Skoro już poruszyłeś temat PRL-u, to zapytam Cię, na ile możemy już dziś mówić o zrównoważeniu szali cienia minionej epoki (45 lat licząc 1945-1990) z epoką obecną, epoką 30 lat tak zwanej „wolnej Polski”?
Moim zdaniem te światy nigdy się nie zrównoważą. Rozpatrzmy pokrótce na przykład kwestie edytorskie. Jeśli już porównywać, to może od biedy na podstawie statystyk, ale nawet to jest trudne do oceny, bo nie wiadomo, jak liczyć, pod jakim kątem – ilościowo, jakościowo? Jakie kryteria stosować? Statystyki komunistyczne były fałszowane już w momencie zbierania danych. Nakłady książek były olbrzymie, ale większość trafiała potem na przemiał. Dzisiaj nie prowadzi się regularnej statystyki – ani propagandowej, ani kulturalnej, jest tylko biznesowa, handlowa, finansowa. Zmieniły się gruntownie techniki publikowania, prace nad każdym tytułem trwają nieporównanie krócej, a nawet można wydać sobie książkę w jednym egzemplarzu w drukarni za rogiem. Niestety coraz rzadziej wydawcy poddają książki redakcji, to dodatkowo obniża rangę literatury i osłabia biznes edytorski. Zmienił się typ handlu, pojawiła się strefa piractwa książkowego, ale i bibliotekarstwo elektroniczne i cyfrowe, e-booki, audio-booki, przekaz internetowy. Przy tak bardzo różnych kryteriach i parametrach statystyka słabo by posłużyła ocenie, więc raczej podstaw do porównań nie ma.
A pozostałe kryteria?
Najpierw dostęp dzieł do odbiorców – nie chodzi o dostęp odbiorców do dzieł, to jest coś innego.
Znikła polityczna cenzura instytucjonalna, ale pojawiła się środowiskowa i polityczna nowego rodzaju, w tym stosowana przez tak zwane organizacje pozarządowe, niektóre w działaniu absolutnie brutalne, bezwzględne i nieliczące się z żadnymi kryteriami typu moralność, prawda czy wiedza naukowa, zarządzające propagandą określonych opcji ideologicznych lub politycznych. Pisarze piszą z cenzurą antycypowaną, trzymaną w głowie. O ile z dawną cenzurą oficjalną nieraz bardzo skutecznie radzili sobie instynktownie, o tyle dziś to jest w realizacji znacznie trudniejsze, a nawet niemożliwe, bo niemal nie sposób walczyć z cenzurą założoną przez siebie na podstawie własnej oceny swojego środowiska, które w określony sposób może zareagować na dzieło i poddać autora ostracyzmowi.
W PRL-u jednak wielu sobie z tym radziło.
W PRL-u pisarze reagowali na rzeczywistość i bzdurę komunistyczną za pomocą aluzji, sugestii, podstępnych, sprytnych tekstowych wzorców „cichego” reprezentowania tekstu właściwego, też przy użyciu umownych kalk sensów równoległych. Nauczyli się stosować symbole i sygnały zrozumiałe dla obu stron – nadawcy i odbiorcy – na przykład kolory: czerwony to komuna i sowietyzm, zielony to wolność i tak dalej. Wprowadzali cenzora i nieraz nawet krytykę w błąd podwójnym kamuflażem właściwych treści, lecz czytelnicy umieli to odcyfrowywać. Natomiast cenzorzy, nawet ci z naukowym cenzusem, bywali bezradni, a władza coraz słabiej się w tym orientowała i na oślep zakazywała druku książek, kierując się bardziej nazwiskiem autora niż treścią dzieła. W razie trudności cenzura wysyłała maszynopis „w górę”, w stronę władz PZPR-u lub rządu. Sam dwukrotnie przeżyłem interwencję cenzury, która dotarła do wicepremiera i premiera (w obu wypadkach był to Mieczysław Rakowski), który jedną powieść łaskawie zaakceptował („Śpiący w mieście”, 1983).
Tak bezwarunkowo?
Nie. Pod warunkiem że wydawca wykreśli kilka zdań, a ja zmienię kolor skarpetek bohatera (sic!) oraz usunę z fabuły incydent homoseksualny. Natomiast drugą zdecydowanie odrzucił („Diabeł na placu Zbawiciela”, 1988), w rozmowie ze mną wychwalając ją jednak pod niebiosa. Takich czytelników miałem (śmiech).
Zatem typy cenzury też są nieporównywalne, inaczej funkcjonują i obecna jest praktycznie nie do obejścia, antydemokratyczna. W moim odczuciu jest nieporównanie silniejsza po lewej stronie politycznej i ogólnie w ramach opozycji do obecnej władzy (2019). Narażenie się cenzorom po tej stronie to często koniec kariery, bo system działa nie urzędowo, ale społecznie, rozlewa się.
Doszliśmy do czynnika czysto literackiego, intelektualnego.
Tak. Trzecim czynnikiem jest strona artystyczna, w tym nie tylko ta „czysto literacka”, ale także językowa. Wyraźnie zaznaczył się wpływ sprzedawalności książek. Jeśli dzieło sprzedaje się słabo, to zarówno autor, jak i wydawca szukają sposobu na jej „handlowość” przez zmianę stylu czy wręcz gatunku. Moim zdaniem są to tendencje sprzyjające tekstom sensacyjnym, zwłaszcza kryminalnym, tekstom opartym na faktach „prawdziwych”, a nie odpowiednikach faktów, czyli w pewnym sensie utworom dziennikarskim, reportażowym i historycznym, na ile to możliwe, opartym na danych zawartych w archiwach i pracach naukowych, wreszcie fantastycznym, które działają odwrotnie – zupełnie uciekają od obecnej rzeczywistości i antycypują odległą przyszłość albo zniekształcają historię, reinterpretują ją na modłę postmodernistyczną.
To chyba dobrze? Nasza proza ma się całkiem nieźle, o czym świadczy choćby najnowsza literacka Nagroda Nobla dla Olgi Tokarczuk.
Zgoda, tylko że z tego zestawienia niemal zupełnie wypadła literatura wymagająca tworzenia rzeczywistości paralelnej, fikcji literackiej, stanowiącej uporządkowane i intelektualnie zanalizowaną interpretację rzeczywistości zastanej, czyli zaniechano pisania i wydawania podstawy – jak się do niedawna wydawało – wszelkiej dobrej powieści. Nawiasem: nie uwzględniam tu dzieł pisanych do szuflady, bo mogą takie być, tylko nie są publikowane. Olga Tokarczuk ciekawie w wykładzie noblowskim mówiła o roli fikcji, ale nie wspomniała, że to, co dziś jest w księgarniach, nie jest odbiciem możliwej pracy umysłowej autorów i dużych talentów, zarówno fabularnych, psychologicznych, filozoficznych, jak i językowych. A talenty, które by to potrafiły tworzyć, są, mamy je na podorędziu.
Co się w takim razie stało? To przecież nie przypadek.
Pisarze, piszący za pomocą „prawdziwego zmyślenia”, jak to nazywał Marian Grześczak, zaczęli być spychani na margines nie z powodu wymagań, jakie stawiają sprawni umysłowo czytelnicy czy choćby krytycy, ale na skutek wyrosłej jak spod ziemi konkurencji w postaci telewizji i wideo, następnie gier komputerowych, wreszcie Internetu i telefonii komórkowej. Nowe techniki nakryły intelektualizm literacki łatwością użycia i spożycia, to znaczy zniesieniem potrzeby samodzielnego myślenia odbiorcy. Dlatego wygrywa film, sztuka wobec literatury pisanej zdecydowanie drugiego rzutu, w olbrzymiej większości wtórna i płaska. Techniki te i – mam nadzieję chwilowe – zwycięstwo rynkowe filmu powodują, że „Potop” Sienkiewicza stał się dla obecnej młodzieży zarówno nudny, jak i trudny.
Co z tym robić?
Aby to zmienić, trzeba użyć nowego sposobu pisania. Zatem wydawcy wymagają tekstów łatwych, sprytnie pisanych, czyli niepowielających tekstów innych i pomysłowych fabularnie, bez zbędnej psychologii i zakrętasów historycznych czy filozoficznych, słowem rozrywkowych i dobrze się sprzedających. Poezja zeszła do piwnicy, nakłady po dwieście egzemplarzy, a proza trudna (śmiech), nakłady po czterysta egzemplarzy, między suszącą się bieliznę, na strych.
Pisarze próbują więc z tym walczyć po swojemu. Starają się pisać jednak na wysokim poziomie. I niejednemu się udaje. Niektóre pozycje są znakomite.
Takich prób jest wiele i widać gołym okiem, jak duży potencjał mają i jak go mniej czy bardziej marnują liczni świetni autorzy, tacy jak na przykład Zygmunt Miłoszewski, Marek Krajewski, Katarzyna Bonda (wymieniam kilka osób, ale ta lista jest długa, nawet bardzo długa, niech niewymienieni nie mają pretensji, bo ich i tak kocham), u których intelektualna wizja świata pojawia się w postaci kapitalnych ale rozproszonych uwag, prztyczków mądrości, a nie mądrości całkowitej. Oni to robią celowo, tego wymaga styl właściwy do sprzedaży. Podobnie jest z fantazjami na temat historii, czasu dzisiejszego, przyszłości, takimi spod znaku science fiction i fantasy Macieja Parowskiego, Marcina Wolskiego, Rafała Ziemkiewicza, Jacka Dukaja, Andrzeja Sapkowskiego.
Jakie te utwory mają cechy?
Mają wiele ciekawych cech, a zatrzymam się przy dla mnie najważniejszych. Są w takich utworach kawałki, które świadczą o naprawdę wielkim talencie, choćby w wypadku Szczepana Twardocha, Zbigniewa Zbikowskiego, Marka Ławrynowicza, którzy – moim zdaniem, niech mi wybaczą, ale tak to widzę naprawdę – sami nie mają odwagi swych talentów użyć, a wydawcy – zaakceptować. Odbiorcy oczywiście głosują czytelnictwem, autorzy wciąż boją się jednak tworzyć we własnym autorskim języku, zakładają specjalny typ autocenzury, która każe im pisać inaczej, niż kazałaby czysta natura, ich osoba. Nieraz słucham ich, jak mówią, i widzę, że mają potencjał wręcz gigantyczny. W pisaniu korzystają z niego zbyt nieśmiało. Pod tym względem młodzież szkolna jest lepsza, tworzy swoje metody obrazowania językowego i bez pardonu stosuje w praktyce. Słownik młodzieży jest bardzo literacki, dowcipny, obrazowy i trafiający w sedno narracji – kolokwialnej, podwórkowej, ale realnej. Pisarze mniej, robią tego za mało. Zresztą – ja sam nie wiem, czy jestem w stanie sprostać takim wymaganiom. To są postulaty… Próbą początkowo udaną, była proza Doroty Masłowskiej, gorzej poszło jej już w dramatach, przestała być autentyczna, zamiast nadal pisać całym ciałem, zaczęła kombinować częścią mózgu. Aż prosi się, aby wynieść na piedestał takie wzorcowe rzeczy jak Chack Włodzimierza Boleckiego czy Ja, Tamara Grzegorza Musiała. Nie wiem, jak się sprzedają, ale to są arcydzieła piekielnie atrakcyjne umysłowo, wciągają i zostają w pamięci na zawsze razem ze swoim kapitalnym językiem. Wcale nie wymyślnym ani trudnym. Własnym.
Czy jest jakiś ratunek?
Coś się pod tym względem ruszyło, bo telewizje, ile tych kanałów jest – kilkaset – przestały dostarczać nowego towaru, zaczynają się piąte powtórki nie tylko konkretnych filmów, ale tematów, bohaterów i schematów fabularnych. Statystyki oglądalności lecą w dół. Na razie niezmiennie rośnie ruch gier, być może w blokach startowych czeka przygotowywana i oparta na sztucznej quasi-inteligencji wirtualna rzeczywistość, która wciąż nie uzyskuje zgody politycznej władców handlu światowego. Ona, ta skrajnie złośliwa metoda propagandy, ostatecznie wyprowadziłaby nas z kręgów twórczości wszelkiej, więc nie wiem, czy kiedykolwiek wysunie się na czoło, czy ludzkość zdobędzie się na tak brutalną odwagę, aby to wprowadzić. Ponadto pierwsze próby Microsoftu okazały się nieudane, ale wiem, ze nad tym pracują.
Czyli literatura.
Może jednak literatura, bo nie wierzę, aby cała ludzkość zechciała dobrowolnie i bez sprzeciwu wpaść w narkotyczną sieć wirtualnej rzeczywistości, która ostatecznie zawładnęłaby mózgami. To wszystko wygląda zbyt apokaliptycznie.
Napomknąłeś o dziennikarstwie. Jak oceniasz współczesne dziennikarstwo? Czy nie za często narusza ono pogranicza prostytucji?
Tak, dziennikarstwo przekroczyło kilka barier, których przekraczać nie powinno. Pierwsza granica to zachowywanie rzeczywistości w kształcie prawdziwym. A dziennikarze uznali, że mają władzę ku temu, aby ją kształtować po swojemu. Żyjemy w świecie mediów, któremu coraz trudniej dawać wiarę. Ojciec profesor Józef Maria Bocheński w zbiorku „Sto zabobonów” wymienia zabobon dziennikarski, który samowolnie zmienił status tego zajęcia. Zamiast zdawać relacje ze stanu świata, dziennikarstwo zaczęło ten świat komentować. A dziennikarze poczuli się bogami.
Wszystko im wolno?
Prawie. Do tego trzeba dodać potężny wpływ dziennikarstwa na mentalność ludzi. Doszło do tego, że pierwszy z brzegu dziennikarz potrafi jednym tekstem zamieszać w polityce, gospodarce, sądownictwie, edukacji, życiu codziennym, Bóg wie w czym jeszcze, i to całkiem bezkarnie.
Moja babka mawiała, pół żartem, ale i pół serio, że zapraszać do dobrego domu adwokatów i dziennikarzy należy dopiero po dużym namyśle. Dziennikarz lub adwokat, i to nawet przyjaciel, wyniesie z twojego domu i użyje czegoś, czego nie powinien. W tym jest sporo prawdy. Dziennikarstwo demoralizuje, dziennikarze szybko stają się nadętymi pyszałkami. Mam kilku przyjaciół dziennikarzy, ale są nimi tylko dla zarobku, w gruncie rzeczy to z zawodu pisarze, lekarze i aktorzy.
Jednak uniknąłeś wyniesienia tajemnic z twojego domu?
Tak, ale stało się coś innego, i to wielokrotnie. Całkiem niedawno znowu zostałem oszukany przez dziennikarza, właściwie przez dziennikarkę, która wykorzystała moją pracę, nie dając nic w zamian, a nawet szkodząc, bo zmieniając moje słowa i przypisując mi pewną ważną a kłamliwą myśl. I mam problem z trzema innymi, które mają ochotę zrobić to samo. Boję się ich. Nie wiem, jak sobie z tym radzić, bo dziennikarze są przecież potrzebni. Ale to oni zniszczyli życiorys Romualdowi Szeremietiewowi i wielu, wielu innym. Nie ponieśli żadnych tej zbrodni konsekwencji.
Czy istnieje jeszcze coś takiego jak napięcie międzypokoleniowe? Mam na myśli zupełnie inną mentalność współcześnie pojmowanej „młodości” z naszą mentalnością, z naszym myśleniem kategoriami: wspólnoty, narodu, solidarności i znaczeniem organizacji jako grupy, zbiorowości, siły, w której (wydaje nam się) więcej można osiągnąć dla zmieniania świata.
Istnieje, to nieodzowny czynnik rozwoju i przemian cywilizacyjnych. Dzisiejsi młodzi zostali wpędzeni w zaułek indywidualizmu, w którym czują się źle, ale z którego nie potrafią się wygrzebać. Tymczasem bez młodych nie ma zmian. Muszą się sprzeciwiać starym. Sam to robiłem i ty też. Bez nich zanudzilibyśmy się na śmierć. My możemy być co najwyżej strażnikami rozsądku, granic nieprzekraczalnych, jako rodzice, nauczyciele, przygodnie spotkani pomocnicy.
Kocham ich, kocham moich uczniów – studentów na UKSW i UW, i uczestników Stajni Literackiej przy Stowarzyszeniu Pisarzy Polskich, szkółki, która z jej zdolniejszych źrebiąt ma zamiar uczynić pisarzy. Niedawno miałem sen, że w zoo spadłem na wybieg z lwami i moi uczniowie mnie stamtąd wyciągnęli, cytując fragment wiersza Waldemara Żyszkiewicza.
Dlaczego jego?
Nie mam pojęcia. Ale to był jego wiersz, sprawdziłem po obudzeniu w książce. I to zrobili moi młodzi, przyłapani w zoo na wyciąganiu mnie z pułapki z ludojadami. Bo to jest jeden z nielicznych poetów – może jeszcze bym wymienił Krzysztofa Karaska, Annę Piwkowską i Adrianę Szymańską, którzy swoją poezją potrafią pobudzać myślenie ratujące siebie, siebie samego. Poeci ci działają rejonach intelektualnych, których istnienia bez nich nigdy bym nie zauważył. Nie wiem, czy Waldek [Żyszkiewicz] się z tym zgodzi, ale jego poezja ma źródło w myśleniu dziennikarskim, tym prawdziwym, nieobarczonym zabobonną chęcią panowania nad światem, za to z olbrzymim wkładem w rozumienie go. Powinien więcej pisać właśnie poezję. Oni wszyscy kiedyś walczyli ze starymi, ale – to ważne – ich szanowali.
Wróćmy więc do młodych. Dzisiaj „młodość” (odnoszę takie wrażenie) jest oceniana przez zbiorowość jako zagrożenie, utożsamia ją z konkurencją, z przeszkodą na drodze tak zwanej samorealizacji. Ma to daleko idące konsekwencje… (z zanikaniem ciekawości świata włącznie).
Takie pojawiły się dyrektywy w propagandzie niesionej piórami dziennikarzy. I to się pewnego rodzaju liberałom, a właściwie neokomunistom udało. Młodzież w to uwierzyła. Ma to w grach komputerowych, ma w piosence, ma też w tekstach tworzonych przez wyspecjalizowanych trolli. Kiedy tylko zachodzi potrzeba, trolle wyrastają jak grzyby po deszczu i podrzucają teksty, opinie, które zawierają sprawnie, aluzyjnie opracowane treści. To jest powtarzane w mediach, dziennikach telewizyjnych, niemal niezauważalnie, w postaci wplatania dygresji. Ale jakże skutecznych.
W latach 2010-2012 badałem to zjawisko wraz ze studentami z koła naukowego, które założyłem w 2002 przy prowadzonym przez siebie zakładzie na polonistyce. Wyniki były przerażające. Dość szybko wykryliśmy, jak rozpoznawać, który troll akurat ukrywa się pod którym pseudonimem, bo zdradzał ich język, a ściśle słownik osobisty i typy popełnianych błędów. Otóż trolle wprowadzają wątki w dyskusjach, komentarzach internetowych, na forach w taki sposób, że to jest zaraźliwe.
A co do młodości jako zagrożenia – jakie jest twoje zdanie?
Teza, mówiąca, że młodość nam zagraża, jest plamą na honorze dzisiejszej cywilizacji. Wypromowano typ indywidualizmu, który jest przeciwieństwem postawy prospołecznej. Młodzież dzisiaj jest słabo zsocjalizowana. Indywidualizm przecież ma sens tylko wtedy, kiedy niesie dobro indywidualności, wynosi jej zalety, ale kiedy staje się sposobem na bycie i życie, rzeczywiście staje się niebezpieczny dla świata ludzi. Nie bez powodu w reakcji na tę tendencję pojawił się styl, kierunek, który został nazwany wdzięczną nazwą komunitaryzm albo komunitarianizm, czyli trawestując to na język polski – wspólnotościowość.
To jest dobra odpowiedź na fascynację indywidualizmem i skrajnym liberalizmem, niosący relatywizm spleciony z indyferentyzmem. Nie rozróżnia między lewicą i prawicą, ale skutecznie uniemożliwia ponoszenie strat przez tych, którzy potrzebują autorytetów, nauczycieli, pomocników, opiekunów, przyjaznych sąsiadów. To przez literaturę niemal zupełnie zaniechany teraz obszar. Nie znalazłem żadnego utworu dla czytelników dorosłych, który z talentem by się tym zajął. Ale wśród książek dla dzieci i młodzieży trochę takich pozycji jest. Na szczególną uwagę zasługuje powieść Małgorzaty Strekowskiej-Zaremby Dom nie z tej ziemi (2017).
Wracając do problemu konkurencji pokoleń literackich – czy funkcjonuje i jest ona zjawiskiem podobnym do współzawodnictwa na przykład w gospodarce?
Tego nie wiem, nie czuję konkurencji ze strony żadnych młodych. Jako stary nie mam już przed sobą zbyt wielu tych, których uważałem za konkurentów. Natomiast nowość uważam za coś pozytywnego i naturalnego, a młodość za świeżość, pachnący oddech. Ale zawsze istniała jakaś walka starych z młodymi, tradycyjnie od wieków starsi mówią o złej i głupiej młodzieży, z której nic nie będzie. Tymczasem „nic” to – „Nic z tego nie wynika”. Te tezy są fałszywe.
Obracam się z radością wśród moich w dużej części młodych uczniów, a konkurentom w moim wieku i też starszym pokazuję, że nie widzę przeciwnika. Mało tego, kiedy spotykam dobry tekst, to robię wszystko, aby jego autor się o tym dowiedział, bo wiem, że on na to czeka jak suche pole na deszcz. Tym pytaniem uświadomiłeś mi, że moją naturą jest zachwyt tym, co w sztuce, świecie, człowieku jest dobre, ciekawe, zaskakujące, mądre. Na zło, brud, głupotę, grafomanię narzekam, klnę, ale to raczej trzymam dla siebie, chyba że w pobliżu jest Żona, przed nią niczego nie kryję.
Zatem konkurencja to nie jest nic złego.
O ile nie jest drapieżna. Poza tym jest potrzebna, wzmaga czujność wobec samego siebie. Jeśli słyszę uwagę, nawet złośliwą, to ją najpierw analizuję i sprawdzam, czy złośliwiec przypadkiem nie ma racji. Jeśli ma, to skwapliwie korzystam. A jeśli nie ma, to dopiero wtedy sam się złoszczę. Ale nie podejmuję decyzji odruchowo. Takie postępowanie próbuję rekomendować młodym, zwłaszcza tym w gorącej wodzie kąpanym. Zawodowiec przyjmuje uwagi ze świętym spokojem i stara się z nich uczynić coś dobrego.
Pytanie o nową definicję poezji – czy jest nam potrzebna i na ile?
Poezja pozostaje poezją, w definicji nic się nie zmienia. Jest jednak problem w tym, że obecnie nawet bardzo wykształceni ludzie wciąż nie rozumieją, czym jest. Dla nich każda definicja poezji będzie nowa. Ciekawe, że wśród nieliteraturoznawców, ale wielu humanistów, nawet wśród profesorów belwederskich pokutuje pogląd, że poezja jest wtedy, kiedy porusza tematy „poetyckie”, czyli jeśli jest górnolotna i opowiada abstrakcyjne odczucia. Trochę skarykaturowałem to podejście przeciętnych nieznawców, ale jest naprawdę bliskie prawdy. Często się z tym spotykam. Jeśli tekst wiersza mówi na przykład o jakimś pojęciu filozoficznym – to jest to proza filozoficzna, a nie żaden wiersz. Chyba że został zaopatrzony w rytm i rymy, to co innego, wtedy to jest wiersz. Jeśli opowiada o zdarzeniu, to jest to dziennikarstwo. No, chyba że ma te nieszczęsne rymy. Wtedy to jest wiersz. I tak dalej. Oni tak myślą, naprawdę! Mieli złą polonistkę w szkole. Nie czytają poezji. Nie mają o tym pojęcia.
Czy nie należy dziś głośno, powszechnie i publicznie mówić i pisać zwłaszcza w ukierunkowaniu edukacyjnym o jakiejś nowej, przedefiniowanej od nowa roli i treści współczesnej poezji, czym jest dziś poezja, w relacji do tego czym była kiedyś, kim jest współczesny poeta, bo przecież jest kimś zupełnie innym już nie tylko nawet niż Norwid czy Mickiewicz, ale jest kimś zupełnie innym niż Miłosz czy Różewicz?
Tak, należy to robić codziennie, co chwila, z pełnym naciskiem na prawdę o tym gatunku literatury, sposobie myślenia i bycia. Nawet fachowcy są jakoś w tej wiedzy upośledzeni. Znam wybitnych wydawców, którzy wydali multum książek poetyckich, ale do dziś nie wiedzą, czym jest poezja. To tak jak ksiądz, który nie wierzy w Pana Boga. Przydałby się ktoś, kto by im wyłożył, że wiersz jest tekstem analityczno-syntetycznym, który posługuje się maksymalnie zwięzłą narracją i metaforą. To punkt wyjścia.
Czy to jedyna definicja?
Nie, ale nie mamy tu miejsca na rozwinięcie teorii. Na razie wystarczy. Trzeba wreszcie zacząć głosić, czym jest poezja, bo poeci wciąż są obrażani opiniami typu „wiersz był piękny, ale nic nie zrozumiałem”. Czasem się zastanawiam, czy nie jest to jakiś niemrawy na razie, ale jednak sygnał, że kończy się pewna epoka kulturowa, co pociągnie za sobą gigantyczne straty. Wypełznie wężowisko wirtualnej rzeczywistości, sztucznej inteligencji i powolnej zmiany człowieka biologicznego w mechanicznego, w androida.
Nawiążę do tego, co już mówiłem wcześniej. Mianowicie myślę, że pogłębioną funkcję edukatora poezji, prozy i dramatu zaprogramowano w kwartalniku „Nowy Napis”, wydawanym przez powstały ponad rok temu Instytut Literatury. Polecam, bo nie jest to zwyczajne czasopismo, nie jest to tylko jakiś przypadkowy przegląd zaprzyjaźnionych pisarzy, to coś nieporównanie ważniejszego. Towarzyszą mu świetne książki przedstawiające zaniedbane obszary wiedzy literaturoznawczej i krytycznej. Instytut Literatury to pierwszy krok do zmiany kulturowej w zakresie literatury pięknej. Nie zmarnujmy szansy.
Czy widzisz potrzebę walki z przedefiniowanym marksizmem naszych czasów?
Jak patrzysz na dzisiejszą wojnę światopoglądową postępowców z konserwatystami? Czy język i literatura nie są ponad tym i czy nie powinny jednak nie wchodzić w tę wojnę idei?
Tak, widzę taką potrzebę. Literatura potrafi ro zrobić, pod warunkiem że pisarze zechcą. Ale jest wielu autorów, którzy karmią się marksizmem.
O jaką cechę tej ideologii ci chodzi?
Marksizm z natury jest nieludzki, wbrew deklaracjom z założenia traktuje ludzi jak bydło, którym garstka ma rządzić. Manifest komunistyczny jest tekstem, który propagował walkę o pewien typ wolności, ale nie dał wskazówki, że walczący po wykonania zadania będą służyli jako mięso armatnie. Ponieważ ludzkość bydłem nie jest, trzeba z niej bydło uczynić. Zrównać z poziomem ziemi. Nawet jeśli sam Marks – i z nim Engels – miał inne intencje, w co nie wierzę (śmiech) i serdecznie zachęcał do rewolucji – która w wykonaniu Lenina była niezwykle krwawa – to i tak później Gramsci przerobił tę ideologię na coś takiego właśnie pozornie bezrewolucyjnego, ale bez porównania gorszego, bo trudniejszego do wykrycia i nazwania. To podjął Altiero Spinelli, który mimo oficjalnej zmiany zainteresowań z komunizmu na federalizm, kiedy tylko znalazł się w strukturach Unii Europejskiej, kontynuował kryptokomunizm w postaci dyrektyw. To on aż do śmierci (1986) wsączał tę ideologię w ciało Europy i to dziś stylizuje działania Unii. Utrwaliło się. Krócej mówiąc: marksizm odrodzony wszedł do nowej Europy. Jest nowszą wersją rewolucji francuskiej, a ta uczy, że możliwe jest likwidowanie całych narodów, religii, kultur. Nieustannie czyni szkody, odradza się niczym Hydra, ma cechy choroby zakaźnej, jest bardzo zaraźliwa. Marksiści wiedzą, że najłatwiej to się zakaża młodych, którzy pragną odmiany. Te odmianę im się obiecuje, ale nie mówi się, jakie będą skutki i że wykonawcy zostaną pożarci na ołtarzu władzy. Z tym, co jest szkodliwe, trzeba konkurować ostrożnie, ale stanowczo i zgodnie z regułami naszej cywilizacji – w każdym razie nie zbrodniczo. Może poprzez literaturę. Na razie nie pojawił się jeszcze nowy Herakles.
Linki do pozostałych części rozmowy: