Rekomendacje książkowe Krzysztofa Lubczyńskiego

0
1009


Romantyk i pozytywista 

Powyższy tytuł brzmi tak, jakby odnosił się do prusowskiej postaci Stanisława Wokulskiego, ale rzecz jasna nie jemu jest poświęcony. Piotr Michałowski (1800-1855) uważany jest, m.in. obok Jana Matejko czy Aleksandra Gierymskiego, za jednego a najwybitniejszych malarzy polskich XIX wieku, a pomimo to jego obecność w zbiorowej wyobraźni polskiej jest bardzo słaba. Album Jana K. Ostrowskiego i Elżbiety Wichrowskiej może pięknie tę lukę wypełnić. Michałowski jest postacią fascynującą nie tylko jako artysta, zaliczany do romantyzmu, ale także jako przedstawiciel „pierwszego pozytywizmu” z czasów Królestwa Polskiego. Ten wielki artysta pędzla i ołówka był jednocześnie – by użyć współczesnego nam o określenia – technokratą, m.in. współtwórcą polskiego hutnictwa i przemysłu metalurgicznego, reformatorem rolnictwa a w okresie Powstania Listopadowego kierował produkcją broni dla powstańczego wojska. Chyba nie było drugiej postaci, która w podobny sposób łączyłaby w sobie dwie tak całkowicie odmienne dyspozycje, przez niektórych uważane być może nawet za sprzeczne – talent i wrażliwość artystyczną oraz kwalifikacje menedżerskie w dziedzinie przemysłu i  technologii. Album Wichrowskiej i Ostrowskiego nie może zastąpić lektury pełnej biografii artysty, choć w rozdziale wstępnym autorzy osadzili oni jego postać w kontekście kulturowym epoki. W aspekcie biograficznym treść albumu obejmuje jedynie okres życia Michałowskiego do 1832 roku ( w tym także jego rozległe konteksty), poza obrębem pracy pozostawiając jego egzystencję późniejszą, czyli niespełna ćwierćwiecze zakończone jego śmiercią w 1855 roku. Autorzy uchwycili jakby jeden moment życia i twórczości Michałowskiego, jakim był jego kilkutygodniowy pobyt w podkrakowskim Podgórzu, intermedium przed udaniem  się na emigrację do Paryża, podczas którego powstał ów tytułowy podgórski szkicownik, składający się głównie z rysunków przedstawiających sceny powstańcze,, życie codzienne, pejzaże, portrety, w tym portrety konne. Jak napisano w nocie odwydawniczej, w ciągu kilku zimowych tygodni podgórskiego pobytu Michałowski „przerodził się z błyskotliwego rysownika salonowego w artystę nadzwyczaj poważnie podchodzącego do swego powołania”. I właśnie drobiazgową niemal analizę szkicownika jako kapitalnego dokumentu historycznego i artystycznego zawiera tytułowy album, zalecający się także piękną szatą graficzną  w postaci reprodukcji podgórskich szkiców. Piękna i wartościowa edycja, cenna jako lektura i jako obiekt „patrzenia”.

Jan K. Ostrowski, Elżbieta Wichrowska – „Pomiędzy powstaniem a emigracją. Podgórski szkicownik Piotra Michałowskiego z roku 1832”, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2019, str. 161, ISBN 978-83-08-06860-1


Znów ten wspaniały Węgier

Cóż właściwie mógłbym dodać do tego, co już napisałem w omówieniach trzech poprzednich tomów dzienników Sandora Marai (1900-1989)? Ponownie wyrazić swój niezmienny dla nich podziw i potwierdzić przekonanie, że to najwybitniejsze dzienniki w obrębie tego gatunku? Potwierdzić niezmienne odczucie, że każde niemal zdanie tych dzienników, to perła stylu, artyzmu literackiego i intelektu? Że te dzienniki, to gejzery erudycji, oczytania, finezji? Że stanowią wyraz niebywale wszechstronnej i przenikliwej refleksji nad życiem, światem (poznawanym także w podróżach), polityką, sztuką, i że choć odkrywają także umysł i duszę samego autora, nie ma w nich pustego solipsyzmu i egotyzmu? Że to sama rozkosz czytania, choć to rozkosz odrobinę nieładna, bo rozkwitła na lekturze o życiu gorzkim i trudnym człowieka nieprzeciętnie wrażliwego, życiu zakończonym tragicznie samobójczą śmiercią? Niebawem upłynie 30 lat (1989) od momentu, gdy sięgnąłem po wydany wtedy tom z wyborem fragmentów dzienników Węgra. I dziwnym zbiegiem okoliczności, kilka miesięcy, a może nawet kilka tygodni później, nadeszła wiadomość o jego śmierci. Zazwyczaj, aby podkreślić wielkość jego dzienników, nieco chłodniej oceniam jego skądinąd wybitną prozę powieściową. Właśnie dla efektu kontrastu. Pani Teresie Worowskiej, która dokonała wielkiego dzieła przekładu tych dzienników, opatrzyła je we wstęp, posłowie i bardzo cenne przypisy kłaniam się z wielkim uznaniem, uszanowaniem i podziękowaniem, bo szansy na ich lekturę w języku węgierskim nigdy bym nie miał. 

Sandor Marai – „Dziennik 1967-1976”, wybór, przekład, opracowanie i posłowie Teresy Worowskiej, „Czytelnik”, Warszawa 2019, str. 438, ISBN 978-83-07-03448-5


Raport z chińskiego koszmaru

Spoglądam na metryczkę wydawniczą tej książki i widzę tytuł powieści napisany chińskim alfabetem obrazkowym (tak go nazywam, pewnie niefachowo, bo w dziedzinie kultury chińskiej i w ogóle w tematyce chińskiej jestem właściwie ignorantem). Obok, w nawiasie transkrypcja tytułu w alfabecie łacińskim: „Ding zhuang  meng”. Po polsku to brzmi: „Sen wioski Ding”. Autor, Yan Lianke (rocznik 1958), to chiński pisarz zajmujący postawę opozycyjną w stosunku do obecnej chińskiej władzy, postawę do tego stopnia krytyczną, że został w Chinach praktycznie uwięziony przez odmowę wydania mu paszportu. A niech ktoś spróbuje nielegalnie wydostać się z ogromnych Chin! Mission impossible! Nie mówiąc już o tym, że Lianke jest w Chinach cenzurowany i niewydawany, a więc prześladowany jako pisarz. Akcja powieści rozgrywa się, zgodnie z tytułem, na wsi. Nigdy nie byłem i najpewniej nie będę w Chinach, ale wystarcza mi wyobraźni, żeby sobie wyimaginować, że chińskiej wsi nie sposób porównać do wsi, dajmy na to polskiej, bo to porównanie słonia do mrówki. Opowieść o chińskiej wsi to nie „Chłopi” Reymonta, nie „Awans” Redlińskiego, nie wiejska proza Tadeusza Nowaka czy Wiesława Myśliwskiego. Nie ta skala, nie ten paradygmat. Ośmielam się podejrzewać, że w porównaniu z chińską wsią, najdziksza wieś polska to buduar wersalskiej damy. „W przyszłym roku śmierci będzie tyle, co ziarna po żniwach” – brzmi jedno z najbardziej charakterystycznych zdań pierwszego rozdziału i pobrzmiewa w tym monumentalna chińska skala. W warstwie fabularnej „Sen”, to opowieść o apokalipsie wymierania pewnej chińskiej wsi na AIDS. W tym aspekcie ta powieść to próbka świetnego, można by rzec: klasycznego realizmu, w przekładzie kojarzącego się z tradycją europejskiego czy amerykańskiego realizmu w literaturze. Jednak pojemność prozy Lianke jest większa niż tylko zwykły, relacyjny, mimetyczny realizm, bo jest w tej powieści także esencja satyryczna, czarny humor, liryzm, a nawet delikatne rysy  jakby surrealistyczne. Joanna Krenz, tłumaczka, która z chińszczyzny nam przyswoiła tę powieść (właściwie, właśnie dlatego że to przekład z chińskiego, chyba tak naprawdę napisała ja na nowo), więc doskonale wie co pisze, ujęła styl „Snu” tak: „Opowieść o tragicznych losach wioski Ding płynie w łagodnym, sennym rytmie, któremu umysł odbiorcy natychmiast się poddaje. Ów senny stan nie ma jednak nic wspólnego ze znieczulającą narkozą, to raczej hipnoza, podczas której słowa i obrazy zapisują się jeszcze głębiej w świadomości, zasiewając w nas dojmujący niepokój. Tego niepokoju nie sposób zagłuszyć. I nie wolno go zagłuszać. Yan Lianke w posłowiu przeprasza za ból zadany czytelnikom tą książką. Tylko czy to na pewno z jego ust powinny wyjść przeprosiny”. Są w tej powieści dwa, na początku i na końcu, momenty, które mogą czytelnika zaskoczyć. Pierwszym z nich jest zawartość tomu pierwszego (czterystustronicowy „Sen wioski Ding” zbudowany jest w jednym woluminie z pięciu tomów).  Otóż ów tom pierwszy ma objętość jednej strony i składa się z trzech cytatów (sen podczaszego, sen przełożonego piekarzy i sen faraona) zaczerpniętych z Biblii. Jaki sens kryje ten zabieg? Czy chodziło pisarzowi o uniwersalizację sensu „Snu wioski Ding”? A może o coś innego, czego nie potrafię ocenić z braku kontekstowej wiedzy, bo nie wiem co oznacza cytowanie Biblii przez chińskiego pisarza kimkolwiek by był – konfucjanistą, chrześcijaninem czy komunistą? I zaskoczenie drugie, zawarte w odautorskim posłowiu do powieści. Opisuje w nim Yanke moment ukończenia ostatniej strony „Snu”. Na koniec zwraca się z bezpośrednią inwokacją takimi oto słowami: „Teraz czas na was czytelnicy i specjaliści. Możecie mówić, co wam ślina na język przyniesie. Możecie nawet tą śliną napluć na moją powieść. Tak czy inaczej, ja z czystym sumieniem zapewniam wszystkich razem i każdego z osobna: „Upływ czasu”, „Pocałunek Lenina” i „Sen wioski Ding” pisałem sercem i życiem. Jeśli nie chcecie, nie czytajcie „Upływu”, nie czytajcie „Pocałunków”, nie czytajcie „Snu”. Jeśli jednak czytacie, wiedzcie, że włożyłem w nie wszystko, co miałem najlepszego, i nie mam sobie nic do zarzucenia względem was. Jedyne, co mnie niepokoi, to to, że nie mogę do tego radosnego świata dołożyć od siebie odrobiny radości, a zamiast tego sprawiam wam moja powieścią ból. Za to was przepraszam. Przepraszam każdego, w kim moja książka wywołała cierpienie”. Napisał to Yan Lianke w Pekinie, na osiedlu Qinghe, 23 XI 2005 roku. W moim długim i bogatym czytelniczym życiu nie zetknąłem się dotąd z tak szorstkim wyznaniem pisarskiej wiary. Nie wiem, czy wypada rekomendować czytelnikom prozę, wprawdzie bardzo wybitną, ale jednocześnie przynoszącą w lekturze cierpienie, ale że nie jestem – wyznam szczerze – pozbawiony rysów sadystycznych, czynię to z prawdziwą satysfakcją.

Yan Lianke – Sen wioski Ding”, przekł. Joanna Krenz, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2019, str. 416, ISBN 978-83-06-03575-9


Taniec i cierpienie

Przyznam, że ostatnimi czasy odczuwałem przesyt „tematyką żydowską”, tematem losów żydowskich w czasach Holocaustu. Nie posunę się do stwierdzenia, że daje się zauważyć niejaka inflacja tego tematu, bo brzmiałoby to niestosownie. Z punktu widzenia imperatywu dania świadectwa doświadczeniom „czasów pogardy”, każde pamiętniki, każda relacja, każdy dokument, każde ujęcie beletrystyczne jest potrzebne i cenne i każde z nich wzbogaca zasób literatury poświęconej Zagładzie. Jednak z czysto indywidualnego, czytelniczego punktu widzenia w takim uczuciu przesytu nie ma nic dziwnego, tym bardziej, że obfitość literatury na ten temat i tak dalece przekracza możliwości percepcji pojedynczego czytelnika. Z powyższych powodów przystępowałem do lektury „Tancerki i zagłady. Historii Poli Nireńskiej” Weroniki Kostyrko z pewną rezerwą. No i okazało się, że uprzedzenie było nietrafne. Z każdą kolejną stroną i rozdziałem lektury wciągałem się coraz bardziej w historię życia urodzonej w Warszawie polskiej Żydówki, przedwojennej tancerki, której dane było nieco paradoksalne doświadczenie tanecznych, przedwojennych występów w Niemczech rodzącego się nazizmu, w Austrii i w faszystowskiej Italii, Żydówki, która w Polsce doznała antysemityzmu i która w Zagładzie straciła całą niemal rodzinę i którą los zetknął z człowiekiem, który w historii Holocaustu jest legendą jako tragiczny człowiek-świadectwo – z legendarnym Janem Karskim, rdzennym Polakiem, z którym nigdy nie rozmawiała po polsku, co daje jakiś asumpt do gorzkiego pomyślenia o naszym kraju. To także historia jej powojennego, amerykańskiego życia, zakończonego samobójczym skokiem w 1992 roku (zginęła w ten sam sposób jak dwaj amerykańscy imigranci polscy – Bolesław Wieniawa-Długoszowski i Jan Lechoń. A przy tym to opowieść o kobiecie, która całe życie walczyła o swoją niezależność i o jej miłościach. Część przywołanych tu wątków brzmi może znajomo, a przecież Weronika Kostyrko dokonała dzieła rzadkiego – nadała im nowy to, nowego ducha, nowy koloryt, czyniąc tę lekturę frapującą.

Weronika Kostyrko – „Tancerka i zagłada. Historia Poli Nireńskiej”, wyd. Czerwone i Czarne, Warszawa 2019, str. 421, ISBN 978-83-66219-09-0

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko