Tu na mojej Warmii każde nowe pokolenie zadaje sobie nieoczywiste pytanie, czy może uznać tę malowniczą krainę za swoją, czy może jest się tu tylko przechodniem.
Są miejsca na mapach, które związane następstwem pokoleń, wydają się potwierdzać, że jezioro, las, rzeka, dom, kościół… były scenografiami rodzinnych historii, przechowywanymi w ulotnej pamięci, w albumach albo kronikach. „Król Warmii i Saturna” Joanny Wilengowskiej jest opowieścią o silnym związku z Warmią. Historią Siegfrieda, jego rodziny, ale także samej autorki.
Wilengowska nie chce być pionkiem przestawianym na szachownicy dziejów, lecz przypomina czytelnikowi, jak się tutaj, w Olsztynie, znalazła. To bardzo osobista książka. Niemal intymna. Pisana serio, choć czasem autorka wybiera lekką poetycką frazę, lecz wtedy jest to śmiech przez łzy. Gdybym próbował wskazać jakiś odpowiednik opowieści Joanny Wilengowskiej, wybrałbym książkę noblistki, Annie Ernaux, „Bliskich”, wydaną w tym samym wydawnictwie Czarne.
„Król Warmii i Saturna” to piękna opowieść, przy lekturze której nie można się nie wzruszyć. Jest wstrząsająca. Zacytuję tylko dwa zdania: „Koniecznie pod Szubienicami. Niech wszyscy padną i lamentują, niech się tłuką komórki i okulary, niech to będzie krępujące i niezdarne, takie, że potem wstyd spojrzeć sobie w oczy”, gdy władza – dodam – nie miała odwagi zburzyć monstrum Dunikowskiego, a pożyteczni idioci jej potakiwali.
P.S. Po napisaniu „Testamentu”, wydawało mi się, że Olsztyn jest mój. Joanna Wilengowska po wydaniu „Króla Warmii i Saturna” może powiedzieć zdecydowanie, że Olsztyn i Warmia były zawsze jej, bo odpowiada na kardynalne pytania: „kim ja do cholery jestem, będąc Warmiaczką? Jak bardzo to dla mnie ważne?”