – Gdybyśmy wszystko pojęli, co chce, co zamierza i co czyni Bóg, to On by przestał być Bogiem.
Gdy ksiądz Jacek rozmawia ze swoimi podopiecznymi, bezdomnymi, lub głosi parafialne kazania, to często powtarza: – Bóg dopuszcza cierpienie, ale zawsze trzyma cię za rękę.
O zjednoczeniu i rozproszeniu
Czytam i myślę o literackiej, wiec w nieznanym stopniu fikcyjnej , opowieści Camusa na temat zarazy. Czytam, słucham i myślę również o zarazie, którą dziś doświadczamy osobiście dzięki dokumentalnym , reporterskim, medialnym doniesieniom i opisom. Próbuję tamtą, artystyczną fikcję konfrontować z bieżącą realnością. Zaskakujące jest to, że w tamtych, wymyślonych obrazach Camusa jest tyle „dzisiejszego” dokumentalizmu. Aktualność przystaje do przeszłości, jakby była kalką przeszłości, jej powtórką. Ale czemu się dziwić, skoro choroby, i walki z nimi są do siebie podobne. I my, dzisiejsze opfiary jesteśmy podobni do tamtych ludzi, opisanych prawie siedemdziesiąt temu. Umierający w konwulsjach i krzyczący w niebogłosy chłopiec w Oranie, pacjent doktora Rieux tak samo się pręży w bólach na łóżku jak trzynastoletnia dziewczynka z padaczką, pacjentka Rybałtowskiego z wirusem w szpitalu podlaskim. Lekarze Rieux i Castel w Oranie, tamci ratownicy i kierowcy ambulansów nie wiedzieli, gdzie kłaść kolejne dziesiątki nowych, zadżumionynch pacjentów, więc naprędce stworzyli szpital pomocniczy. A nasi szefowie medycyny i sami medycy też musieli naprędce stworzyć sieć szpitali jednoimiennych; zakaźnych. Tamci w Oranie odkryli lecznicze właściwości surowicy z hodowli jakiegoś mikroba, a nasi chyba z dobrym skutkiem także wykryli nowy lek na koronawirusa w postaci osocza z pobranej z krwi od dawców już wyleczonych z COVID – 19. Łatwo znaleźć wiele podobieństw w realu z tym, co w powieści Camusa. Są także różnice – oranianie umierali jako „wybrańcy” z dwustu tysięcy mieszkańców zamkniętego miasta. Na obecną zarazę zapadają tysiące i miliony na świecie – już miliony umierają. Wiemy, jak tamta zaraza się skończyła. Jak się skończy nasza ? – nie wiemy. Tyle podobieństw!. No i jeszcze jest jedna różnica: bohaterowie Camusa byli zajęci wyłącznie dżumą – zjednoczeni w lęku przed śmiercią, ale bez wzajemnej nienawiści . My zaś, niezjednoczeni, targani kłótniami politycznymi i wzajemną nienawiścią, czujemy się rozproszeni w lęku o życie, o klęskę gospodarczą, o wybory prezydenta.
Wieśku, świetny tekst.
Jedna literówka: jeśli to TEN św. Augustyn o którym myślę, to wkradła Ci się niepotrzebnie X przed IV no i wtedy p.n.e.