Sándor Márai o Londynie pisał tak: „ (…) Ale tablice ogłoszeniowe na domach zdradzają nieubłaganie: Londyn jest do wynajęcia.
Życie Anglika obfituje w takie wymogi, jakim gentelman ku swemu szczeremu smutkowi już nie jest w stanie uczynić zadość. Na kontynentalny gust to życie może się wydawać cokolwiek pozbawione smaku, ale jego ramy są doprawdy imponujące, wspaniałe. Anglik mieszkał sam w domu, miał trzydzieści ubrań, każdego dnia pięć razy się przebierał, inny strój wkładał przed południem, inny po południu i na wieczór, jeszcze inny zakładał dla uczczenia króla, miał osobne ubranie do łowienia ryb, polowań, ptasznictwa, w ramach tego jeszcze specjalne do polowania na głuszce. Wszystko to było bardzo piękne, ale wymagało dużo czasu i pieniędzy. Czas jeszcze mają, ponieważ – i to najlepsza rzecz, jaką wynaleźli Anglicy – nie cierpią niepotrzebnej pracy. Ale pieniędzy już nie mają. (…) Dzieje się to po cichu, w typowy dla nich, sekretny i elegancki sposób, ale się dzieje. Nie tylko mieszkania, tryb życia jest również do wynajęcia.” Pisał w zbiorze esejów W podróży.
W 1831 roku do Londynu przyjechał Juliusz Słowacki. Miasto go zafascynowało, pisał w sposób ekstatyczny o maszynach parowych, mostach nad Tamizą i o lampach na gaz.
Henryk Sienkiewicz jechał do Ameryki przez Londyn w roku 1876. Jego opinia była zdystansowana. Nie przeżywał uniesień. Bardziej pociągał go Paryż niż Londyn. Londyn go nie przerażał, ciekawił, ale też i nudził.
W 1894 do Londynu wybrał się Władysław Reymont i na jego punkcie „zwariował”. Porównał go do teatru, choć to porównanie było dość popularne w dziewiętnastowiecznych opisach miast. Już Henryk z „Portretu Doriana Graya” Oskara Wilde’a, powieści wydanej trzy lata przed podróżą Reymonta, wielokrotnie powtarzał zdanie: „Londyn jest widownią wielu scen”.
Zdaniem Reymonta, Anglicy lubią się dobrze zabawić, kobiety mają maski w postaci ostrego makijażu, który ukrywa emocje. Londyn to miasto stowarzyszeń i klubów. Brudne, przeludnione, pełne bezrobocia. Anglia to kraj łąk i ogłoszeń. Uważa, że budują domy tylko po to by je oblepić reklamami. To miasto przypominające arenę, igrzyska. Stek osobliwości.
Dla V. Woolf Londyn był fascynujący o każdej porze roku i o każdej godzinie dnia. Tak twierdziła w broszurce Widoki Londynu.
Juliana Kaliszewskiego zafascynował Paryż, zwłaszcza Paryż podczas zachodu słońca. Był to moment, kiedy wzmagał się ruch na Polach Elizejskich. „Procesja nie mająca końca, złożona z przerozmaitych typów i fizysów, jak różnobarwny łańcuch brzęczący nie mniej różnojęzycznym odgłosem przesuwa się przed oczy twoimi, a im się więcej noc zaczyna zbliżać, tym coraz rzadsze jego ogniwa rozpryskują się i nikną w setkach przeróżnie oświetlonych budynków, skąd ci do uszu tylko śmiech i muzyka dolatują.” Pisał w eseju Kartki nie-Kraszewskiego z podróży nie-Sterne’a.
Za to dla Sándora Márai – który mieszkał w tym mieście trzy lata – Paryż jawił się zgoła inaczej. Tym bardziej, że swoją opinię stworzył w opozycji do listów paryskich, które ukazywały się w prasie europejskiej i on mieszkając w Paryżu, nie miał pojęcia o tych rzeczach związanych z Paryżem, o których te listy czytelnikom oznajmiały. Wiedeńska gazeta donosiła, gdzie w Paryżu warto pójść na obiad. Istnieć miały restauracje, gdzie kelner z miłym uśmiechem stawiał przed podróżnikiem hors-d’oeuvre, które składało się z wielu smakołyków poukładanych na talerzykach. Chodziło o przekąski. Do tego autor tegoż artykułu powiadamiał czytelników, że pasażer oczekujący na przystanku autobusowym ma obowiązek sam sobie przedrzeć bilet, no i że paryżanki lubią obcokrajowców.
Márai twierdził, że hors-d’oeuvre nie jest daniem francuskim i Francuzi nie potrafią go przyrządzać, dlatego aby zjeść to danie naprawdę smaczne należy udać się na pierwszy lepszy szwedzki statek i tam go skosztować. Lyońska kaczka staje w gardle. Mięsa nie myją i zakrwawione pieką nad otwartym ogniem bez smalcu czy masła. Pierwszy swój obiad pisarz zjadł przy stole nakrytym papierem. Przystawki przyniesiono szybko. „Składały się na nią trzy rzodkiewki, kawałek starego, znużonego życiem i wymęczonego w oleju śledzia oraz trzy czarne oliwki. Ze smutkiem przyglądałem się tej martwej naturze.” Oszołomiony czekał na cud. Jednak się nie doczekał, bo cuda zdarzają się na ziemi niezwykle rzadko. W Paryżu zjadano największą ilość koniny. Nie dlatego, że paryżanie byli smakoszami, lecz z biedy i smutku. Jemu też zaserwowano żylasty ochłap mięsa i kiedy go cierpliwie żuł z niepokojem poczuł w żołądku podejrzane poruszenie. Kelner był niecierpliwy i opryskliwy. Niemalże go wyrzucił za drzwi, kiedy tylko zapłacił, bo inni czekali na miejsce. „Stałem przed jedną ze starych kamienic przy rue Soufflot, obok restauracji i naprzeciw Panteonu, gdzie spoczywają wielcy Francuzi (…) Kuchnia francuska, pomyślałem i odchrząknąłem.” Musiał się poratować kawą (wodnistą breją) i szklaneczką calvadosu, co w końcu przywróciło mu równowagę w żołądku. Taki był Paryż w roku 1939.
I co ciekawe Paryż u Remarque’a z Łuku triumfalnego niewiele się różnił od opisu Márai, calvados także się zgadzał. Brudne podłogi w kafejkach, nieuprzejmi kelnerzy, ciasnota, tłumy i bieda. Tyle tylko, że Ravic miał przy sobie kobietę, która później zmarła. A jemu została tylko wojna za plecami, która go cały czas goniła.
Henryk Sienkiewicz Paryż lubił a nawet w nim regularnie pomieszkiwał. Mimo tego badacz, niejaki Jean-Baptiste Neveux zwrócił uwagę na rzadko pojawiające się w twórczości naszego Noblisty motywy francuskie. Mnie za każdym razem dziwią tego typu „pretensje”, bo z jakiej racji miałby pisać o Francji? Jeśli to był kraj, w którym spędzał czas, trochę pracował, ale było to miejsce, gdzie po prostu przebywał, jednak nie łączyły go z nim żadne więzi. Skąd zatem pomysł, że miałby nagle pisać o Francuzach i dla Francuzów? Odwołując się do tekstów Sienkiewicza sprzed 1880 roku Neveux stwierdził: „Francuzów Sienkiewicz widocznie nie lubi, a gallomanii nie cierpi – ale czy jest to tylko odruchowe, czy też wiąże się z rozczarowaniem do Francji po roku 1871 (które można by porównać z rozczarowaniem Polaków do nas po roku 1939 i 1940)?” [Franciszek Ziejka, Podróże pisarzy s.235]
Badacz zadaje retoryczne pytanie czy Sienkiewicz z przekonania tak źle traktuje Francuzów czy przyjął taką postawę ze względu na polską publiczność. Francuzi byli przyzwyczajeni to bardzo dobrego traktowania tylko, dlatego, że byli narodowości francuskiej i tutaj nagle nie ma uwielbienia. Jest to dość małostkowe. Mnie nie przyszłoby do głowy badać listy i teksty pisarza, który pomieszkiwał w Polsce, aby tylko odpowiedzieć sobie na pytanie, dlaczego nas nie lubił? Cóż ta odpowiedź, będąca tylko hipotetyczna, miałaby nam dać? Mnie dać? Badacz także dopatruje się powodów większych, politycznych, a może po prostu Francuzi byli opryskliwi i niemili? Przecież Sienkiewicz nie miał napisane na twarzy „sławny pisarz”, na pewno traktowano go jak zwykłego obcokrajowca. A obcokrajowców Francuzi nie lubili i nie lubią. Na studiach dorabiałam jako kelnerka w restauracji i Francuzi byli najprzykrzejszymi gośćmi ze wszystkich narodowości, które obsługiwałam. Młodzi Francuzi. Po angielsku się z nimi nie można było dogadać, nawet jeśli znali ten język, to nie, mów do nich po francusku. Na, co ja, że są w Polsce, a ja nie mam obowiązku znać ich języka. Mimo, że się go uczyłam w liceum, ale kaleczyłam, wiedziałam również, że oni kaleczenia swego języka nie znoszą, dlatego lepiej było się nie przyznawać, że się cokolwiek umie i rozumie – niestety. Rozumie się szybciej niż się potrafi mówić.
Z kolei Ferdynand Hoesick, „który przyjaźnił się z autorem Trylogii przez szereg lat, w 1918 roku stwierdził, że Sienkiewicz „dla Francuzów miał wrodzoną sympatię, tak samo jak dla Włochów”. Czyli typowa walka wyobraźni z rzeczywistością, o której – według mnie – nie warto nawet mówić, bo najlepiej byłoby się zapytać samego pisarza, a jeśli to niemożliwe to po co „gdybać”?
Chociaż, jak wspomina Franciszek Ziejka, w listach Sienkiewicza spotyka się cierpkie opinie o Paryżu. Pisarz poznał język francuski we wczesnej młodości. Trudno, jednak stwierdzić czy była to znajomość znakomita. Wiadomo za to, że wraz z przyjaciółmi Walerym Przyborowskim i Leopoldem Mikulskim podjął w 1874 roku pracę nad przekładem powieści Wiktora Hugo Rok dziewięćdziesiąty trzeci.
Sienkiewicz na tyle dobrze znał język francuski, że swobodnie poruszał się po Paryżu. Dobrze także orientował się w tajnikach życia Francuzów, chociaż nie utrzymywał bliskich kontaktów z pisarzami francuskimi. Zachowywał również dystans wobec polityki prowadzonej przez kolejne rządy.
„Paryż przepychem, ogromem, szaloną wesołością, oryginalnym charakterem i ciekawościami przeszedł wszelkie moje oczekiwania. Widziałem już mnóstwo rzeczy, a mnóstwo pozostaje mi obejrzeć. – Cały dzień biegam, zwiedzam, oglądam, przypatruję się i staram się każdy szczegół zanotować dobrze w pamięci…” Pisał w 1874 roku do swojej narzeczonej Marii Kellerówny, z którą niebawem, za sprawą jej rodziców, zaręczyny zostały zerwane.
Sienkiewicz tak był zachwycony Paryżem, kiedy do niego przyjechał po raz pierwszy, podobnie jak Żeromski – mało oddechu nie stracił – kiedy dotarł do Krakowa.
Stefan Żeromski po raz pierwszy przyjechał do Krakowa, aby zoperować rękę, którą uszkodził podczas ćwiczeń z jakąś sprężyną. Nie mam pojęcia o jakiego typu ćwiczenia chodzi. Szpital, do którego się udał słynął z chirurgii na bardzo wysokim poziomie. Stefan wtedy był młodzieńcem niezamożnym i drogę do Krakowa pokonał częściowo na chłopskiej furmance a częściowo pociągiem. Jednak – co zdumiało historyków literatury – zatrzymał się w najdroższym hotelu. A był nim hotel Saski przy ulicy Sławkowskiej. Być może nie miał rozeznania, co do tańszych noclegów, bo miasta nie znał. A nie było Internetu.
Franciszek Ziejka przypomina, że fundusze na tę wyprawę pisarz pozyskał od Jana Zaborowskiego, w którego dworze był korepetytorem.
Kiedy Żeromski się zakwaterował to od razu popędził na Rynek. Od Sławkowskiej to niedaleko. Kiedy tam dotarł zaczął się włóczyć po mieście. To jest naturalne zachowanie. Co prawda współcześnie studenci być może już tego nie robią, bo jeśli kierunki, które studiują znajdują się na Kampusie UJ to ich aktywność ogranicza się do tamtejszych obrzeży Krakowa, ale ja jeszcze się po mieście włóczyłam i uczyłam się go na własną rękę.
W swoich Dziennikach Stefan pisał, że wciągał w siebie, niczym powietrze, polską atmosferę z kamieni, z domów, z wież starożytnych. Od razu poczuł ducha tego miasta i nazwał go „centrum polszczyzny”. „Tak – ja patriota czerwony, człowiek mający 24 lat, inteligentny, marzyciel – pierwszy raz widziałem herb narodu”. W taki sposób zareagował na widok białych orłów. „To wy tak wyglądacie, to wy takie?”
Do doktora Jana Szewczyka miał list rekomendacyjny od swojego pryncypała. Mam wrażenie, że bez takiego listu w tamtych czasach niewiele można było zdziałać. Po operacji przebywał w szpitalu dwa tygodnie. Kiedy wydobrzał kontynuował zwiedzanie Krakowa. Zachwycił go Wawel i wspinaczka pod górę wawelską. Ta góra faktycznie ma w sobie jakiś magnetyzm. Lubiliśmy tam chodzić na spacery i siadywać na ławkach ustawionych na dziedzińcu. Mogłam tam siedzieć bardzo długo, bo „słuchałam” murów.
Słuchać krakowskich murów nie każdy potrafi, bo nie każdy je usłyszy, ale Boy doskonale pisze o oddziaływaniu tych murów pradawnych na mieszkańców. Moje studenckie życie toczyło się głównie wokół tych murów, bo instytut mieścił się na ul. Gołębiej. Stąd też – być może – ta wrażliwość na te mury.
Żeromskiego mury niemalże wchłonęły. Wędrówka po muzeach doprowadziła go niemalże do palpitacji serca ze wzruszenia. Odwiedziny grobów bohaterów narodowych, w tym Kościuszki i widok jego zardzewiałej szabli rozchwiały go emocjonalnie.
Kiedy przyjechał do Krakowa po raz drugi z zamiarem dłuższego pobytu, zapatrzony był już w list rekomendacyjny od Bolesława Prusa. Ten list otwierał mu drogę do towarzystwa i środowiska literackiego.
Żeby jakieś miasto poznać, trzeba w nim chwilę pomieszkać, trzeba przestać być przyjezdnym czy turystą, kimś kto jest na chwilę. Trzeba pozwolić się wchłonąć przez dany ekosystem. Krakowski ekosystem był specyficzny. Piszę był, bo to stwierdzenie ma odniesienie do przeszłości, był jakieś dwadzieścia lat temu. Niedawno koleżanka mieszkająca niedaleko Rynku, powiedziała mi, że Kraków jest już inny. Nie należy – jak mawialiśmy dawniej – do gołębi i studentów, a jedynie do turystów. Chodzi o starówkę, bo po co turyści mieliby jechać na obrzeża Krakowa?
Moja opowieść o Krakowie zbyt dużo zajęłaby miejsca, może kiedyś o nim opowiem z mojej perspektywy. Jednak już dzisiaj mogę powiedzieć, że to co mnie uderzyło, kiedy z plecakiem w wieku 20 lat wysiadłam na krakowskim dworcu, było odczucie, że w tym mieście zderza się i miesza to, co dawne z tym, co teraz. Tak jakby ci ludzie i ich historie ciągle żyły, mimo że teoretycznie ich już nie było. Tak, to przez mury, te Byowskie mury, to przez Bramę Floriańską, która się „chwiała” kiedy biesiadnicy wychodzili z Jamy Michalika, to przez sino mroźną mgłę o poranku i bezludne ulice, kiedy pędziło się na zajęcia. Przez skulone gołębie, przypominające kupki piachu, które trzeba było omijać, pędząc przez Rynek, bo nie umykały spod nóg. To żebracy w rękawiczkach do pół palców, pozdrawiający, bo dzień wcześniej – pracując w kuchni – nalało się im większy słoik zupy. To poczucie bezpieczeństwa na Plantach czy na Kazimierzu, tak jakby Kraków patrzył i obserwował. Jesteś nasza i nie pozwolimy ci zrobić krzywdy. I to była prawda. Nie wiadomo skąd pojawiał się człowiek, który stawał w obronie. Bo się było stąd. A było się stąd nie dzięki egzaminom zdawanym na szóstki a dzięki życiu pośród murów, pośród tego, co te mury mówiły. A mury mówiły o biedzie, rozpaczy, krzywdzie ludzkiej. O tym czego nie dostrzeże turysta ani osoba będąca przejazdem. Jednak ta „pamięć” murów równocześnie ciążyła na tym mieście, na ludziach, którzy słuchali ich „mowy”. Mury nie były przyjazne ani wrogie, mury jak kamienie, trwały na swoim miejscu od wieków.
Kraków dwudziestolecia miał czas. Miasto to było miastem leniwym, życie w nim płynęło spokojnie, tak jak płynie niespiesznie Wisełka. Tak Wisłę nazywał Przybyszewski. Późno się budziło i późno szło spać.
W Krakowie dawnym jak i mnie współczesnym nikt się niczemu nie dziwił. Z równym zainteresowaniem wysłuchiwało się opowieści żebraka o duchach, co wiadomości przeczytanych w gazecie. Gwarzyło się ze sprzedawcami obwarzanków,
Pamiętam poranek wiosenny, kiedy ze słuchawkami na uszach pędziłam na zajęcia. Przemknęłam przez most Dębnicki, rzuciłam okiem na Wisłę, na Wawel i musiałam przystanąć. Niebo błękitne, czyściutkie, rzeka błyszcząca drobnymi falami, jakby ktoś po jej powierzchni rozsypał złoty pył. Mgła wciągała ten pył, sprawiając wrażenie, że rzeka unosi się ku niebu. Słońce dziurawiło tę mgłę promieniami, a w tle ponury, może trochę strapiony stał Wawel. Bo „Mam tak samo jak ty, moje miasto a w nim najpiękniejszy mój świat, najpiękniejsze sny (…) gdybyś ujrzeć chciał nadwiślański świt, wyruszaj ze mną tam (…)” [Niemen]