Zawsze wchodzimy po jakichś schodach – z Piotrem Müldnerem-Nieckowskim rozmawia Andrzej Walter – Część 1

2
1385

   Drogi Piotrze. Kiedy dostałem zadanie przeprowadzenia z Tobą wywiadu, poczułem dwa ambiwalentne stany. Z jednej strony były to obawy i lęki, no bo cóż ja, wciąż adept tej sztuki i środowiska literackiego, kandydat na pisarza, ułomny poeta, a naprzeciwko mnie taki gigant swoich pasji i żywioł kulturalno-literacki, twórca i mistrz ogromny, że nie za bardzo wierzę, czy zdołam unieść tę odpowiedzialność. Z drugiej strony przepełniła mnie również ogromna radość wobec miłej sposobności zadania Ci kilku pytań, które chodzą za mną, już od kiedy dane nam było się poznać i zadzierzgnąć nić sympatii. Czasem jednak przeraża mnie wręcz Twoja słynna w środowisku literackim nadaktywność, która ogniskuje się w przeróżnych dziedzinach. No cóż, wypada jakoś zacząć.

   Chciałbym zacząć od tak zwanych pojęć podstawowych, od klucza do definicji i jak by nie spojrzeć, jednak od poezji, gdyż jestem bardzo dalece zaniepokojony jej, że tak się wyrażę – upadłą pozycją społeczną w dobie XXI wieku. Jak postrzegasz ten problem? Czym w ogóle dla Ciebie jest poezja, jakbyś ją określił i zdefiniował, czy poezja może jeszcze dziś kogoś lub coś ocalić, czy ma szansę przetrwać, czy jest potrzebna postnowoczesnym społeczeństwom?

   Nie mam poczucia, że jestem „gigantem” czy „mistrzem”. Gdyby tak się któregoś dnia stało, byłby to koniec moich marzeń i zanik celów. Nie można niczego zrobić, jeśli się straci autokrytycyzm, można co najwyżej popaść w śmieszność. Właśnie jesteśmy obserwatorami powszechności popadania w śmieszność znanych i ważnych ludzi, którzy wychodzą ze swojej roli, stają obok i mówią rzeczy absurdalne, całkowicie pozbawione prawdy i (albo) logiki, ale które im się „ponad wszelką wątpliwość wydają” i które „czują”.

   Dotyczy to przede wszystkim przechodzenia artystów z pozycji twórcy do pozycji komentatora, a zwłaszcza mentora, i to najczęściej niestety w zakresie polityki, dziedziny zakłamanej i nasączonej hipokryzją, ale także w stosunku do społeczeństwa. Zdumiewająca jest pokutująca wśród intelektualistów teza, że ludzie niewykształceni są mało inteligentni i nie myślą. To poważny błąd z zakresu poznania socjologicznego, po prostu nieprawda. Wielu artystów, profesorów uniwersytetu, naukowców, dziennikarzy z pozycji oryginalnego badacza i twórcy przeszło na stanowisko niesamodzielnego, wtórnego odtwórcy, który nie jest w stanie docenić społeczeństwa, a zwłaszcza jego słabszej (finansowo i organizacyjnie) części, zresztą liczniejszej niż ta wykształcona. Jako lekarz codziennie widzę, że niejeden pijaczek czy portier, gdyby dano mu szansę, zdeklasowałby w dyskusji rzekomego intelektualistę, członka tak zwanej elity. Ale ów intelektualista do dyskusji przecież nie dopuści.

   To proces dla kultury zabójczy. Zamiast powietrza fałszywi mentorzy nabierają do płuc nienawiść i oddechem swoich wypowiedzi zatruwają przestrzeń przy jednoczesnym zaniedbywaniu własnego warsztatu. Ich autokrytycyzm paradoksalnie polega na strzeżeniu zdolności do krytykowania tych, którzy mają inne poglądy. Za wolność uważają tylko taki stan, w którym nie ma ludzi myślących inaczej niż oni. Kiedy ta faza samoniszczenia się schodzi do zera, kończy się ich potencja. Jestem tym zmartwiony, zbyt wiele osób popadło już w ten stan i na skutek ciśnień środowiskowych nie potrafi się z niego wydobyć.

   Mówię o tym szerzej, bo zauważyłem, że zupełnie bez przymusu zacząłem coraz intensywniej sprawdzać, co w wypowiedziach ludzi jest prawdą, a co nie, to znaczy na ile ich relacje i rewelacje są zgodne z faktami, a na ile stanowią ich fantazję i jakieś mylne przeświadczenia. Po drugie odruchowo sprawdzam, co w wysłuchiwanych i czytanych przeze mnie twierdzeniach jest dowodem (w rozumieniu Arystotelesowskim), a co jedynie wykwitem emocji, z dowodzeniem, rzetelną argumentacją niemającą nic wspólnego.

   Takiego sprawdzania może i powinna dokonywać poezja, którą rozumiem jako skrótowe (ale nie upraszczające) notowanie myśli pogłębionych, z możliwością odczytania ich przez innych; notowanie eleganckie, a nawet starające się czytelnikowi przypodobać (czemu nie?!). Takie podejście otwiera widok na olbrzymie białe plamy tego, co wciąż pozostaje niepoznane. Jeśli ktoś ma wątpliwości, czy poezja może jeszcze znaleźć obszary świata niezbadanego, nieopisanego i nierozpatrywanego, to odpowiadam – są to przestrzenie ogromne i jestem pewien, że nie zostaną do końca odbielone właściwie nigdy, w każdym razie człowiek temu nie podoła przez najbliższy milion lat. Na przykład gigantycznym polem obserwacji może być zachowanie ludzi i jego wartość moralna i emocjonalna w sytuacjach, których liczba jest nie do ogarnięcia. Psychologia ledwie nauczyła się nazywać obecność tych pól, ale jeszcze nie doszła nawet do ich granic. Poezja zawsze się tymi polami zajmowała, obejmując jednak jedynie ich pobocza albo wybrane punkty. Czas pójść dalej.

   W jednym z ostatnich swoich felietonów w Tygodniku Powszechnym profesor Piotr Śliwiński dramatycznie pyta: Ona odchodzi? Kto? Literatura oczywiście. Oto początek świetnej książki J. Hillisa Millera: „Koniec literatury jest na wyciągnięcie ręki. Jej czas prawie dobiegł końca. Najwyższy czas. Nastaje czas innych epok, innych mediów” Cóż powiedzieć w takim kontekście o poezji?

   J. Hillis Miller jest przekorny. W kontekście jego wypowiedzi mogę powiedzieć tylko to, że owa postmodernistyczna teza, że literatura się kończy lub nawet skończyła i obecnie należy w kółko mleć tylko to, co już zostało napisane, jest nieprawdziwa. Nie bez kozery prof. Śliwiński również nie daje odpowiedzi na tezę Millera. Ale i sam Miller w „O literaturze” (przeł. Krzysztof Hoffmann, 2014) to wypowiada, język zostanie, a jeśli tak, to i literatura. Wiele tez postmodernizmu już upadło, a niektóre jego założenia programowe z biegiem czasu wręcz obróciły się przeciwko niemu. Quentin Tarantino zapowiedział zakończenie swej twórczości filmowej, przynajmniej w obecnym jej kształcie, bo wie, że dłużej w stylu ściśle postmodernistycznym ciągnąć jej się nie da; doszedł do kresu, co zresztą przed laty przewidział. Obracanie dla samej rozrywki mądrości, które wszyscy znają, jest równie jałowe, co tak zwane nicnierobienie.

   To nie modernizm się ongiś wyczerpał, ale dziś postmodernizm. Modernizm natomiast wraca odmłodzony i rześki. Słyszę chichot historii! Co więcej – dobrze, że postmodernizm na parę lat zaistniał, bo trochę odświeżył środki wyrazu, szczególnie prozatorskie i dialogowe. Dobrze też, że zamiera, bo niektóre jego tezy, takie jak dowolność reinterpretacji dziejów, są toksyczne i niszczą kulturę.

   Do poezji ponowoczesność wniosła mniej niż do prozy, dramatu, scenariusza filmowego. Ponowoczesność ma w sobie coś z felietonu, eseju, coś z niedokończenia jakiejś roboty. Myślę, że do poezji wniosła tylko to, że poeci zaczęli się oglądać na nowe obszary poznania i metody warsztatowe dotychczas słabo wykorzystywane albo nielubiane, szczególnie te, które pozwalają elegancko wiązać lirykę z epiką i innymi gatunkami literackimi, a także zestawiać dziedziny obce semantycznie i (albo) strukturalnie, takie jak narrację (opis) z filozofią, sentyment z turpizmem, etykę z biologią, naturalizm z impresją, co dawniej w pewnych kręgach uchodziło nawet za błędy w sztuce.

   To poszerzanie arsenału środków wyrazu jest procesem powolnym, ale już dozwolonym. Kiedyś nieśmiało zaczęli tego rodzaju małe rewolucje skamandryci, wprowadzając na przykład potoczną frazeologię do języka poetyckiego, potem Uniłowski, Worcell i Choromański podjęli pierwsze próby odblokowania modernistycznego języka prozy przez kwestionowanie stereotypów prawdy i dopuszczanie języka kolokwialnego, a tuż po II wojnie światowej Tadeusz Różewicz dokonał tego samego w odniesieniu do poezji. Wtedy było to otwieranie języka literackiego na pospolite warstwy języka ogólnego, wprowadzanie skrótu myślowego i zarazem metafory kombinatorycznej, łączącej myślenie z czuciem, emocją, poglądem (ideą), wreszcie po wielu latach dopuszczalna stała się manipulacja dźwiękami mowy, wykraczająca poza lingwistyczne sztuczki wprowadzane przez Nową Falę (lata 70. XX w.). Dziś obserwujemy ewolucję dystrybucji kultury pisanej w zakresie form przekazu myśli i tekstu oraz powiązań międzygatunkowych, w tym odruchowego przystosowywania przez pisarzy tekstów do tak zwanych nowych mediów z wirtualną rzeczywistością włącznie. Nazwałbym to zjawisko „intergenologią”, która nie jest tym samym, co intertekstualizm.

   Prekursorami tych zmian, przed 40 laty hamowanych zresztą przez oficjalną krytykę literacką i literaturoznawstwo rodem głównie z Instytutu Badań Literackich PAN, byli wyławiani w latach 70. i 80. przez Henryka Berezę młodzi pisarze, którzy mieli po prostu wstręt do modernizmu zastanego jako sztywnego schematu prozy i jej języka, a jednocześnie starali się doskonalić systemy aluzji politycznych i ideologicznych, które pozwalały lepiej oddawać prawdę mimo działania cenzury politycznej. Nawiasem mówiąc, dziś też to jest bardzo potrzebne, bo cenzura nie tylko nie zamarła, ale wręcz rozkwitła i to perwersyjna, zdradziecka, czająca się wśród swoich. Ludzie, których Bereza zauważał w swoich tekstach krytycznoliterackich, nie tylko nie uprawiali zarzucanego im socparnasizmu, ale wręcz z nim walczyli, i to oni jako pierwsi zastosowali nowe podejście do struktury i języka dzieła literackiego. Byli głównie prozaikami, ale wtórowali im też poeci, którzy szukali nowego typu poezjowania, aby wyrażać to, czego wyrazić się innym nie udawało. Do takich poetów należeli nadzwyczaj oryginalni Krzysztof Mrozowski, Tomasz Gluziński, Kazimierz Hoffman, Ryszard Milczewski-Bruno. Nie żyją, czekają na odkrycie i upowszechnienie.

   Podsumowując: wbrew obawom ustępujących pola postmodernistom nic się w literaturze nie kończy, natomiast następują przewartościowania metod pisania. Po pierwsze dominujący język prozy i poezji wyczerpał swoje możliwości przedstawiania głębi zgodnej z rzeczywistością i wymaga odświeżenia. Po drugie w poezji chodzi o jej odbanalizowanie, o przywrócenie jej funkcji poznawczych. Nowe media nie mają na to wpływu. Nie tworzą nowego języka i nie zapowiada się, aby w przyszłości tego dokonały. Mogą się za ich pomocą zmieniać jedynie sposoby korzystania z języka i przedstawiania utworów, ale są to modyfikacje techniczne, nie jakościowe.

   Patrząc z zewnątrz na twoją działalność, wyobrażamy sobie coś zbliżonego do chaosu. Czy choćby do pewnej kakofonii doznań różnorodności dziedzin, którymi się zajmujesz. Czy to ma wpływ na Twoją twórczość, a jeśli tak, to jaki?

   Chaosu nie ma, chyba że rzeczywiście dla obserwatora z zewnątrz, który się z tym nie zetknął osobiście. Nie porządkuję biurka, szaf ani komputera, a mimo to panuje w nich ład. Podstawa tego wszystkiego, medycyna, jest dziedziną interdyscyplinarną w pełni tego słowa i wymaga porządku. Nie spóźniam się, a jeśli tak, to tylko wtedy, kiedy coś mi obiektywnie przeszkodzi, kiedy most, przez który jadę, nagle runie do rzeki. Ale i wówczas zrobię wszystko, aby zdążyć. Medycy tak mają i już.

   Jak nieraz mówiłem, wybrałem w dzieciństwie medycynę jako kierunek kształcenia się, dlatego że znalazłem w wiarygodnych źródłach informację, że niemal połowa wybitnych poetów i prozaików studiowała medycynę i że same te studia niesłychanie pomogły im w rozwoju. Szukałem takiej pomocy. Narzędziem głównym medycyny jest język. Szybko się zorientowałem, że lekarz musi znać tyle języków, ilu ma pacjentów. To wiązało się z potrzebą zwięzłego i przystępnego notowania, a także późniejszego odczytywania notatek, spostrzeżeń, dowodów logicznych i tak dalej. Nieistotne odpadają, ważne zostają w pamięci.

   Temu służyło pisanie wierszy. Badanie języka przez filtr poezji zostało wzmocnione obserwacjami nauki o języku, która nie dawała sobie rady z dziwnym a niezbędnym zjawiskiem zwanym frazeologią, czyli umiejętnością budowania wypowiedzi. Zafascynowało mnie to. Nie rezygnując z rozmawiania z pacjentami i kolegami lekarzami, nie rezygnując z pisania wierszy i potem dramatów i prozy, zacząłem zbierać materiał badawczy do analiz frazeologii. Zbierane związki frazeologiczne (z czego powstał słownik frazeologii polskiej)  nigdy dla mnie nie były tym samym co słownictwo, ale czymś znacznie bardziej intelektualnie zaawansowanym.

   To wszystko na moim biurku cały czas się wymienia jedno na drugie, drugie na trzecie, i to w tym samym dniu, bo to są tylko odmianki tego samego. Pewnie, że trzeba mieć dobrą pamięć (to mi dali rodzice, zanim się urodziłem) i codziennie czytać, co w medycynie i świecie nowego. Czytam średnio trzy książki literackie w miesiącu. Ale to samo jest z językiem, codziennie przeglądam istotne polskie gazety, literaturę naukową i  notuję to, co ważne, a kiedy któregoś dnia budzę się z gotowym wierszem czy opowiadaniem, pomysłem na leczenie jakiejś pacjentki lub wreszcie z rozwiązaniem zagadki naukowej, to siadam i piszę, idę do gabinetu lekarskiego albo w te pędy sporządzam artykuł do czasopisma naukowego. Nie ma żadnego chaosu, jestem dobrze zorganizowany. Brakuje czasu, ale to co innego.

   Na jednym ze spotkań literackich z Tobą, bodaj w Częstochowie usłyszałem, że dajesz radę wszystkim tym się zajmować, eliminujesz bowiem czynności zbędne. Czy sama eliminacja czynności zbędnych wystarcza do przeskakiwania z (na przykład) ścisłej analizy języka ku poezji właśnie, czy ta poezja wtedy będzie wolna od zakotwiczeń w tych innych pasjach, a jeśli jakby częściowo nie, to czy zdajesz sobie sprawę z wagi i trudności swoich dokonań lirycznych – jesteś Twórcą fascynującym, ale bardzo trudnym, praktycznie dla garstki czytelników, tych najbardziej wyrobionych – czy jest sens dla nich tworzyć w takim świecie?

   To wszystko ma inny charakter. Jestem cały czas zanurzony w tych sprawach jednocześnie, nie ma przerw. Na przerwy wyglądają czynności, które muszę wykonać, na przykład zrobić zastrzyk albo zjeść obiad. Przestawiam się fizycznie, ale nie mentalnie. Nie przestaję być poetą czy lekarzem, dlatego że w danej chwili oglądam mecz Łukasza Kubota. Widzę jakąś jego fantastyczną ewolucję i w związku z nią przychodzi mi do głowy rewelacyjna metafora, którą mówię do smartfonu, żeby później przepisać z notatki dźwiękowej na papier. Widzę, że tenisista kuleje, i przychodzi mi do głowy, że gdyby się napił wody z kwasem cytrynowym, to w ciągu minuty byłby gotów do walki. Takie czynności myślowe są sprzężone, u mnie są jednym.

   A z trudnością czytania w literaturze jest tak samo jak z nauką. Mam swój sposób pisania wierszy. Najpierw wszyscy mówią, że nikt tego nie zrozumie. Potem sam im to czytam i rozumieją. Zrozumieli, bo wyłożyłem im sposób odbioru. Wiem, że skutecznie, ponieważ zaczynają z sensem o utworze dyskutować. Może czytanie trzeba wyćwiczyć? Głośne, czasem do lustra. Przypomnę, jakie bzdury o niemożności odbioru wygadywano po ukazaniu się „Pana Tadeusza” czy „Vade-mecum”. Nie chcę porównywać siebie z największymi poetami co do poziomu i jakości poezji, ale co do zmiany stylu utrudniającej czytanie już mi wolno. Trzeba się do niej dostosować. Podjąć próbę zrozumienia nie tylko tego, co jest napisane, ale jak jest napisane. Jak! Nie mogę nagle zacząć pracować nad ułatwianiem swoich wierszy tylko dlatego, że moje metody jeszcze nie są uznane. Jeśli nie zostaną uznane nigdy, to trudno, ale uważam, że to właśnie pewien styl pozwala mi napisać to, czego nigdy nie napiszą inni. I że przyjdzie czas, kiedy te wiersze będą łatwiejsze niż dziś.

   Po co Ty to wszystko robisz? Dlaczego łączysz w swej aktywności etykę lekarską z literaturą i z analizą języka? Ku czemu zmierza w ogóle język jako taki w dobie obrazka, skrótu i schamienia społecznego?

   Język jest akumulatorem wszelkich dziedzin działalności ludzkiej, od czynności fizjologicznych po wyśrubowane standardy matematyki. Z niego wystają odgałęzienia takie jak etyka (lekarska, bo na medycynie znam się najlepiej) i literatura. A więc język znajduje się w centrum bytu, reprezentowanego przez komunikację między ludźmi. A ja do nich, do komunikujących się należę, bo -­ zwracam uwagę na banał, ale zapominany – z sobą też rozmawiam, kłócę się, tworzę własne tajemnice, do których nawet ja czasem się nie przyznaję. Więc wszystko wyrasta z języka i do niego też wraca. Bez języka nie ma poznania, myślenia, czucia, nie ma nas.

Niestety żyjemy w epoce upraszczania wszystkiego, zrównywania w dół, a dzieje się to właśnie za pomocą języka, paradoksalnie. Ludzie, mający wpływ na losy świata, dawno zauważyli, że język można w pewien sposób utożsamiać z ludzkością, a to daje możliwości sterowania nim i ograniczania wolności, rugowania wartości, pochwały relatywizmu i indyferentyzmu.

Tak robili Lenin, Stalin, Hitler, Goebbels, stosowali język do zniewalania całych społeczeństw. Tak robią politycy i dzisiaj, codziennie prą ku ograniczaniu naszej wolności; kłamią, manipulują, wywołują fake newsy, w kółko powtarzają kłamstwa i głupstwa, aż ludzi uznają je za prawdę. W ten sposób walczą nie tylko z przeciwnikiem politycznym, który jest u władzy, ale także ze społeczeństwem, które w ich mniemaniu nieprawidłowo głosuje. To przerażające, jak daleko posunięte w idiotyzmie bzdury potrafią niektórzy wygadywać. Wychowany w czasach komuny ciągle nie mogę się przyzwyczaić do tego, jak opacznie potrafi opowiadać o zdarzeniu osoba, która widziała dokładnie to samo, co ja. Opowiada opacznie, bo nie chce widzieć tego, co widziała. I posługuje się językiem, który zakłamuje rzeczywistość. Dążący do władzy wiedzą, że właśnie taki typ komunikacji jest w ich walce skuteczny. To dramat dzisiejszej cywilizacji.

   Dawniej, żeby przedostać się znad morza w góry, trzeba było kilku tygodni, dzisiaj dzieje się to w ciągu godziny, a to znaczy, że coś z naszego życia znikło, co najmniej kilka tygodni minus godzina. Mówią, że zaoszczędziliśmy dwa tygodnie, ale to nie musi być prawda. Bardziej prawdopodobne jest to, że nam te dwa tygodnie (być może czas wspaniałych przygód) zabrano. Władcy tego świata wiedzą o tym doskonale. Zabierają, a mówią, że to dla naszego dobra. Wciąż nie panują nad nami, ale może im się wreszcie uda, bo pewnego dnia zabiorą jeszcze więcej.

   Gdzieś musi być granica przełomu, jak u Orwella. W tej chwili jesteśmy na etapie odbierania nam języka i zastępowania go obrazkami, skrótami, uproszczonymi słownikami i aplikacjami, które coraz bardziej zwalniają nas na przykład z konieczności uczenia się języków obcych.

   To, co robię w poezji i językoznawstwie, jest wyrazem sprzeciwu wobec tych procesów. Wierzę, że ludzie się nimi zmęczą, tak jak kiedyś zmęczyli się kasetami wideo i powoli zaczynają się męczyć telewizją. A wtedy moja robota okaże się bardziej pożyteczna niż teraz. To może nigdy nie nastąpić, ale taka wizja mnie napędza.

c.d.n.

Linki do pozostałych części rozmowy:

Zawsze wchodzimy po jakichś schodach – z Piotrem Müldnerem-Nieckowskim rozmawia Andrzej Walter – Część 2

Zawsze wchodzimy po jakichś schodach – z Piotrem Müldnerem-Nieckowskim rozmawia Andrzej Walter – Część 3

Reklama

2 KOMENTARZE

  1. Panie Piotrze, baaardzo podoba mi się to co tutaj Pan mówi:

    Jeśli ktoś ma wątpliwości, czy poezja może jeszcze znaleźć obszary świata niezbadanego, nieopisanego i nierozpatrywanego, to odpowiadam – są to przestrzenie ogromne i jestem pewien, że nie zostaną do końca oddzielone właściwie nigdy, w każdym razie człowiek temu nie podoła przez najbliższy milion lat. Na przykład gigantycznym polem obserwacji może być zachowanie ludzi i jego wartość moralna i emocjonalna w sytuacjach, których liczba jest nie do ogarnięcia. Psychologia ledwie nauczyła się nazywać obecność tych pól, ale jeszcze nie doszła nawet do ich granic. Poezja zawsze się tymi polami zajmowała, obejmując jednak jedynie ich pobocza albo wybrane punkty. Czas pójść dalej.

    Przez kilka lat uczyłem ludzi z tzw. dołów społecznych, nawet zakładach karnych, pijaków i narkomanów, ludzi z marginesu, itd., pisania poezji jako terapii w ramach przywracania “wykolejeńców” do zdrowego społeczeństwa. Na moje poetry workshop, opłacane przez miasto lub samorządy dzielnicowe przychodzili/uczestniczyli najbiedniejsi, zdemoralizowani i wykolejeni. Co ci ludzie nie wypisywali o miłości, przyjaźni, współczuciu bliźniemu, mojemu zdziwieniu nie było końca. Matka, która oddała dwójkę dzieci obcym, sama będąc narkomankę, pisała o miłości do dziecka/dzieci tak przejmująco a zarazem prosto, że jestem pod wrażeniem jej słów prawie 20 lat.
    Kończąc serdecznie pozdrawiam i z wielka niecierpliwością czekam na dalsze części wywiadu z Panem.

  2. Piotrek,
    BArdzo ciekawy wspaniały wywiad.
    Bardzo podobały mi się twoje wypowiedzi na temat tak zwanych intelektualistów i fałszywych mentorów, Zgadzam się z Tobą w zupełności. Z drugiej strony zastanawiam się skąd jest tyle w nich nienawiści i jadu. Patrząc na naszą scenę polityczną zastanawiam się skąd bierze się przekonanie o swojej wielkości i mądrości, a rzadko kto jest w stanie wznieść się ponad swoje i innych małości i starać się łagodzić pewne rzeczy zamiast podlizywać się pseudointelektualistom i ośmieszać się. Niektórzy swoje wyjście przed szereg przypłacili zawałami i zastanawiam się po co, skądinąd, wspaniałym aktorom jest takie lizusostwo. Internet jest pełny zupełnie nieśmiesznych i raczej żałosnych żartów z różnych ludzi i rzadko kto próbuje używać argumentów merytorycznych.
    Zazdroszczę Ci takiego zorganizowania, bo łączysz jednocześnie pasję bycia dobrym lekarzem z pasją literacką, i masz taką łatwość wyrażania i formułowania myśli, czego Ci zazdroszczę najbardziej.
    Serdecznie Cię ściskam i pozdrawiam

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko