Wiersze tygodnia – Stanisław Nyczaj

0
986
Bogumiła Wrocławska
Bogumiła Wrocławska


WOŁANIE NA PUSZCZY

Ekolodzy alarmują
z samego środka śmiertelnie ranionej puszczy.
Lecz połączenia ze światem rwą się
jak ich poszarpane nerwy.
Parzą im dłonie bezsilne smartfony,
krwią nabiegają gardła.

O szarej, zmierzchowej godzinie
próżnego gniewu
ich ręce jak struchlałe gałęzie chwiejących się dębów
opadają, wypuszczając głuche telefony
niczym obumarłe liście.

Brak zasięgu…
Płoną płuca Ziemi!
Czy pomoc skądkolwiek nadąży?


WITAMY W (NIE)ZGODNEJ RODZINIE PLASTIKOWCÓW

By pojąć niezmierzone akweny,
już nie musimy się uczyć
nazw wszystkich gatunków ryb:
ani tych z tysięcy rzek,
ani tych nieprzeliczonych
aż po mroczne niezbadane głębie
jezior, mórz, oceanów.

Stwórca śmietnej cywilizacji,
pogubiwszy się ostatecznie
w rachunkach nieprawdopodobieństwa,
połączył płetwy w jedną wielką
rodzinę plastikowców,
przybijając każdemu z zamiłowanych rybakom
piąchę dostatniej [w niestrawność] sieci.

To nic, że u naszych plastikowców,
jak za pośmietnych czasów już nie ma,
tak i dalej tym bardziej nie będzie zgody,
podobnie, zresztą, jak w rodzinie ludzkiej.
Zapewne dość łatwo uda nam się
współprzyzwyczaić.

Takoż narowista Natura,
co tylko pracowicie wszystko różnicuje
z tym aktem zjednania jakoś się pogodzi –
w imię samozachowawczego instynktu
wytrwania za wszelką cenę.


NASZ NIESTRUDZONY ARTYSTA

                        Pamięci Juliana Tuwima

W napowietrznej osiedlowej auli
wszystkie miejsca przy otwartych oknach
i na kwietnych balkonach zajęte.

Z garderoby gniazdka ufryzowany
w czarnym fraku ze złotym dziobkiem
wyfruwa na scenę z wiotkich gałązek
przy delikatnej perkusji wiatru
nasz kos wirtuoz – wyczekiwany
by wdzięcznym pląsem-saltem-piruetem
wyśpiewać piękno słonecznego popołudnia.

Witają go zewsząd roześmiane oczy
i trzepoczące bezgłośnie membrany
czujnie napiętych uszu.

Już stroi dziobek, wytęża gardziołko
i w polifonii ptasiego wtóru
świergocze iście po Tuwimowsku
swoją kolejną arię,
pełną upojnie fantazyjnych treli…

Czy słyszy, jak po niej
biją mu nieustające brawo na bis
nasze uradowane serca?


PRZYJACIEL JESION

Wyciągnąłem poza poręcz balkonu dłoń
i zaszumiał mój dorodny przyjaciel jesion,
jakby na nią czekał.
Wtulił się delikatną gałązką, dziękując,
że znalazłem mu onegdaj pod mym szarym blokiem
cichy ziemi urodzajny kąt,
by przywieziony ze słonecznych zboczy
włoskich lasów dębowych
zawiązał korzenie, wyrósł tu na schwał,
dosięgnąwszy mojego piętra.

– Bądź spokojny, żadna piła cię tu nie skrzywdzi,
nie będę nacinał kory, jak tam by czyniono,
na sok zestalający się w ziarenka manny.
Za muru załomem nie doświadczysz wichur;
ocalisz zdobne białofioletowe pączki.
Rano, jak co dzień, będę w płuca głęboko
wdychał pełen kwietnego aromatu twój tlen.
I kosa zaproszę z korony topoli,
na wieczorny koncert pośród twych gałęzi,
sławiący piękno naszej wespół zgody.


SZTYLETY ZEGAROWYCH WSKAZÓWEK

Obmacują całe moje ciało,
miejsce po miejscu,
niecnie dotkliwe trafienia
sztyletów zegarowych wskazówek.

Uchylam się, nie poddaję,
ale Czas
nie ustępuje, przekraczając
granice wytrzymałości.

Przy próbie ucieczki w pogoni
nie respektuje przepisowych
nakazów ograniczenia szybkości,
lekceważy stawiane za plecami
ostrzegawcze znaki
stanowczego obowiązku STOP.

Stróże porządku
nie śpieszą mi w sukurs z odsieczą.

Sztylety rozpędzonych wskazówek
dopadają mnie nieustępliwie,
przeszywają wzdłuż, wszerz, na wskroś.


RYGOR SZPITALNEJ CISZY

Noc jakże niezmiłowanie
strzeże rygoru ciszy,
surowego zakazu jęków skargi
i ostatniego krzyku.

Nawet nerkomani
chodzą jak cyrkowcy bez drabinek po ścianach
z zaciśniętymi trwożnie ustami,
i zwijając się z bólu,
łaszą do wąskich drzwiczek
u przepastnych skrytek na korytarzu
o zbawienny dozgonnie
chrobot odźwiernego kluczyka.


DAR MINIONEGO CZASU

U brzegów kamieńskiej zatoki
Głaz Królewski
strzeże spokoju przepastnej toni,
przechowującej skrzętnie legendę
o jego wywyższeniu.

Podpłynąłem, by zamienić z nim choć
te najcichsze słowa dotyku.
I przylgnąłem, nasłuchując kamiennego
serca minionych wieków.
Tak, jakbym z nim tamten czas
na nowo w milczeniu współprzeżył.


Z KPINY LOSU

Może to i dobrze,
że nie zdążyłem na ten pociąg,
który – wyrwawszy się z dworcowego tunelu
i rozpędzony donikąd –
wykoleił się z rozognionych do czerwoności szyn.

Szczęśliwie – z kpiny losu – ocalały,
zbieram rozpierzchłe w popłochu wagony,
zestawiam na powrót rozbity skład.

Zmartwychwstają poturbowani,
stają na nogi ciężko i lżej ranni.
Śmiejemy się z naszej trwogi
o to, funta kłaków niewarte,
byle jakie życie.

Och, znowu możemy
nadal o nie się trząść
i zeń do rozpuku natrząsać
w nieustannym stukocie kół

i rytmie kreślonych sobie wzajem
kółek na czole.


DWIE ZIEMIE

Na parterach powszedniego życia
szarobura zapobiegliwa krzątanina
po ziemi najzwyczajniej płaskiej,
by raz-dwa wsiąść, wysiąść
z autobusu, tramwaju, pociągu,
zdążyć na krzykliwy czas.

Nikt nie podnosi głowy,
bo słońce nazbyt oślepia,
a tam
na piętrach coraz wyższych
mgnieniami ukradkowych spojrzeń
odprowadzane
czyjeś wzloty-odloty spokojne
w odświętnych nastrojach
nad Ziemię ku zdumieniu zakrzywioną nieco
i nawet zdobywczo okrągłą.


SZEF NIE ZNAJDUJE CZASU

Zwracam się nieustannie, zawracam
głowę mojemu Szefowi,
a On w nią zachodzi, wciąż czegoś szuka,
wybiega naprzeciw swym myślom
pogmatwanym z nadmiaru, splątanym
w iście gordyjski węzeł
wszechniemocy.

Pomogę Mu, przykucnę, nawet się położę
na Jego ustawicznie zatłoczonej drodze,
przeczołgam po wysokich i krętych doń schodach,
pod obite skórą odrzwia gabinetu.

Któryś raz, może, przeszedłszy po mnie,
nie obliczy w porę słusznej odległości
i potknie się.
                                   Podam Mu wtedy swą rękę,
by wstał, strzepnął kurz wiatro-pilnych spraw,
pozbierał wniwecz rozsypane myśli
i wreszcie między nimi cudem wynalazł
ten czas zbawiennej chwili, którego dotąd
tak zawzięcie Mu dla mnie brakowało.


W KAWIARNI „JEDYNA”

– Popatrz – skinęła – nasz stolik wolny!
Cierpliwie w kąciku czekał.
– O ileż więcej niż cierpliwie! – dodał.
– Za tę zasługę zamówmy
dawny  ulubiony zestaw…

Ale jakże niespodziewanie,
dobiega rychło końca dobry początek.
I tylko tyle w tym urokliwości,
co z ponownego się ich zobaczenia,
bo ta niby-rozmowa
z nieodstępnym cieniem Tamtego przy niej
rwie się, jakoś nie klei…

Czuję, jak gorzka, wychłodzona kawa
więźnie mu w przełyku,
aż wokół narasta, wstydliwie tłumiony,
szloch współczujących spojrzeń,
bo od cienia Tamtego
napływa i coraz mocniej doskwiera
mrożący krew nienawistny swąd.

– – – – – – – – – –

Rozglądam się wokół:
obok nie ma nikogo…

I znów czuję aż do bólu,
jak w lęku bezradnej od gniewu ciszy
w jego niepogodzonym sercu
dopalają się zgliszcza
– budowanego przezeń z tak radosnym mozołem –
szczęścia ich obojga.


O ZWROT MINIONEGO CZASU

Nie upieram się przy nadziei,
mamiącej wieloma jeszcze latami.
Czekam na zwrot minionego czasu
do gruntownej jego poprawy
na lepszy, odmienny los.


W NIEKOŃCZĄCYM SIĘ BIEGU

Jackowi Wiatrowskiemu

Zapamiętaj – nigdy się nie umiera,
a i na finiszu swojej zmiany wciąż trwa,
przekazując w niekończącej się sztafecie istnienia
kontynuatorowi
bezcenną, ściskaną jak skarb mocno w piersiach
pałeczkę gorącego oddechu.

Więc staraj się uparcie, nie ustawaj
przez cały nieprzemijający spełnieniem swój czas
byś na żarliwym dystansie niepokoju
tej gorącej pałeczki trwania nie utracił.

Zdążył ją uderzeniami serca –
podać dalej!

Wiersze tygodnia redaguje Stefan Jurkowski
stefan.jurkowski@pisarze.pl

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko