Moda jest czymś, co jedni lekceważą, a inni ślepo się temu poddają. Moda jest czymś przed czym tradycja się nie kłania, za to wprowadza w niektórych dziedzinach jak i środowiskach „dziki pęd” za tym, aby być w zgodzie z nurtami, kierunkami, które akurat są na topie. Które jakaś grupa ludzi wyznaczyła innym ludziom z tylko im znanego powodu. Była moda na pisanie o małej ojczyźnie, o korzeniach, o miejscu, z którego pochodzimy. Nie zawsze było to miejsce ładne i dobre, czasem – miałam takie wrażenie – szukano w nim samej brzydoty i okrucieństwa, aby czytelników czy widzów zszokować. Podobnie jak była moda na poruszanie w tekstach literackich i publicystycznych tematu „złej rodziny”. Nagle wszyscy twórcy niczym „pospolite ruszenie” pisali o traumach z dzieciństwa, o złych rodzinach, o strasznych sąsiadach, o okrucieństwach i niesprawiedliwościach – które mają miejsce na świcie – ale na Boga, nie dotyczą każdego człowieka na ziemi ani każdego literata. W tym potopie czarnych opowieści utonął zdrowy rozsądek a logika uciekła na drzewo i zajęła się kradzieżą jabłek. Jednak zdarzyło się coś jeszcze, odcięto drogę do czytelnika opowieściom pozytywnym, tym, które małą ojczyznę przedstawiały rzeczowo, racjonalnie, bez emfazy, ale i bez wrogości, i nacisku na jej zwyrodnienie. Pojawiło się nawet pewne zjawisko związane ze wstydem. Nie wypadało głośno mówić o szczęśliwym dzieciństwie, dobrym domu i życzliwej rodzinie, a tym samym przyjemnej małej ojczyźnie.
Stefan Chwin w Kartkach z dziennika sformułował stwierdzenie związane z jego zdumieniem, że wierzy, iż „mądrość trzyma się tylko zrównoważonych.” Bo czy aby faktycznie tak jest? Temat do rozważenia.
Można dumać nad tym z czym związana była moda na pisanie o małych ojczyznach? Czy była to moda spontaniczna czy podyktowana odgórnie, czy autorzy tekstów szkalujących małe ojczyzny faktycznie mieli takie przeżycia czy pisali na zamówienie. Nie rozwiążemy tego teraz, jednak niemalże równo z negatywnymi opowieściami zaczęli się zrzeszać w grupy lokalni obrońcy swojej tożsamości. Swoich korzeni i tradycji. A mieszkańcy wielkich miast – przynajmniej niektórzy – zaczęli szukać dla siebie „nowego domu”. Opuścili miasto i „zakwaterowali się” w pierwszej lepszej małej ojczyźnie. Skoro tak było i jest, jak sugeruje St. Chwin, to może należałoby podać definicję małej ojczyzny z naciskiem na „ojczyzna”. Według mnie ci mieszkańcy zmienili miejsce zamieszkania z powodów, których nie zamierzam teraz dociekać. Przenieśli się na prowincję, dobrze jeśli odnaleźli tam dom, że poczuli się jak u siebie, ale musi sporo upłynąć czasu nim ta prowincja stanie się ich małą ojczyzną. Obserwuję bagatelizowanie tego pojęcia, lekceważenie go. Sformułowanie „mała ojczyzna” niesie z sobą znaczenie wielowarstwowe. To nie jest zmiana miejsca zamieszkania, wynajmowanego mieszkania czy nawet domu – budynku. To jest miejsce, z którego pochodzą nasze korzenie, które nas ukształtowało, którego specyfikę doskonale rozumiemy i które przez całe życie będzie na nas wywierało wpływ, nawet jeśli na stałe będziemy mieszkać zupełnie, gdzie indziej. Nie da się sobie przyszyć małej ojczyzny, można próbować, ale to będzie fałszerstwo.
Bywa, że dla wielu ludzi małą ojczyzną jest dzielnica miasta. To też jest mała ojczyzna. Jest to miejsce, z którego się nie wyrasta, choć wielu chce. Jest to miejsce, do którego jeśli wrócimy, zostaniemy potraktowani jako „swój”, nawet jeśli tego miejsca nie cenimy. A przyjezdny, będzie obcy.
Dlatego, gdybym miała mówić o fascynacji tożsamością lokalną, to dotknęłabym tego tematu. Emocjonalnego przywiązania do miejsca, w którym stawialiśmy pierwsze kroki. Jest to coś podobnego do uczucia, jakim darzy nas matka i obojętnie jak traumatyczna jest to emocja, to nie jesteśmy w stanie się od niej uwolnić. Ona przez całe życie będzie miała na nas wpływ.
„Czyli nie ma dla nas szansy na uwolnienie się od złych konsekwencji pierwszego świata?” Zapytano Wiesława Myśliwskiego w książce W środku jesteśmy baśnią, kiedy rozmowa toczyła się na temat tego: czym jest dom?
“Dlaczego złych?” Zapytał pisarz. “Pierwszy świat określa tylko możliwości naszych przyszłych wyborów. Wyposaża nas w narzędzia poznania, przygotowuje nas na poruszanie się w naszych następnych światach.”
“Pierwszy świat” to ten dom, w którym śpimy w kołysce, później raczkujemy, jemy biały barszcz na śniadanie, czujemy zapach pieczonego chleba czy ciastek, słyszymy szczęk naczyń podczas ich mycia, przyciszone rozmowy, śmiech, płacz, zimno i ciepło. Czasem kłótnie, czasem życzenia składane podniesionymi głosami, światełka choinek, biały obrus i odświętnie zastawiony stół. Zapach chrzanu i sałatki warzywnej, wędzonki, naleśników i farby podczas malowania pisanek. Strzelanie ogniska, ziemniaki pieczone w popiele, wieczorny zapach rosy, śpiewy podczas powrotu z wyprawy.
To jest ten pierwszy świat każdego z nas choć nie dla każdego ma podobny koloryt. Dom to słowo klucz, to nie tylko budynek. Dom tworzą domownicy, dlatego kiedy biwakują pod namiotami, to namiot staje się domem. Taki dom jest przenośny, bo jego sercem są ludzie.
“Pierwszy świat, podkreśla pisarz, nie musi być sielanką czy rajem, żebyśmy byli dobrzy. Pierwszy świat to nic innego, jak tylko wejście w świat dobry lub zły. Nie ma takiej prostej prawidłowości, że dobro uczy nas dobra, a zło-zła.”
Istnieją przecież ludzie, którzy kształtowali się w trudnych warunkach, ale później nie wybrali złej drogi. Dlatego też jestem przeciwniczką ostracyzmu społecznego, który spotyka osoby pochodzące z rodzin rozbitych czy po przejściach, bo będą takie same, jak ich pierwszy świat. Nie będą. Mogą być, ale to ich wybór. Podobnie jak osób wychowujących się w warunkach komfortowych, a wybierających drogę przestępstwa. Tutaj ponownie wkracza wolna wola człowieka. Wolna wola mocno współcześnie lekceważona. Bo łatwiej zrzucić winę na kogoś, niż skrytykować samego siebie.
Rzecz jasna tutaj dochodzą też do głosu predyspozycje psychiczne, z którymi przychodzimy na świat. I te ograne czy szklanka jest do połowy pełna czy pusta. Jedni pamiętają same przykre sytuacje, inni tamten świat mitologizują albo koncentrują się tylko na swoich wspomnieniach dotyczących zmysłów.
Mnie w dużej mierze dotyczy ten ostatni sposób pamiętania, ale to nie jest wyuczone. Głównie pamiętam świeżość powietrza, zapachy, barwy, bezchmurne niebo, rosę na trawie, muczenie krów, smaki, radość z tego, że żyję i nie mam kłopotów. Głosy bliskich, poczucie bezpieczeństwa, ale przecież było też tak, że kogut skoczył mi na plecy, przewrócił – do dzisiaj pamiętam, jak uderzyłam brodą o ziemię i widzę, jak mi z ręki wypada jabłko i się toczy, i toczy. Pamiętam, mimo że mogłam mieć ze dwa latka. Teoretycznie chroniących mnie osób było sporo, ale to też błyskawicznie mnie nauczyło, że nie zawsze mnie ochronią, bo nie zdążą.
To jest oczywiście prozaiczny przykład w momencie, kiedy jest sporo wypowiedzi osób, które w dzieciństwie przeżywały traumy, dziejące się w tym pierwszym świecie, w domu rodzinnym. Jednak kontynuując myśl pisarza, mój opis sytuacji malucha zaatakowanego przez koguta –biegłam przez ogród za mamą, która pędziła do mojej maleńkiej siostry, bo zaczęła płakać – na tyle utkwił mi w głowie, że nie zamazały go nawet kolejne lata. Kogut malutkie dziecko potrafiłby zadziobać na śmierć, niektóre były wtedy naprawdę zadziorne. I z tego pierwszego świata wyniosłam informację, że nie mogę liczyć na to, że ktoś mnie będzie wiecznie chronił, muszę mieć oczy dookoła głowy. Muszę umieć dostrzec niebezpieczeństwo wcześniej. I mieć świadomość, że zwierzęta, nawet ptaki bywają niebezpieczne.
Mimo, że bywają też wspaniałe. Zupełnie jak ludzie. Moją babcię pies wyciągnął z kołyski i przeciągnął na zewnątrz w momencie, kiedy z pod kuchni/blachy wypadło zapalone drewno, a jej mama była w oborze. Niewielki piesek, kundelek. Babcia opowiadała to wielokrotnie, chociaż nie pamiętała samej sytuacji. Znała ją z opowieści mojej prababki. Uratował ją.
Być może dzisiaj trudno sobie wyobrazić tamtejszą chałupę na wsi, to jak błyskawicznie wypełniała się dymem w razie takiej sytuacji i jak szybko potrafiła się zająć ogniem. Dla niemowlaka to sytuacja bardzo niebezpieczna.
Bywa, że uciekamy od tego pierwszego świata.
“Ucieczka jest niczym innym, jak znamieniem tego, jak ten pierwszy świat w nich silnie tkwi. Choć twierdzenie, że on w nas tkwi, jest tak naprawdę mylne – w rzeczywistości to my nim jesteśmy. On jest nasza krwią, naszym sposobem myślenia, widzenia, słyszenia i tak dalej. Można powiedzieć, że człowiek przechodzi podwójne narodziny: pierwszy raz, kiedy rodzi go matka, i drugi raz, kiedy rodzi go ten pierwszy świat, nadając mu kształt psychiczny, duchowy.” [Wiesław Myśliwski]
Stefan Chwin widzi same dobre strony w fascynacji „duchem miejsca”, „małą ojczyzną” czy „zakorzenieniem”. Fascynacja pisarzy tym tematem obejmowała również „ludzi zakorzenionych’ i „ludzi niezakorzenionych”, przy czym ci pierwsi uchodzi za pozytywnych. Jednak warto zwrócić uwagę na to, że książka St. Chwina była wydana dawno temu. W chwili, kiedy temat „małej ojczyzny” można było uznać za fascynujący. Niestety od jakiegoś czasu wydawnictwa w stopce przestały drukować rok publikacji, dlatego nie jestem w stanie go przytoczyć, jednak należy zauważyć, co się z tą fascynacją stało zaczynając od tamtego czasu, a kończąc na roku 2024. Wspomnę tylko, że wówczas byłam studentką, a obecnie mam ponad czterdzieści lat, zatem minęło około dwudziestu lat od chwili, kiedy tekst Chwina powstał. Mała ojczyzna przestała fascynować, a zaczęła irytować, a „zakorzenienie” w swojej kulturze i tradycji zaczęło być postrzegane jako przestarzałe i nienowoczesne. Lansuje się obecnie człowieka bez ojczyzny, bez korzeni, człowieka, który jest w każdym miejscu „u siebie”. Co rzecz jasna jest opowieścią o złudzeniach, bo to niemożliwa metamorfoza, mimo że wielu w nią wierzy. Człowiek potrzebuje zakotwiczenia. Potrzebuje go, aby zachować zdrowie psychiczne.
„– Proszę, Tarrou, czy potrafi pan umrzeć dla miłości?
– Nie wiem, ale wydaje mi się, że teraz nie.
– Otóż właśnie. Ależ potrafi pan umrzeć dla idei, to widać gołym okiem. Ja zaś mam dosyć ludzi umierających dla idei. (…) Żyć i umierać dla tego, co się kocha, tylko to mnie interesuje”. [Albert Camus, Dżuma]
Pamiętam jak niedawno irytowało mnie, kiedy ktoś mówił, że jest Galicjanem/Galicjaninem. Spotkałam wiele portali, blogów, na których ich autorzy tak o sobie mówili. Irytowało mnie to, bo przecież coś takiego jak Galicjanin nie istniało. Teraz, dzięki Łozińskiemu inaczej na to patrzę i chciałabym się zapytać tych Galicjan: to kim jesteście? Wygląda na to, że tym ogniwem przechodnim ani Polakiem, ani Niemcem. Albo już nie Polakiem, ale jeszcze nie Niemcem? Ciekawa zabawa w słowa i określenia.
Pochodzę, jak i wielu moich znajomych z terenu dawnej Galicji. Nie usłyszałam jak żyję, żeby ktokolwiek nazywał siebie Galicjaninem. Ani moi dziadkowie, ani sąsiedzi, starzy i bardzo starzy. Ciekawe jest to kto tak mówił, na jakich terenach, bo Galicja zajmowała spory obszar, a że tak mówili to pewne, bo nawet Potocki o tym wspomina w swojej książce. Jednak to nazewnictwo w świecie współczesnym wybuchło nagle i szczerze powiem, że nie wiem z czym ten wybuch był związany. Z tekstów na wspomnianych blogach wynikało, jakby bycie Galicjaninem nobilitowało. Nie rozumiem czemu miałoby nobilitować, ale takie odniosłam wrażenie.
Mimo kłótni szlachty z urzędnikami austriackimi, szlachta nie ustawała w słaniu pism do cesarza, były nimi memoriały, w których narzekano na urzędników i proszono o to, aby na ich miejscach obsadzono Polaków. Podobno nawet rozpatrywano taką możliwość, ale w efekcie odpowiedź, co do zamiarów rządu względem Galicji mówiła jednoznacznie, że jest to teren do “bezwzględnego , doszczętnego wynarodowienia” [Wł. Łoziński, Galicjana, s.76].
“Galicyjskość miała być łagodnem przejściem z polskości do niemiecczyzny. Dla trzech pokoleń tego kraju trzy miały być stopnie: Polacy-Galicjanie-Niemcy. Jednakże galicyjski żywioł pozostał przejściem, ale w odwrotnem znaczeniu. Pokazało się, że z Niemców stawali się Galicjanie, a z Galicjan Polacy”, pisał Władysław Łoziński w swojej książce Kilka obrazków z pierwszych lat historyi galicyjskiej, 1872.
Zaborca też wykazał się przebiegłością i nie zmusił od razu, gdy tylko przejął ziemie polskie we władanie, społeczeństwa do złożenia przysięgi. Odczekał chwilę, a gdy się umościł na nowym tronie, dopiero wówczas rozesłał dyspozycje.
Na dzień hołdowniczej przysięgi wyznaczono 29 grudnia roku 1773. Szlachta dostała pisma, w których rozkazywano, aby “pan Polak” stawił się niechybnie do dystryktu, jeśli mu miła kieszeń i spokój domowy. Miał się “pan Polak” ogolić, wypudrować i wypachnić, w szatki ładne wskoczyć i przybyć niezwłocznie.
Akt odbywał się klasami, a klas ustalono pięć: kler, szlachta (possessionata – czyli dobrze urodzona i posiadająca majątek ziemski), miasta, miasteczka i wsie, gminy żydowskie. Wszyscy mieli przysięgać jednego dnia, najczęściej we Lwowie, albo po wyznaczonych dystryktach.
Znaczniejsi dygnitarze kościelni: arcybiskupi, biskupi, prałaci, dziekani, opaci czy pełnomocnicy zakonów żeńskich składali przysięgę osobiście i w imieniu podlegających im osób, podpisywali ją również.
Miast, miasteczek i wsi wszystkich mieszkańców bez wyjątku, spędzano na wyznaczony plac. Przełożeni gmin miejskich nad tym czuwali. Najpierw była mowa do ludu, w której straszono, co to będzie jeśli ktoś się z przysięgi nie wywiąże, myślę, że po niemiecku było to przemówienie, bo dokument z nim w takim jest języku. Potem właściciele wsi odczytywali swoim poddanym przysięgę, a ludzie ją powtarzali unosząc prawą rękę. Dla Ormian i Żydów końcówka roty była zmieniona. Następnie spisywano dokument, który podpisywali właściciele wsi, lub ich zastępcy i trzech najstarszych kmieci z gromady. Dokument takie przesyłano do Wiednia.
Co do szlachty. Najpierw chciano całą szlachtę zwołać do Lwowa, ale tego tłumu z szablami i ponurymi spojrzeniami, do tego z żalem ogromnym w sercu i jeszcze nieostygłym animuszem, mocno się jeszcze wówczas obawiano, dlatego zwołano ich do poszczególnych dystryktów (okręg) w których wybrali dwóch deputatów. Ci deputaci zjeżdżali się w cyrkule (obwody było ich sześć, podzielono je na dystrykty) i z pośród siebie wybierali sześciu, którzy jechali do Lwowa i tam w imieniu wszystkich składali przysięgę wierności i poddaństwa. Dyrektorzy dystryktów i kapitanowie cyrkuli mieli rozkaz, aby tego dnia szlachtę traktować z największą grzecznością i chodzić wokół nich jak wokół przysłowiowego jajka.
Każdy dyrektor dystryktu odczytywał mowę do zebranych. Mowa ta była po łacinie, sekretarz powtórzył ją po polsku. Po wybraniu deputatów była uczta.
Szlachta miała nadzieję, płonną zresztą, że będzie mieć jakiś wpływ na losy swoich ziem. Stawiali nawet żądania, które deputaci wieźli ze sobą, jednak nikt na nie zareagował, a deputaci nie przysięgali dla zachowania swoich przywilejów, jak sądzili, a złożyli przysięgę wierności “na dobre i złe” zaborcy. Ciekawe jest również to, że szlachta poprosiła o te same przywileje, które posiadała szlachta węgierska [Szlachta Stanisławowska].
Kolejny raz jestem zdumiona. Weszliśmy pod rządy obce, jak jeńcy, a ludzie potrafili wierzyć w to, że będą mogli być tymi, którymi byli, gdy ich kraj istniał? Nie mieści mi się to w głowie. Odkrywam w tych starych pismach tak potężną ilość naiwności, że aż mi dech zapiera.
Płaskowyż Kolbuszowski to moja mała ojczyzna. Nigdy się jej nie wypierałam i nigdy nie udawałam, że pochodzę z Krakowa, na przykład. Nigdy także nie uważałam, że w żyłach płynie mi krew szlachecka, błękitna czy może granatowa. Wiedziałam także od zawsze, że nie doszukam się w rodzie swoich przodków szlacheckich korzeni, dlatego nigdy nie szukałam, ale też nie miałam takiej potrzeby. Z dziada pradziada chłopi. Co prawda trochę wyedukowani z biegiem wieków, ale chłopi.
Utożsamiam się z tym miejscem, jako miejscem, gdzie jest mój rodzinny dom i kocham je. Większość fabuł moich tekstów rozgrywa się tutaj. Bo lubię to „tutaj”. Tutaj żyć. Piszę to świadomie i uczciwie. Tak jak czuję. Można to uznać za deklarację.
Podczas jednej wizyty u znajomego, kolega powiedział mi na ucho, że wstydziłby się znajomych zaprosić w takie miejsce. Nie zrozumiałam. Dlaczego? Wstyd jest kraść i chodzić w podartych portkach – tak mówiła moja babka. Reszta to samo życie.
Stan niezakorzenienia bywa traktowany jako wykorzenienie. Wykorzeniano ludzi podczas przymusowych przesiedleń. Wrzucano ich w nowe, obce miejsca, których nowi mieszkańcy nie rozumieli. Bywało, że nawet trzeciemu pokoleniu przekazywano tęsknotę za małą ojczyzną, za lipą posadzoną przez pra pra dziadka, za lasem i rzeką. Za chałupą czy kamienicą, za sąsiadami, którzy o tych samych nazwiskach mieszkali obok przez pokolenia.
St. Chwin podchwytuje nowoczesną nutę, pyta czy te sformułowania o korzeniach i małych ojczyznach nie są już dinozaurami, bo przecież kłócą się z potrzebami naszego czasu.
Zatem ja mówię, że nie są dinozaurami. Jednak podanie odpowiedzi na tak zadane pytanie zależy od każdego człowieka indywidualnie i od tego w jakim środowisku został wychowany i w jakie narzędzia zaopatrzony. Chwin, żyjący na styku dwóch narodowości, w domu po niemieckich mieszkańcach, wiecznie zastanawiający się, kim byli ludzie, którzy przed nim w tym budynku mieszkali, może mieć zrozumienie dla „multi kulti” i zacierania granic tak państwowych jak i lokalnych tożsamości.
Okolica, w której mieszkam nie zmieniała się przez pokolenia. Ci sami sąsiedzi mieszkają obok przez płot, co mieszkali wówczas, gdy żyli moi dziadkowie, pradziadkowie, czy pra pra dziadkowie. Nawet konflikty zostały przeniesione, mimo że już nikt nie pamięta skąd się wzięły. Dlatego u nas ludzie są inni, nie tacy nowocześni, przywiązani do swojego domu i kawałka ziemi. Nie poznali czym jest zgroza przymusowego przesiedlenia, dlatego przywiązani są do swojej własności. Nikt też im nie powie, że mieszkają w cudzym domu. Kawałek ziemi, na którym gospodarują od pokoleń był w rękach ich rodziny. Dlatego mentalność takich osób jest zupełnie inna.
Już w historii literatury poznajemy pojęcie „obywatela wszego świata” czyli człowieka, który wszędzie czuje się dobrze, ale równocześnie nie jest z żadnym miejscem związany na stałe. Człowieka, który ciągle jest w ruchu i nie czuje przywiązania do ludzi, miejsca, budynku nawet jeśli w danym miejscu zatrzyma się na dłużej. Taka osoba w razie niebezpieczeństwa owo miejsce porzuci, bo się z nim nie utożsamia. To nie jego sprawa. Jego woła świat, powie. Jest to powierzchowny sposób na życie, ale rzecz jasna „każdy jest kowalem swego losu”. I każdy powinien móc tak żyć jak mu się podoba. Dlatego zasiedzieli mieszkańcy jednego miejsca, również powinni móc żyć w tym miejscu i czcić pamięć historyczną, i swoje rodowe pamiątki. Pielęgnować opowieści z nad kołyski i przekazywać je swoim dzieciom i wnukom.
Czy jest możliwy dialog między literaturą, a etyką. Autorka artykułu, na którym oparłam swoją refleksję zaczęła wypowiedź od biblijnej opowieści o królu Dawidzie. Myślę, że jest to taka sztandarowa wręcz sytuacja, gdzie widać jak na dłoni okropny postępek króla, a mam na myśli jego sprawy z Batszebą i to co się stało z jej mężem.
Moralności nie należy mylić z obyczajami, a etyki z moralnością, bo choć etyka i moralność mają wspólny mianownik, to nie są tożsame. Do zasad moralnych zaliczamy Dziesięć Przykazań, znanych katolikom. Encyklopedia podpowiada, że do etycznych przykładowo zaliczamy takie:
Życie ludzkie jest święte, gdyż jest ono darem Boga. (chrześcijaństwo, islam)
Odbieranie życia ludzkiego jest zadawaniem największego cierpienia. (buddyzm)
Życie ludzkie jest podstawową wartością, gdyż wszyscy jesteśmy równoprawnymi członkami ludzkiej wspólnoty. (humanizm)
Życie ludzkie jest własnością jednostki oraz podstawą jej wolności, a odbieranie go jest pozbawianiem wolności w sposób ostateczny (liberalizm, indywidualizm, anarchizm).
Czyli etyka zajmuje się pochodzeniem zasad moralnych i ich sensem.
Jeśli złamiemy normy obyczajowe to odczuwamy wstyd, albo nie (to już zależy od człowieka). Zaś, kiedy złamiemy moralne mamy poczucie winy i tutaj również zależy od człowieka, bo nie każdy morderca żałuje swojego czynu.
W artykule Anny Abram chodzi o etykę i literaturę, autorka twierdzi, że nie są one parą, nie ma między nimi dialogu, bo etyka jest normatywna i racjonalna, a literatura operuje pojęciami twórczości, improwizacji i wyobraźni.
Żeby opowieść zaangażowała emocjonalnie czytelnika (to już moje zdanie) trzeba w niej użyć etyki cnót. Postawić bohatera w sytuacjach trudnych, przed wyborami podobnymi do wyborów zwykłego Kowalskiego, trzeba mu pozwolić zbłądzić.
Autorka uważa jeszcze, że konsekwencją moralnej porażki jest moralny wzrost. Według mnie nie zawsze, ale jest możliwy.
Ragnarök to powieść Rodziewiczówny chyba jedyna, która kończy się źle. Nawiązująca również do moralności. Tak w skrócie: jest tam ksiądz, który całkowicie wierzy w drugiego człowieka (w jego dobroć) i mężczyzna, który nie wierzy w Boga, ale ich losy się splatają i zaprzyjaźniają się. Tyle tylko, że wręcz naiwna dobroć księdza w końcu sprowadza na niego nieszczęście, bo ginie z ręki rzezimieszków, którym przynosił jedzenie, ubrania i pieniądze. To zdarzenie rzecz jasna nie sprowadza na drogę wiary młodego mężczyzny, a ustawia go w jeszcze większej kontrze, ale coś w nim zmienia. Od tamtej pory żyje ze wspomnieniem, że znał prawdziwie dobrego człowieka.
Jest to powieść, która mną szarpnęła. Kiedy ją skończyłam byłam wściekła na autorkę, na bohatera (księdza), no na zakończenie, które niestety w świecie rzeczywistym zdarza się częściej niż ludzka wdzięczność. Byłam pełna buntu. I oczywiście, co zdarza się również u katolików, pomyślałam, jak Bóg mógł do tego dopuścić. Tymczasem to nie Bóg, a człowiek. I teraz nawiązuję bezpośrednio do króla Dawida, który żałuje za to co uczynił Batszebie i jej mężowi, tylko dlatego, że ich dziecko jest ciężko chore. A potem jest gadka o karze boskiej. Nie. Wszystkiego, co najgorsze dopuszcza się człowiek. On to na siebie i swoich bliskich sprowadza.
Czy moralna porażka, jak w przypadku Dawida może doprowadzić do rozwoju moralności u innego człowieka?
Czy istnieje dialog etyki z literaturą?
Na myśl od razu przychodzą teksty propagandowe, które wypełniają po brzegi naszą literaturę. Nie jestem również zwolenniczką tekstów umoralniających i pedagogicznych, bo one zabijają opowieść. Powieść – literatura nie jest od pouczania. Opowieść ma żyć, nawet jeśli jest dzika. Czytelnik sam ma wyciągać wnioski z zachowania bohaterów.
Jeżeli chodzi o teksty o małej ojczyźnie to ta „fascynacja” korzeniami skojarzyła mi się z zainteresowaniem wsią i folklorem Tetmajera i jego kamratów. Jest, było to zainteresowanie, podobne do zainteresowania dziecka nową zabawką. Wielu z tych, którzy pisali o małych ojczyznach, tak naprawdę ich nie rozumieli.
Trzeba bowiem, wyrosnąć w jakimś miejscu, widzieć go podczas burzy z piorunami i podczas rozśpiewanego letniego poranka. „Słyszeć” jak rośnie pszenica, „wywąchać” w powietrzu nadchodzący deszcz, rozumieć powiedzonka i złośliwości tubylców, i wiedzieć skąd się wzięły. Umieć przewiedzieć zachowania mieszkańców. Po prostu, trzeba umieć słuchać wiatr. Wtedy poznamy „ducha miejsca”. Jeśli to się nie wydarzy, wszystko inne to tylko puste słowa.