Jan Stanisław Smalewski – W sowieckich obozach śmierci (7) – w Magadanie był obóz kobiecy

0
1067

            Przed wymarszem z magadańskiego portu więźniów pogrupowano narodowościami. Do grupy Polaków poznanych przez Antoniego Rymszę podczas podróży statkiem Aleksander Newski dołączył kolejny, Jaworski. Później Antoni dowie się od niego, że tak naprawdę był on cichociemnym i nazywał się Wacław Kopisto*/.

            Zanim gnani w śnieżnej zamieci więźniowie dotarli do pierwszych zabudowań pieresyłki, oświadczono im, że pozostaną w Magadanie aż do czasu rozwiezienia do poszczególnych kopalń, co na razie było niemożliwe z powodu obfitych opadów śniegu i zasypanych traktów drogowych. Ile to potrwa, nikt nie potrafił powiedzieć.

            Zaprowadzono ich do ogromnego, pojedynczego baraku z przylegającymi do niego licznymi przybudówkami. Polacy rozlokowali się w środkowej jego części. Barak miał ponad sto metrów długości i mieścił około trzech tysięcy więźniów. Znajdowało się w nim kilka rzędów trzy- i czteropiętrowych nar. Przy ścianach, na całej długości, rozmieszczone były rzędy trzypiętrowe, w środku nary miały podwójną szerokość i wysokie były na cztery piętra. Mimo panującego mrozu, barak był nie ogrzewany. Natłok ludzkich ciał powodował, że było w nim znośnie.

            W przylegających do baraku przybudówkach połączonych przejściami, których pilnowali strażnicy, mieściły się: san-czaść, kuchnia i bania (łaźnia). Z baraku do przybudówek samowolnie przechodzić nie było wolno.

            Pierwszy posiłek składał się z porcji cukru – odmierzanej według normy – wagi kuli karabinowej – i słonego śledzia. – Zapamiętał, bo pierwszy raz w życiu jadł śledzia z cukrem.

            Śledzie wydano prosto z beczek ustawionych na placu przed barakiem. Przy każdej beczce stał dozorca z kijem i okrzykami: „Bystreje!…” („Śpieszyć się!”, „Szybko, szybko!”) przyśpieszał przesuwanie się kolejki. Zarówno próba zatrzymania się przy beczce, jak i pobrania dwóch śledzi, narażała więźnia na oberwanie kijem.

            W dniu przyjazdu chleba nie otrzymali. Głodowe porcje, przy jego niedostatku, otrzymywali jeszcze przez kilka dni. Potem wyznaczony na dozorcę grupy Rosjanin poinformował ich, że naczelnik obozu zarządził „kondycyjne wzmocnienie”, żeby mieli siły do pracy oczekującej ich w kopalni. Ustalono normy kaloryczne, które zamykał następujący zestaw dzienny:

     – śniadanie: 300 gramów chleba i 200 gramów herbaty;

     – obiad: miska zupy (bałandy) i kawałek solonego łososia;

– kolacja: jedna sztuka solonego śledzia.

            Na szczęście wody nie brakowało, można ją było uzyskiwać z roztopionego śniegu. W baraku znajdowało się kilka przepiłowanych na połowy beczek, które „dniewalni” (dyżurni) uzupełniali śniegiem, dbając o to, by wciąż były pełne. Rano po pobudce dyżurni zajmowali miejsca przy beczkach i nabierając wodę w aluminiowe kubki, polewali dłonie podchodzącym do nich więźniom, by każdy mógł obmyć sobie twarz i przemyć zaspane oczy.

            Na noc do snu nie rozbierali się, było to niemożliwe nie tylko ze względu na niską temperaturę, lecz także brak czegokolwiek, co mogłoby zastąpić materac, koc, czy poduszkę. Zdjęcie butów i postawienie ich pod narami, byłoby jednoznaczne z rezygnacją z ich posiadania. Mimo iż każdy pilnował tych jedynych strzępów odzienia, jakie miał na sobie, bywało, że podczas snu błatni ściągnęli komuś buty lub płaszcz, czy inne cieplejsze okrycie wierzchnie.

            Więźniowie dotąd nosili własną odzież, dopóki się na nich nie rozleciała. Dozorcy, stopniowo, najbardziej potrzebującym uzupełniali odzienie, wydając obozowe waciaki i buty, tak zwane czunie; kalosze po kostki, na gumowych podeszwach i pikowane watoliną. Do tego dodawano szmaciane prostokąty, które zastępowały cholewki, gdyż można je było owinąć wokół łydki.

            Wśród więźniów najwięcej było Rosjan i Ukraińców. Na zesłaniu znaleźli się bowiem ci, którzy wrócili z niemieckiej niewoli. Za rzekomą zdradę ojczyzny wyrok dla wszystkich „niewolników” ZSRS był jednakowy: 25 lat zesłania. Takie same wyroki otrzymali Ukraińcy z Ukraińskiej Powstańczej Armii (UPA) oraz współpracująca z Niemcami ludność krajów nadbałtyckich: Litwini, Łotysze i Estończycy.

            ZSRS w swoich łagrach miał przedstawicieli ze wszystkich republik wielkiego Kraju Rad. W magadańskiej pieresyłce grupkami porozmieszczali się: Ormianie, Azerowie i Turkmeni. Europę Zachodnią najliczniej reprezentowali Niemcy. Pojedynczo trafiali się również Belgowie, Francuzi i Amerykanie.

            Rampelberga Antoni poznał jako Niemca; odpowiedział on na jego zapytanie: „Kto mówi po niemiecku?”. Później wyjaśniło się, że jest Belgiem, włada siedmioma językami, w tym rosyjskim. Był to wykształcony i bardzo zdolny człowiek; uzdolniony artysta malarz. Studia malarskie ukończył w Paryżu. Do obozu trafił za rzekome szpiegostwo. U Sowietów różnice pomiędzy szpiegostwem rzeczywistym a domniemanym utraciły wszelkie granice; w aparacie ścigania panowała wręcz psychoza zagrożenia nim ze wszystkich możliwych stron, a już w szczególności ze strony Zachodu.

            Kilka dni po ulokowaniu w magadańskiej pieresyłce, do polskiej grupy dołączył Amerykanin polskiego pochodzenia, również skazany za… szpiegostwo. Będąc z grupą amerykańskich turystów na wycieczce w kołchozie, zbyt daleko odłączył się od grupy; z ciekawości chciał zobaczyć nieco więcej niż przewidywał program zwiedzania. Wierzył, że w ZSRS może znaleźć coś, czego od kołchoźników mógłby się nauczyć. Rzecz jasna, że chodziło mu o postęp rolniczy, a nie komunistyczne kłamstwa i brednie.

            Antoni nie zapamiętał nazwiska Amerykanina, chociaż doskonale utrwalił sobie w pamięci jego sensacyjne opowieści o Ameryce, a zwłaszcza o pracy na roli. Trudno mu było uwierzyć, iż można było samemu zagospodarować siedemdziesiąt hektarów ziemi, a na telefon załatwić dostawę niezbędnych nawozów, maszyn rolniczych, a także transport wyprodukowanej przez siebie żywności do miasta. Że tylko dwie, dochodzące do fermy kobiety były w stanie obsłużyć całe stado krów i za pomocą elektrycznych dojarek wydoić je. Iż na jego polach pracowały maszyny, o jakich im, Sowietom (również Polakom) nawet się nie śniło: jakieś roztrząsacze do obornika, siewniki do ziarna i nawozów… No i w końcu, że on sam potrafił wszystkie te maszyny obsługiwać, a jego jedyny syn studiował sobie na wyższej uczelni w Nowym Jorku i tylko na wakacje przyjeżdżał na farmę ojca. – Gdy to opowiadał, Polacy z niedowierzaniem kręcili głowami.

            – I ty durny chciałeś jeszcze nauczyć się czegoś od ruskich kołchoźników? Ot, widzisz, u nich liczy się tylko siła fizyczna naszych rąk – wyjaśnił Kałahur.

            U Sowietów, za ciekawość, wielu zapłaciło w podobny sposób. Amerykanina jednak było żal szczególnie. Był on bardzo nieodporny na warunki Dalekiej Północy. Chodził ciągle zasmarkany i zziębnięty. Dlatego Polacy doradzali mu, żeby odwoływał się do swoich władz w Ameryce. Ale… łatwo było powiedzieć. A jak to zrobić?

            – Ty pisz odwołanie za odwołaniem – tłumaczył mu Antoni. – Aż Ruscy stracą cierpliwość.

            Jak okazało się niebawem, w łagrach pojęcie odwołania się od wyroku nie funkcjonowało. Wielu wątpiło, czy wołania stamtąd docierają choćby do Pana Boga?

            Rampelberg nigdzie się nie odwoływał. On, na dociekania Polaków „Ile jest prawdy w tym, że był szpiegiem?” odpowiadał niechętnie i mętnie. Później, gdy bliżej poznali się z Antonim Rymszą, wyjaśnił mu, że zdekonspirowany został na Litwie. Zanim podjął tam działalność szpiegowską, musiał opanować wpierw język. Język, który poza samą Litwą nigdzie więcej nie miał zastosowania.

            Zanim go zesłano, Rosjanie długo zabiegali o to, by współpracował z nimi. Rampelberg nie chciał jednak być podwójnym szpiegiem. Przede wszystkim, nie ufał Rosjanom. Gdy to zrozumieli, znęcali się nad nim, a potem skazali na 25 lat zesłania na Kołymę.

            Kiedyś Rampelberg przyprowadził znajomego Niemca o nazwisku Dobrowolsky. Niemiec mówił Antoniemu, że podczas wojny był dyplomatą w Mandżurii; konsulem. Przystojny blondyn z niebieskimi oczami, jak większość Niemców źle znosił surowe warunki obozowej zimy. Był przeziębiony i prosił o pomoc polskiego lekarza. Doktor Radomski wychodził na zewnątrz, do Magadanu. Zabierany tam przez naczelników leczył z chorób wenerycznych rosyjskich żołnierzy. I nie tylko… W tajemnicy przed żonami leczył ich mężów (obozowych nadzorców), a przed mężami – ich żony. Gdy z ciekawości polscy więźniowie chcieli dowiedzieć się od niego czegoś więcej, powoływał się na etykę lekarską, która nakazywała mu w tych sprawach milczenie.

            Zawodowa aktywność Radomskiego była dla grupy Polaków bardzo przydatna. Mając możliwość niesienia im pomocy, Radomski nigdy jej nie odmawiał. Trzeba wiedzieć, że zdobyta w tych warunkach butelka tranu lub tabletka przeciwbólowa, miały nieocenioną wartość. Oprócz nich najwyższą wartość miał czosnek, który też czasami Radomskiemu udawało się zdobyć. Kierowcy dowożący do obozu prowiant opowiadali, że na terenie kopalń złota, za kilogram czosnku na przykład trzeba było dać aż trzy kilogramy złota. W tym początkowym okresie pobytu w Magadanie więźniowie jeszcze tego nie rozumieli.

            W sąsiedztwie Polaków ulokowała się grupa Japończyków, wywodzących się z Armii Kwańtuńskiej /**. Był wśród nich oficer w stopniu majora, który znał rosyjski.

            Rano po pobudce ogłaszanej hałaśliwym dudnieniem w stalową szynę, zawieszoną przy wejściu do baraku, Japończycy odbywali swoje, odmienne od innych narodowości, praktyki zdrowotne. Początkowo Antoni obserwował je ze zdumieniem, a kiedy już przyzwyczaił się do nich, nadal trwał w nieukrywanym dla nich podziwie.

            Rozpoczynali zawsze od porannego hołdu, składanego swojemu dowódcy. Major nie wstawał nigdy z nar, dopóki wszyscy nie przeszli przed nim, by oddać mu głęboki pokłon. Później skośnoocy – jak ich nazywali – uprawiali coś w rodzaju porannej gimnastyki. Stając przy narach, zewnętrznym kantem naprężonej dłoni  uderzali w szybkim tempie o drąg lub kawałek deski. Część z nich klękała na ziemi i opadając tułowiem do przodu, opierała głowy o podłogę. Ręce, zgięte w łokciach, podpierały tułów. Na leżącego w takiej pozycji wbiegał truchcikiem jego współtowarzysz i stopami deptał go po plecach. Tak wszyscy biegali po wszystkich; po majorze również.

            Na krótko przed Bożym Narodzeniem rotmistrz Bersegow otrzymał pracę w tak zwanej kulturo-wospitatielnoj czaści, która była czymś w rodzaju placówki o charakterze kulturalnym przeznaczonej do uprawiania propagandy. Jako plastyk wykonywał tam plakaty i transparenty. Inni Polacy zazdrościli mu, gdyż bezczynność stawała się coraz bardziej uciążliwa.

            Z myślą o zbliżających się świętach Bersegow obiecał, że postara się zorganizować trochę chleba na wigilijną kolację. Gdyby mu się nie udało, grupa Polaków postanowiła, że w dniach poprzedzających święta, każdy kolejno zaoszczędzi swoją trzystu-gramową pajkę, a pozostali, żeby nie głodował, podzielą się z nim swoim przydziałem.

            W dniu wigilii Tadziu Dubrowski wpadł na pomysł, żeby odnaleźć i zaprosić księdza. Wcześniej dowiedzieli się bowiem, że jest gdzieś w baraku Litwin – ksiądz Stefanowicius, który bardzo dobrze mówi po polsku. Ten ksiądz, po naszemu Stefanowicz, miał na sobie ładne futro z soboli i wciąż ukrywał się przed błatnymi, którzy chcieli mu je ukraść.

Polacy szukali go przez całe popołudnie, stosując różne wybiegi.

            – Ksiądz Stefanowicz zgłosi się do naczelnika! Naczelnik czeka przy wejściu do baraku! – rozgłaszał Bersegow. 

            – Stefanowicius! Staefanowicius! Polaki chcą zaprosić księdza na wigilię! – wykrzykiwał Antoni, ale ksiądz nie ujawnił się.

            – Dajcie spokój. Może go gdzieś przenieśli? Wiem, gdzie jest ksiądz greko-katolicki, Ukrainiec. Mogę go przyprowadzić – zaproponował Bronek.

            Wieczorem, w porze kolacji, Bronek przyprowadził księdza, który przygotowaną w menażce wodą z roztopionego śniegu poświęcił im chleb i sól, którą zorganizował rotmistrz Bersegow.

            – Boże, który w Jordanie chrzciłeś świętego Jana, poświęć ten postny, więzienny chleb. Chleb, który tutaj w surowych warunkach nieludzkiej ziemi podtrzymuje życie. Poświęć tę sól, która chroni przed zepsuciem i posiada cudowną moc oczyszczenia… – ksiądz odmówił po ukraińsku krótką modlitwę i przełamał kromkę suchego chleba. Polacy, łamiąc się chlebem, uściskali się serdecznie. Każdy w oczach miał łzy, których w tym dniu wcale się nie wstydził.

            – Cóż w takiej chwili wam życzyć przyjaciele? – Antoni zapytał, podchodząc do Jaworskiego i Bersegowa. – Wszystko wypowiedziane tak, jak robiliśmy to kiedyś w rodzinnych domach, wydaje się niewłaściwe. Życzę wam zatem przetrwania. Chciał jeszcze powiedzieć coś więcej, ale głos mu się załamał. Obserwujący go ksiądz zaintonował kolędę. Chwilę później siedzieli całą grupą na narach i cichutko śpiewali Wśród nocnej ciszy.

            Japończycy przyglądali się im z uwagą. Starali się nie przeszkadzać, a nawet pilnowali, by im nie przeszkadzali również inni. A później, długo w noc Polacy wspominali święta w swoich rodzinnych domach, rozmawiali o najbliższych, zastanawiając się, czy w tym dniu są myślami z nimi.

            Antoni najwięcej czasu spędzał na rozmowach z Wackiem, którego Sowieci osądzili i skazali za organizowanie podziemia zbrojnego na terenie Sarn i Kiwerc. Jaworski należał do najwartościowszych żołnierzy AK, znał doskonale problemy organizacyjne, wiele widział, wiele przeżył. Ich rozmowom pilnie przysłuchiwał się Radomski. Doktor nie włączał się do ich dyskusji, tak jak i oni nie wnikali w szczegóły jego rozmów na tematy medyczne, godzinami toczone z Dubrawskim.

            Którejś nocy Antoniego obudził krzyk jednego z Japończyków. Podnosząc głowę, w migotliwym świetle kaganka, ledwie rozświetlającym przejście pomiędzy narami, zauważył, że u jego stóp stoi potężny mężczyzna. Był to błatny, który podczas snu usiłował Japończykowi ściągnąć buty.

            Złodziej, nic nie robiąc sobie z tego, że Japończyk obudził się, chwycił go mocno za nogi i przyciągnął do siebie. Wydawało się, że zaatakowany jest bez szans; zestawienie jego drobnej postaci z sylwetką stojącego przy narach olbrzyma, nasuwało jednoznaczną odpowiedź.

            – Zdejmuj buty! – po rosyjsku polecił błatny.

            Trzymany jednak w rękach błatnego but Japończyka nie zdążył stać się jego własnością, gdyż z sąsiednich nar, niczym duża kukła na sprężynie przyskoczył japoński major. Zdezorientowany złodziej odskoczył od Japończyka. Skośnooki oficer, który wyrósł nagle przed błatnym, zawołał: – Odejdź stąd! Odejdź i nie podchodź tutaj więcej!

            Błatny, wykrzywiając usta w lekceważącym grymasie, cofnął się na chwilę i z okrzykiem: „Paszoł won!”, z całej siły zamachnął się prawą nogą, usiłując kopnąć przeciwnika. Noga błatnego trafiła jednak w powietrze.

            – Jjaaa!!! – rozległ się piskliwy wrzask majora. W tej samej chwili Antoni ujrzał wyskakującą w górę jego drobną postać, ubraną w przyduży buszłat. Major jak sprężyna odbił się od ziemi i wykonując błyskawiczny obrót w powietrzu, całym ciężarem spadł na nogę błatnego. Zanim złodziej runął na ziemię i zawył z bólu, dał się słyszeć trzask łamiącej się kości.

            – Ajaj, jaj, jaj!.. Nogę mi złamał! – wszczął lament złodziej.

            – Połamię kości każdemu, kto przybliży się do mnie lub moich współbraci! – ostro ostrzegł major.

            Wyczyn Japończyka spotkał się z uznaniem wszystkich więźniów politycznych, wśród błatnych wzbudził lęk. Od tej pory żaden z nich nie podchodził do skośnookich, a i sąsiadujący z nimi Polacy poczuli się bezpieczniej.

            W styczniu 1950 roku nikt już nie miał złudzeń, że do pracy w kopalniach nie zabiorą ich wcześniej, jak na wiosnę. Dochodzące do więźniów wieści zdawały się to potwierdzać. Najpierw kierowcy zaopatrzenia przywieźli z portu wiadomość o grupie ich dwunastu kolegów zasypanych przez śnieżycę. Podobno w drodze do Magadanu, dokąd wieźli sprzęt budowlany, zastała ich zamieć. Odcięci od świata zużyli wszystkie zapasy żywności, dla ogrzania się spalili wszystko, co nadawało się do spalenia, włącznie z oponami samochodowymi, ale pomoc dotarła za późno, wszyscy zginęli.

