I .
Ostatni tydzień września1939 roku. Ogłaszam alert dla miasta Warszawy… – słychać często powtarzany złowróżbny komunikat radiowy oraz wycie syren alarmowych… Warszawa broni się jeszcze ostatkiem wątłych sił…. Przerażeni mieszkańcy, głównie ludzie starsi, kobiety i dzieci, chronią się w koszmarnie zatłoczonych, cuchnących tęchlizną, ludzkim potem, odchodami i strachem schronach oraz domowych piwnicach. Podczas jednego z takich samolotowych nalotów i bombardowań stolicy pewna kobieta, będąca w końcowym stadium ciąży, buntuje się i nie wychodzi z mieszkania; nie szuka schronienia; zostaje sama w całej wielkiej kamienicy na ulicy Chłodnej 60, niedaleko tzw. Kercelaka, nadal jeszcze czynnego, słynnego olbrzymiego przedwojennego targowiska (patrz np. jego literacki obraz w powieści Król Szczepana Twardocha). Kobieta nie ma siły by zejść do zapchanej kamienicznej piwnicy… Mąż jej przebywa gdzieś na wschodnich rubieżach RP wraz z ewakuującymi się pospiesznie szychami z zarządu Polskiego Radia. Mowy nie ma o jakichkolwiek wiadomościach czy kontakcie…
Nagle kobieta czuje, że zaczyna się prawdziwy poród – pierwszy w jej życiu… Krzyk noworodka zmusza ją do przytomności; próbuje jakoś odciąć i zawiązać dziecku pępowinę… Wkrótce jednak, po szczęśliwym ustaniu nalotów, wraca jedna z jej sąsiadek, która widząc co się dzieje w mieszkaniu – mało przytomną kobietę i noworodka skąpanego we krwi, natychmiast poprawia wiązanie pępowiny, gotuje wodę na kąpiel, myje kobietę i dziecko… Mówi głośno do półprzytomnej: – Z panią w porządku, chłopiec, ma pani chłopca, może wyżyje…
Tak mógłby brzmieć wstęp do mojej autobiografii, bo ta rodząca pod niemieckimi bombami kobieta, to moja matka, a ten noworodek nieświadom niczego z rozgrywających się właśnie w Warszawie historycznych wydarzeń to oczywiście ja – piszący te słowa…
II.
Pośródmoich letnich o kilkadziesiąt lat późniejszych książkowych letnich „odkryć” działkowych, znalazł się pewien book dość potężnych rozmiarów. Blisko 400-stronicowa Antologia opowiadań o wojnie 1939 roku, zatytułowana tak po prostu, rzeczowo i trafnie – Z wrześniowych dni. Wydana przez Wydawnictwo Poznańskie w roku pańskim 1969, a więc na trzydziestą rocznicę owego dnia pierwszego września roku pamiętnego, które tak mocno, jak mało co w naszej polskiej tysiącletniej historii, tak ostro przeorały polską świadomość narodową. Dramatycznie odmieniający losy całego narodu, jego orientację polityczną oraz indywidualne ludzkie losy – na długie powojenne dziesięciolecia…
Zacząłem tę księgę przeglądać z ciekawością wielką. Nie tylko z tzw. względów „ogólno poznawczych”, co przede wszystkim – co tu kryć – osobistych i całkowicie sentymentalnych. Ileż to w niej musi być podobnych życiowych, równie dramatycznych – i znacząco symbolicznych zarazem sytuacji, co opisana powyżej….
Bo i nie muszę dodawać, że ów chłopiec urodzony pod niecelnym – na szczęście – okiem niemieckich lotników, ma już dziś swoje „słuszne” lata, jak to kiedyś eufemistycznie mówiono. Toteż teraz ciekawiło mnie najbardziej nie to jednak, co tutaj bezpośrednio w tej księdze znajdę, bo z grubsza znałem jej zawartość, bo czytałem ją wcześniej i pamiętałem w zarysach, mimo upływu dalszych ponad czterdziestu pięciu lat od jej ukazania się, jako że miałem ją wówczas w ręku, ba, polecałem jej lekturę innym, prywatnie i publicznie; omawiałem też jako recenzent na łamach prasy. Teraz dopiero pojawiło się dręczące pytanie. Jak obecnie, o tyle lat starszy – i w tym nowym, odmiennym całkowicie kontekście historycznym, odbiorę ten wyłaniający się stąd obraz polskiego Września 1939? Muszę powiedzieć od razu – i to z pewnego rodzaju zawstydzeniem – że lektura tej Antologii nie poruszyła we mnie wtedy, w trzydziestolatku, owych wewnętrznych, najbardziej osobistych i czułych strun wspomnieniowych i emocjonalnych. Ale teraz, już po samym krótkim przypomnieniu sobie jej zawartości, spisu autorów i tytułów opowiadań, już od razu wiedziałem, że będzie to zupełnie inny odbiór, że nie uda mi się obecnie uwolnić i „uciec” od czytania na sposób odmienny, i wyłącznie nieomal „całkowicie sentymentalny”.
To swoisty fenomen psychologiczny, dziwny jakiś paradoks, że odbierałem ją przed prawie półwieczem jako kolejną literacką, jedną z wielu, pozycję dotyczącą Września i „wszystkich lat wojny i okupacji” (Kazimierz Wyka). Natomiast dziś, na owe „słuszne” lata, jest wręcz przeciwnie! Oto, autor wstępu do tej Antologii, Włodzimierz Maciąg, uważał w 1969 roku, że główny motyw tej księgi, motyw września 1939 roku, należy do historii dość już odległej, co pozwala czytelnikowi spojrzeć nań z należytego dystansu i perspektywy, acz – dodawał – wystarczająco bliskiej, aby poruszać nas do wspomnień…, do snucia niedokończonych jeszcze refleksji. Tych więc owych „wspomnień i refleksji” osobistych wtedy mi jakoś zabrakło, a teraz pojawiają się za to jakby ze zwielokrotnioną, mocą!
Proszę więc wybaczyć ten ton, zapewne nadmiernie egocentryczny, tłumaczący się może tylko tymi „specjalnymi okolicznościami” z mojego życiorysu.. Tymi mianowicie, zawsze wprawdzie każdemu z nas towarzyszącymi historycznym wydarzeniom (nawet jeśli wówczas tego nie wiemy), acz nie zawsze „docenianymi” w młodości; własnymi indywidualnymi, niepowtarzalnymi doświadczeniami. Tak jak dla mnie stały się teraz te tak różnorodne i mozaikowe obrazki, z czasu owych polskich „wrześniowych dni 1939” – z prześwitującym przez nie krzykiem i płaczem noworodka… Myślę nadto, że stały się bolesnym i dojmującym wspomnieniem całego tego pokolenia rodaków, tak mocno zaskoczonych inwazją niemiecką, zdezorientowanych, otumanionych oficjalnymi propagandowymi mitami rządzących, jak i samą wręcz nieprawdopodobną – w połowie XX wieku – dla wielu ludzi na całym świecie niepojętą sytuacją wojny, gwałtu, przemocy, zbrodni i nienawiści, czyli wyznacznikami losu, jaki sami „ludzie ludziom zgotowali”…
III.
Bo z naszym zmysłem historycznym, w ogóle z historią, ze stosunkiem do niej, jest chyba trochę tak, że w młodości odbieramy wszystko to, co było przed naszym urodzeniem jako coś tak odległego, że aż mało realnego, jak wojny punickie czy rywalizacja Aten i Sparty; wiemy, wiemy, to wszystko może i było, jak nam powiadają szkolne podręczniki, ale nas to nie dotyczy i mało obchodzi. Na pytanie czym jest historia, Teodor Parnicki, autor Nowej baśni, odpowiadał: wszystko, co działo się przed naszym urodzeniem! Być może z lektur książek tego wybitnego i tak głęboko zanurzonego w przeszłość pisarza wziął się i u mnie ten pogląd i to przekonanie, które legło jednak kompletnie w gruzach po podróży – wyciecze do Egiptu z 1974 roku. Pod kairskimi piramidami czy kolumnami świątyni w Karnaku – i innych miejscach z parotysięczną historią – uświadamiałem sobie powoli, zapewne podświadomie i pod wpływem einsteinowskiej „teorii względności”, tę naprawdę wielką względność czasu historycznego. To, co widzę tutaj, to wcale, jak się wydaje nam zadufanym w postęp technologiczny ludziom XX i XXI w. , nie było wcale tak dawno! Że taki, panie dziejku, faraon Cheops, Kleopatra, Ramzes II czy Aleksander Wielki to niemal nasi współcześni! (jego rysunek w jednym z zakamarków świątyni w Luksorze, rzadko pokazywany turystom, ukazuje go z fallusem w stanie potężnej erekcji, jako widomym znakiem brania Egiptu w posiadanie!).
Zauważono już dawno, że przecież sam człowiek, jego konstrukcja psychiczna i fizyczna, nie zmieniły się niemal wcale, choć w świecie otaczającym zmieniało się prawie wszystko! A gdyby przyjąć, że na każdy wiek przypadają dwa pokolenia, to na każde tysiąclecie przypadałoby, powiedzmy, dwadzieścia parę pokoleń, a na cztery tysiąclecia osiemdziesiąt, no, powiedzmy, sto! Więc gdyby tak ustawić tych ludzi w kolejce, owych naszych przodków historycznych, to mielibyśmy „zaledwie” numerek osiemdziesiąty pierwszy…, no, może sto drugi! Zdarzały się nam dłuższe kolejki sklepowe w tzw. latach minionych!
W Antypamiętnikach André Malraux (wybitego pisarza i nie mniej wybitnego francuskiego ministra kult), które także właśnie „odnalazłem” po latach w polskim przekładzie, można przeczytać takie zadziwiające i poruszające wyobraźnię zdanie zapisane na marginesie opisu pewnej jego archeologicznej przygody – nocnego powrotnego, lotu z pustynnego terenu na Półwyspie Arabskim (Marib) – w trakcie poszukiwań legendarnego królestwa i skarbów królowej Saby, cytuję: Wszystkie światy pomniejsze mieszają się ze sobą, ruiny Marib z ruinami stadionu w Norymberdze, gdzie między płonącymi w nocy ogniami Hitler wzywał Niemcy; z wielkim płomieniem ołtarzy Magów w górach Persji; z komnatą grobową Cheopsa w piramidzie i śmiercią zaczajoną w górze wśród planet, która ukazała mi splot żył na ziemi żywych i linie ręki mojej zmarłej matki.
Tak, zdarzają się w dziejach świata i narodów wydarzenia takie jak wojny, zmiany granic, podboje jednych państw przez sąsiadów, ciągnące się przez epoki całe nawet, wrogie zatargi, które jednak nic albo prawie nic nie zmieniają w naszym widzeniu człowieka i przeszłości… Ale są takie, które niby filozoficzna brzytwa Ockhama, odcinają nas radykalnie od przeszłości; tworząc przepaść trudną na długie pokolenia i lata do zasypania i pokonania…
IV.
Pierwszego września 1839 rano, gdy na niebie pojawiły się nad Warszawą pierwsze niemieckie samoloty bojowe, zaczęła się niespodziewanie dla wszystkich nowa epoka w historii polskiego narodu i państwa. Mało kto mógł to przypuszczać, a zwyczajni mieszkańcy najmniej przecież. To chyba jakieś ćwiczenia – powtarzali za innymi krewnymi, bardziej zasiedziałymi w stolicy, i moi rodzice, co wiem z ich późniejszych wspomnień i opowieści. Ze zgrozą i zdumieniem tracili powoli, jak wszyscy wokół, tę naiwną wiarę i zadufanie w „naturalną” siłę postępu i nauki płynące z historii. Przekonanie to tkwiło nie tylko zapewne w świadomości ludzi prostych, lecz w większości społeczeństwa polskiego (i europejskich narodów), które zaledwie dwadzieścia lat temu przeżywało piekło poprzedniej światowej wojny. Powszechnie dość bowiem wtedy – i irracjonalnie – wierzono, że to dziś nie może się powtórzyć; to zbyt świeża, brocząca jeszcze i nadal bolesna rana zadana rzeczywistości, poczuciu elementarnego zdrowego rozsądku; zadana wszystkim, pojedynczym ludziom i narodom całego cywilizowanego świata…
Ojciec mój został zmobilizowany w pierwszych dniach wojny wraz z zarekwirowanym samochodem marki Chevrolet – na raty kupionym na niecały rok przedtem do spółki z jednym z wujów mamy – i „puszczonym” jako warszawskie taxi utrzymujące rodzinę. Wiózł oto w owym wrześniu uciekających pospiesznie ze stolicy kilku „notabli„ z Polskiego Radia (był wśród nich nawet jakiś generał). Dojechali jakoś szczęśliwie do Baranowicz na Białorusi (gdzieś tam niedaleko rodzinnego gniazda Melchiora Wańkowicza), gdy podczas kolejnego bombardowania wszyscy „pasażerowie” gdzieś się rozproszyli… Został sam, ale z nietkniętym samochodem… Postanowił więc wrócić nim do Warszawy… Jechał początkowo „pod prąd” fali uciekinierów do Rumunii, I tak dotarł do nowo powstałej granicy niemiecko-radzieckiej na Bugu (a nie była to wcale, jak już wkrótce się okazało, „granica przyjaźni”). Oczywiście samochód, przy próbie wjazdu na most, został zarekwirowany przez czerwonoarmistów (a więc musiało to być już po 17 września) „na cele wojenne”, na co dostał odpowiednią „bumagę”, czyli zwyczajny, ręcznie nabazgrany świstek papieru wyrwany z oficerskiego notatnika. „Bumagę” tę zresztą długie lata po wojnie przechowywał, wierząc, mimo swego wielkiego ludowego sceptycyzmu i „realizmu historycznego” wyniesionego z doświadczeń obu wojen światowych, że kiedyś to auto odzyska. Ale też i martwił się tym, że ktoś kiedyś upomni się o niezapłacone jeszcze brakujące przedwojenne raty za nie… Tymczasem, i tak zapewne szczęśliwy, że uszedł cało z tej granicy, wrócił per pedes apostolorum (łatwo to dziś powiedzieć) do Warszawy dopiero na początku października. Zastał zabiedzoną i zagłodzoną żonę karmiącą noworodka. Mamie pomagała trochę siostra ojca – ciocia Zofia, mieszkająca w podwarszawskiej Jabłonnej, gdzie była przed wojną czymś w rodzaju dame de compagne (zapewne pokojówką zważywszy na jej status społeczny) u hrabiny Potockiej, której towarzyszyła kiedyś w jej podróżach po Europie…
Już po upadku i kapitulacji Warszawy – i tuż moich narodzinach – przyjechała z tejże Jabłonny wąskotorówką (kursowała ona jeszcze do lat 60. ubiegłego wieku, jak pamiętam) i podzieliła się swoją okupacyjną biedą, bo nie mieszkała już w Jabłonowskim pałacu, lecz w skromnym domku wybudowanym w pobliżu stacji wąskotorowej kolejki na otrzymanym jako odprawa za pracę gruncie przez jej męża kierowcy i ogrodnika, parającego się w latach okupacji i długo jeszcze po wojnie hodowlą nowalijek inspektowych „pod szkłem” (wiem, bom bywał tam z rodziną jako dziecię nieletnie na niedzielnych obiadkach, by odtąd przez długie lata nie móc patrzeć na rzodkiewkę czy sałatę!). Po powrocie ojca zostałem ochrzczony w pobliskim kościele Karola Boromeusza na Chłodnej i zapisany jako urodzony 11 października 1939, a więc ponad dwa tygodnie później od daty rzeczywistej (którego dnia to było, nie wiem, nie zdążyłem zapytać mamy, bo nie miało to wtedy dla mnie, gdy jeszcze żyła, większego znaczenia). I tak mam teraz we wszystkich “papierach” – dokumentach (dość chyba rzadki przypadek w naszych czasach, że nie wiesz kiedyś się urodził (?!). Co mnie i teraz specjalnie nie uwiera, zważywszy na okoliczności czasu i miejsca!
To oczywiście nie koniec mojej rodzinnej epopei wrześniowej i wojennych losów. Nie namieszkałem się na tej Chłodnej 60, bo wkrótce powiększona w tak niefortunnym momencie rodzina przeniosła się do krewnych mamy na wieś w okolicach Winnicy na północnym Mazowszu – wpół drogi między Nasielskiem a Pułtuskiem. I całe szczęście, bo kamienica ta padła potem pod bombami, jako jedna z pierwszych w czasie powstania warszawskiego, a na dodatek ojciec, któremu udało się uciec spod opieki jednego satrapy, trafił wkrótce pod opiekuńcze skrzydła drugiego (jak wiadomo po paru latach pokłócą się na śmierć i życie). Został bowiem zgarnięty w jakiejś brance czy łapance i zabrany na tzw. „roboty do Niemiec”; trafił gdzieś w Poznańskie, a że umiał prowadzić auto nie miał chyba tak całkiem najgorzej. Nadto był człowiekiem obrotnym i „kiwał” Niemców jak mógł, co uważał za swój nie tyle „patriotyczny” (bo nie pamiętam by używał tego słowa) – ile rodzinny obowiązek!. Bo gdy na przykład – jak słuchałem potem z otwartą buzią jego opowieści – gdy zawoził wielką żywnościową paczkę swego niemieckiego „dobroczyńcy na pocztę, by wysłać ją w głąb Niemiec do jego rodziny. Ryzykując oczywiście życiem – odklejał czasami kartkę z niemieckim adresem i naklejał nową, na adres i nazwisko Frau A. Termer, przezornie nie wypisując słowiańskiej wersji imienia mojej mamy (Aniela), a mieszkaliśmy już wtedy na pryncypialnej ulicy, Hitlerstrase zapewne, w pobliskim miasteczku Nasielsk. I wyobraźcie sobie, że mimo wojny na wschodnim froncie paczki te dochodziły; przynosił je do domu niemiecki pracownik poczty! Ordnung muss sein!
Miała ta sytuacja jeden tylko, choć zasadniczy feler (materiał dla psychoanalityka): nie miałem i nie znałem Ojca w dzieciństwie! A kiedy, na kilka miesięcy przed końcem wojny, udało mu się znowu zwiać od swych hitlerowskich dobrodziejów i jakimś kolejnym cudem (wtedy się zdarzały) przedrzeć się przez linię frontu, to ja, niespełna pięciolatek wówczas, spytałem przezornie: mamo, a kim jest ten pan? Słuchałem między innymi potem ojcowych opowieści, śmiesznych i tragicznych przeważnie, z tego okresu pracy kierowcy (niezły to punkt obserwacyjny), w wielkiej budowlanej firmie niemieckiej Hochtif, istniejącej i działającej teraz i u nas w Polsce od dwudziestu paru lat (np. rozbudowa lotniska na Okęciu); ba, ma ona nawet przedstawicielstwo i biuro w domu, w którym obecnie mieszkam, w al. Jana Pawła II. Nazwa tej firmy – tak dla większości rodaków zapewne całkiem już neutralna i niewinna – dla mnie brzmi okropnie i złowieszczo wręcz, jako niezatarty w pamięci znak, niemal synonim moich dziecięcych nieszczęsnych lat (ale – by sparafrazować starą przedwojenną jeszcze piosenkę śpiewaną czasami przez ojca – czy i co Hochtif o tym wie...).
VI.
W pierwszych zdaniach Pamiętnika z powstania warszawskiego Mirona Białoszewskiego (wyd. I, 1970) przeczytać można m.in.: 1 sierpnia we wtorek 1944 roku było niesłonecznie, mokro, nie było za bardzo ciepło. W południe chyba wyszedłem na Chłodną (moja ulica wtedy, numer 40) i pamiętam, że było dużo tramwajów, samochodów, ludzi…
W wiele lat później, bo w październiku roku 2015 idę sobie spacerkiem ową ulicą Chłodną – od Żelaznej w stronę numeru 60 i targowiska Kercelak. Widziałem w księgarniach książkę pt. Ulica Chłodna, może kiedyś do niej zajrzę, teraz nie bardzo mam na to ochotę. Obecnie ten odcinek ulicy Chłodnej nie należy do ulubionych moich zakątków Warszawy, ani chyba i władz miejskich – spod nierównego asfaltu widać wystające fragmenty starej przedwojennej kostki brukowej, gdzieniegdzie też i podrdzewiałe szyny tramwajowe… Proszę pana – mówiła mi kiedyś pewna starsza pani mieszkająca tutaj przed 1939 rokiem, gdy dowiedziała się, że urodziłem się na Chłodnej – to była, piękna ulica, duże domy, bogate wystawy sklepowe, chodziły tramwaje…. Teraz wokół nowe, od Sasa do lasa, jak niemal w całej dziś Warszawie, chaotycznie rozmieszczone mieszkalne bloki w miejscu zniszczonych w latach wojny i w powstaniu dawnych czynszowych kamienic. Przechodniów też niemało, wszędzie pełno parkujących, przeważnie nowych i eleganckich marek samochodów, sporo wciśniętych w przestrzeń niewielkich warsztatów rzemieślniczych i budek, jakby z lat tuż powojennych jeszcze zachowanych (typowych dla tzw. warszawskiego „Dzikiego Zachodu”) jak z kart “Złego” LeopoldaTyrmanda; jakieś malutkie pizzerie i kebaby z ulicznymi ogródkami, a nad tym wszystkim, tuż przed Wronią, góruje wielki potężny biurowiec, okrągła wieża Babel – prawdziwy „wielobranżowy” urzędniczy drapacz chmur…
Jestem już u wylotu Chłodnej do Towarowej, teraz szerokiej, wygodnej nowoczesnej miejskiej arterii przelotowej, tam gdzie był ów słynny Kercelak; dziś wydaje się, że ani słychu ani widu po nim, a tu, przepraszam, pozostał jednak jakiś ślad, bo u zbiegu ulic Towarowej, Okopowej i „Solidarności” pojawia się nagle napis „Rondo Kercelak”… Z prawej strony Chłodnej dostrzegam jeszcze niebieską tabliczkę – „Chłodna 60/62”, widać połączono po wojnie dwie odrębne parcele. Tylko, że teraz w tym miejscu jakiś taki nijaki budynek, niezbyt wielki ani ładny, zwyczajny, na oko, z powojennych lat 50. czy 60, ni to biurowiec, ni to małomiasteczkowy zakład produkcyjny, i z napisem Spółdzielnia Pracy… Dobrze, że nie zaglądałem tutaj wcześniej… Cóż, tak zmienia i „toczy się” ten nasz mały światek… Tak też, jak powiada Poeta, …życia koniec szepce do początku…
Janusz Termer