            Kilka dni później do pieresyłki dotarła wieść, że dwóch kierowców i mechanik, przewożących ropę amerykańskim samochodem ciężarowym marki Studebaker (trzy cysterny spięte z sobą, koła na całej szerokości osi jedno przy drugim, ładowność 70 ton) spadło w przepaść. Zanim zsunęli się w otchłań śnieżną, podczas hamowania z góry, zmiażdżeni zostali stalowymi belkami, które przewozili na wierzchu jednej z cystern.

            Takie były warunki i w takich trzeba było pracować, by Związek Sowiecki mógł zdobyć panowanie nad światem.

            A swoją drogą, wydaje się dziwne, że człowiek – mimo strachu i niepewności oraz obaw przed ostatecznym rozwiązaniem – znający swój cel, swoje przeznaczenie, pragnieniami podświadomie przybliża się do niego. Nieznajomość tego, co go czeka ostatecznie, jest udręką, zwłaszcza gdy oczekiwanie wydłuża się, a koszmaru cisnących się do głowy myśli – głównie podczas zimnych, długich i bezsennych nocy – nie sposób odrzucić, zastąpić pracą.

            – Cicho! Uspokoić się! Uwaga! Kto jest piereplotczyk, niech się zgłosi do mnie! – ogłaszał jeden z nadzorców, poszukując introligatora. Zanim wrzawa ucichła podbiegło do niego dwóch Rosjan. – My piereplotczyki. – Nadzorca przyjrzał się im uważnie, po czym zabrał ich z sobą. Dwa dni później sytuacja powtórzyła się.

            – Uwaga więźniowie! Kto jest piereplotczyk? Taki prawdziwy, a nie takie piereplotczyki do niczego, jak zgłosili się ostatnio. Naczelnik ich wyrzucił!

            Antoni Rymsza zaczął się zastanawiać. Znał trochę sztukę introligatorską; uczył się jej w szkole podstawowej. Ale nie zajmował się nią tyle lat… Zresztą jaką oni tutaj mogą mieć introligatornię? I co trzeba robić?

            Na kolejne nawoływania nadzorcy nikt nie zgłaszał się.

            – No co?! – denerwował się. – Nie ma nikogo, kto potrafi oprawiać zeszyty?

            – Zeszyty? To nie takie trudne – pomyślał Antoni. – A czort jego bierz, spróbuję! – Ja się trochę znam na tym. To znaczy uczyłem się w szkole sztuki introligatorskiej – zgłosił się, podając swoje dane osobowe, na co nadzorca machnął ręką. – Charaszo. Chodźcie ze mną.

            Gdy weszli do małej, ciemnej kapciorki, Rymsza zdumiał się, bo mimo wszystko jego oczekiwania co do warsztatu były wyższe. Nadzorca wskazując na leżące pod ścianą worki po cemencie, kartonowe pudełka po medykamentach i jakieś stare puszki, wyjaśnił najpierw, że to są potrzebne mu materiały, a potem pokazał na niedokończone dzieło tych dwóch, których wyrzucono. 

            – Macie to poprawić. Będziecie robić dzienniki dla dozorców – wyjaśnił.

W pomieszczeniu stał stół z szufladą, która była wysunięta i w której leżały kłębki drutu, gwoździe i rozmaite sznurki. Na stole piętrzyły się pocięte nierówno kartki z worka po cemencie, w blaszanym talerzu rozpaprany był klej z kasztanowej mąki i leżało kilka deseczek. Przy stole stał taboret.

            – Dzienniki? – Zeszyty z worka po cemencie… – mógł się tego spodziewać. Przecież ich dozorcy, jeśli musieli już coś sobie zapisać, robili to zwykłym ołówkiem na deseczce. Widział nie raz, jak wyjętym z kieszeni kawałkiem szkła wyskrobywali zbędne już informacje, by w ich miejsce umieścić nowe, aktualnie niezbędne.

            Pozostawiony samemu sobie, żwawo wziął się do roboty. Najpierw zrobił ramkę z listewek – wichajster pomocny w pracy introligatora, naciągnął na nią sznurek i rozrobił świeżego kleju, a następnie drewnianą linijką wyrównał papier krzywo poprzycinany przez jego poprzedników.

            Gdy dwie godziny później przyszedł nadzorca, był mile zaskoczony. – Widzę, że z was charoszyj piereplotczyk – pochwalił go. – Dlaczego nie zgłosiliście się od razu, jak szukałem takiego?

            Zamiast odpowiedzieć, Antoni zapytał: – Czy istnieje możliwość, żebyście zdobyli dla mnie nożyce? Dzienniki powinny mieć kartki poprzycinane nożycami.

            – Nożyce? – zaczął zastanawiać się nadzorca. – Można by spróbować pożyczyć je dla was w san-czaści. Chodźcie ze mną. – Zaprowadził go do sanitariusza i kazał przynieść sobie nożyce. Sanitariusz przyprowadził felczera. – A po co wam nożyce? – zainteresował się felczer. – Gdy Antoni wyjaśnił, do czego mają mu służyć, natychmiast otrzymał dodatkowe zamówienie. Później już tylko ciął, zszywał, kleił… Drut, szpagat, klej…, okładki z tektury, format mniejszy, większy, mniej kartek, więcej kartek. I tak stał się przydatny dla tych, którzy stanowili obozową władzę. Robił im zeszyty, dzienniki, w których odtąd – jeśli tylko potrafili pisać – mogli wszystko zanotować.

            W tej obozowej introligatorni przeżył cały miesiąc luty i połowę marca.

W lutym dołączył do ich grupy jeszcze jeden Polak, akowiec spod Lidy o nazwisku Łuczko. Bardzo porządny człowiek. Antoni lubił z nim porozmawiać. Łuczko był już po pięćdziesiątce. Z zawodu był stolarzem.

            Kiedyś rano przyszedł do baraku porządkowy i zapytał o cieślę. Łuczko zgłosił się. Porządkowy dał mu siekierę i torbę z narzędziami. Razem wyszli poza teren zony.

Dopiero przed nocą Łuczko wrócił z powrotem. Gdy wszedł na nary i zajął miejsce obok niego, Antoni ściszonym głosem wyraził swój niepokój. – Co pan tak długo robił? Już myślałem, że coś się stało?

            – Proszę pana, co ja przeżyłem dzisiaj? Kara Boska. Tego na świecie nigdzie nie było.

            – A co takiego pan przeżył? – Wprawdzie wrócił cały i zdrów, ale Antoni zwrócił uwagę, iż porusza się z trudem i jest obolały.

            – Jak się zgłosiłem jako stolarz, nadzorca powiedział mi, że trzeba naprawić nary w zonie, gdzie mieszkają kobiety.

            – Tutaj w Magadanie przetrzymują również kobiety? – Antoni był zaskoczony.

            – Wprowadzono mnie na teren sąsiedniej zony. Zaraz za tą stertą śniegu, co ją widać od strony kuchni – wyjaśnił – jest taki barak. Będzie miał ze sto na sto metrów. Ogrodzony pięcioma rzędami drutów kolczastych.

            – Nic o tym nie wiedziałem – przyznał Rymsza. – Śnieg wszystko wokół zasypał tak wysoko, że widać tylko niebo.

            – Ano, naprawić, to naprawić. Poszedł ja do baraku, porządkowy odszedł i zaczęło się. Wziął ja siekierę, rozumiesz pan, zdjął kufajkę i wyjął z torby piłkę, bo trza było przyciąć parę desek.

            – I były tam kobiety? – w oczach Antoniego zapaliły się żarówki.

            – A jakże. Kryminalistki. Złodziejki tam trzymają. Niedużo ich, naliczyłem z piętnaście.

            – Kryminalistki, mówisz pan?

            – Pan wie? Ciepło tam mają. Nary pozasłaniane kocami, a one ścierwa pół nagie tam łażą, albo tak jak ich Pan Bóg stworzył.

            – Co pan powie?

            – Koniec świata, panie Rymsza, koniec świata. Najpierw kilka podeszło i zaczęły mi przeszkadzać. – Dziadzia, tabaku masz? – pyta jedna. Pomyślał ja, że chcą zapalić. – Mam trochę, na skręta starczy, mówię i sięgam do kieszeni. A ona, że nie. To one chciały mi dać tabaki. I podała mi paczkę, w której było kilka papierosów. Podziękował ja.

            – A jeść chcesz? – zapytały. – Jeść? – zdziwił ja się. Oczywiście, że chcę. – Przyniosły mi chleba, porozsiadały się wokół i czekają. – Ubierzcie się dziewuszki, bo pomarzniecie – mówię ja do nich, a one w śmiech. – To nie my się ubierzemy, tylko ty się rozbierzesz.

            Wystraszył się ja i w pośpiechu zaczął zwijać narzędzia.

            – A ty dokąd?! Nigdzie nie pójdziesz. Jebać nas trzeba.

            – Dziewuszki, co wy? Co wy myślicie? U mnie córka taka młoda jak wy. – Nie dokończył, panie, ja tłumaczyć, bo rzuciły się na mnie i zaczęły rozbierać.

            – My niczego nie myślimy! Ty kładź się! – przewróciły mnie na nary i z piskiem przewracały się po mnie. Rymsza, Boże święty, pan wie, co one ze mną zrobiły? One związały mi… mojego kutasa sznurem – wyszeptał cicho.

            – Sznurem? Jak to?

            – Zacisnęły sznur przy samych jajcach, żeby mi dłużej stał. I wszystkie, jedna po drugiej. I cały czas ponaglały się nawzajem: „Bystro!”, „Bystro!…”. Szczęście, panie, że dozorca się zmiarkował i w porę przyszedł. On mi uratował życie, panie Rymsza.

            – Uratował? – wzruszył ramionami podniecony tą opowieścią Antoni. – A czasami nie specjalnie zostawił pana samego z tymi kryminalistkami? – zapytał.

            – A czort jego wie? – zgodził się z nim Łuczko.

            Długo potem Łuczko „dochodził do siebie”. Kilka razy jeszcze wołano do kobiecej zony cieślę, ale on nie zgłosił się już nigdy.

            Łuczko przyjaźnił się z niejakim Szczygłą. To był młody, wysportowany chłopak. Być może opowiedział całą tę historię Szczygle, gdyż kiedyś zgłosił się on na ochotnika do pracy w żeńskiej zonie i odtąd chodził tam często. W marcu Antoni dowiedział się od niego, że nosi także listy od Polaków do polskich kobiet i na odwrót.

            – Tam nie tylko przetrzymywane są kryminalistki – Szczygło tłumaczył Rymszy. – Są także łączniczki i sanitariuszki. Jest kilka Polek. Chcesz, to cię umówię z jakąś?

            Wieści o kobiecym obozie sąsiadującym z ich zoną rozeszły się lotem błyskawicy. Niektórzy więźniowie zaczęli przedzierać się do kobiet. Wykorzystując tunele w śnieżnych zaspach, było to możliwe.

            – Jesteś kawalerem, to sobie chodź. Nie jestem przecież zwierzęciem – odmawiając, tłumaczył się Antoni.

            – Zwierzęciem to ty nie jesteś, ale instynkt masz zwierzęcy, Antek, co, nie wiesz o tym? Jak byś zmienił zdanie, to mi powiedz – wyjaśnił Wacek.

            Antoni zdania nie zmienił, a Wacek? Po latach Rymsza dowiedział się, że w Magadanie „wychodził sobie” żonę. W takich warunkach?! Kto by pomyślał?…

———————–

*/Major Wacław Kopisto, jeden z wybitniejszych oficerów AK z grupy cichociemnych. Udało mu się przeżyć Kołymę. W wieku 82 lat zmarł w wolnej Polsce (w roku1993).

**/ Część japońskiej cesarskiej armii stacjonująca od 1931 roku głównie w Korei, a po wybuchu II wojny światowej w Mandżukuo – marionetkowym państwie podporządkowanym Japonii. Pod koniec wojny armia ta stawiała opór Armii Czerwonej.

Cdn.

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko