fotografia
nie mamy problemów z dorastaniem
udajemy miłość ale to nie wystarcza
są w nas puste przestrzenie ciemności
do wypełnienia mrocznym krajobrazem
z wędrowaniem mamy problem bo zatrzymuje nas światło
razi w oczy i pchamy się w drugą stronę
zamieniamy zdania na półprawdy podejmujemy
wyzwania choćby miało to być wyjście
do sklepu nieumalowaną
omijamy reguły nielubianych książek stukamy w klawisze
żeby napisać do siebie na przykład o tęsknocie
wymieniamy się rzeczami narzucamy reżim odwrotnej kolejności
czujemy swoją nieobecność
wspólna droga przepoławia nas
widzę ciebie silniejszym ty mnie dostrzegasz jako punkt
przez który można nieskończenie wiele linii przeprowadzić
rysujesz mój kształt na ścianie jest zimno chłód zastyga pieką palce
podróż
to miasto było dla nas epizodem
przecinaliśmy ulice aż gasło słońce w tylnej szybie samochodu
podawałam ci puste dłonie wiedząc że przebaczenie
nie musi być procesem
zdzierałeś zębami moje opuszki bym nie zostawiała śladów
nie były w stanie nas rozdzielić niewygodne przestrzenie
ani szyby ani kraty znaki stop
przemieszczaliśmy się by dotrzeć do celu
lecz naszych domów nic nie łączyło
żaden fragment skóry kawałek nabłonka
kropelka krwi
dlatego pozostawaliśmy sami
oglądając filmy o seryjnych zabójcach
fotel zapadał się pod ciężarem naszych ciał albo myśli
sąsiad na dole hałasował chyba potłukł szkło
parasolka
tylko ludzie łatwowierni używają parasolek
trzymają przed sobą niby tarczę biorą na wszelki wypadek
utraty równowagi lub przytomności
poznasz mnie po czarnej parasolce mówią stojąc pośród tłumu
parasolki są jak dzikie zwierzęta mają ostre pazury
rozprostowują je jednym kliknięciem
rozdarta pomiędzy jednym a drugim drutem płachta niczym muleta
co służy nie do wabienia lecz do zabijania
skoro już pada na nas deszcz pozwólmy by nasiąkły nim nasze ciała
by płynąc przez nas tworzył ścieżki wzdłuż ulic
dowiedzmy się jak pachną włosy mężczyzn po deszczu jak kobietom rozmazują się oczy
w zmąconej kałuży ujrzę twój ból a ty dostrzeżesz moją bezradność
na końcu
na końcu języka miałam wyobrażenia o tobie
sypaliśmy do klatek ziarno by nakarmić ptaki i siebie
poznaliśmy już smak obfitości i mdłość nasycenia
przesypywałam w rękach twoje jasne włosy
skóra pękała na chlebie jak świeża rana
zamiataliśmy okruchy pod dywan by mieć
coś w zapasie gdy nadejdzie zima
przenieśliśmy klatki z ptakami bliżej okien
co wzmagało w nas samotność nam zasadzić by wyrosły z nich drzewa
może niosłam w sobie zaczątek może zresztą nie wiem
łuskałam słowa z ostrych pancerzy kaleczyłam palce o łodygi traw
pięć złotych
menel któremu dałam pięć złotych cieszył się a jego radość była prawie taka
jak moja chociaż nie mieliśmy ze sobą nic wspólnego z wyjątkiem tego że i ja
wyciągam rękę byś zapłacił mi za miłość
po wszystkim wychodzę potykając się o krawężniki i wycelowane we mnie
wieże katedr palcami wodzę po ciele myślę że nadal jest moje choć to
niepewne bo trochę tu ciebie zostało pod zgięciem kolan
przecież to nic niezwykłego tak obchodzić wieczór dookoła
obracać w dłoniach godziny jak złote monety które ktoś w jakiejś bajce
kazał nam zasadzić by wyrosły z nich drzewa
widzę wyraźnie pęknięcia w chodniku może i we mnie też się coś złamie
kiedy odprowadzisz mnie drogą prostą do domu
napływ
ludzie w tłumie mieli kolor wybroczyn przełazili przez siebie pociągając się za
skórę która napięta dopasowywała kształt do ich wyobrażeń
podparta łokciami patrzyłam na nich z góry włosy wystawały poza parapet a może
cała już byłam prawie na zewnątrz
w oczy piekło słońce zmuszało do zamknięcia powiek trzymałam w dłoniach rzęsy by
nie wychodziły mi garściami życie układało się na płytach chodników tężało
wycinając mnie z fragmentu tła
pod nogami skrzył topiony asfalt stawiałam stopy na kostkach leciutko delikatnie jak na
puentach a każdy skok w górę pozbawiał mnie kawałka ciała
byłam tłumem
w których skórę się ubieramy
na łodygi nanizałam krople wody
krowy odganiały muchy ogonami przecinając południe
a zachód słońca zawsze kończył się śmiercią
widziałam nas wtedy bardzo wyraźnie
wykopywaliśmy doły
wkładając do nich pudełka po butach z nieżywymi zwierzętami
nie bardzo wiedząc jak można to zrobić inaczej
z pól schodziły się stworzenia spod kamieni z wnętrza nor
w ziemi dudniło od kopyt nie mieliśmy aż tylu pustych klatek
by móc je wszystkie naraz oswoić
przyłożyłam więc ucho by mogły w nim lepić gniazdo jaskółki
córki łapały motyle mierzwiąc w palcach ich skrzydełka
nasze psy lizały łapy oczy kierując na sufit
zahaczyłam wtedy po raz pierwszy o bezduszność
bałam się os nietoperzy i pająków mimo to
zaczepiałam kosmyki warg o ich skórę
pozwalając przełazić przeze mnie w tę i nazad
jak przez most
oratorium
chyba jeszcze od siebie nie odeszłam na próżno mnie szukać po śladach
psy nie maja takich nosów i mnie nie wytropią
otrzymałam w darze kawałek nadgryzionego ołówka którym więcej żalu
wbiłam w papier zamiast wlać w siebie dlatego nigdy nie byłam zanadto rozmiękła
co nie oznacza nieczuła
litości o Panie gdy nazwiesz mnie choć raz nieporządną
w gdakaniu kur jest więcej blasku niż w sieciowych pogawędkach
podaj mi hasło wejdę i wezmę czterdzieści złotych w sam raz by kupić tę wieś z jej ugorem
wyznaczę polanę zasieję zboże wydepczę kręgi a potem przyjedzie telewizja mówiąc że
byli tu kosmici
z wyjątkiem mnie nie było nikogo
Bóg zmienił w słup soli pewną kobietę chciała patrzeć na zło więc czekała ją kara
w tym przeklętym mieście nikt nikogo nie karze za złe spojrzenia wystarczy przeciąć
nadgarstek czerwoną niteczką
w dawnych czasach gdy istniały budki telefoniczne
była możliwość schronienia w ich miejsce wstawili kamery
mrugamy do siebie mierząc się wzrokiem
ponadto żaden cud się nie wydarzył
wystawili mi rachunek a potem wyłączyli światło
wyszłam z domu nie biorąc kluczy musiałam zawrócić usiąść na krześle
policzyć do siedmiu plunąć nie raz
—
Emanuela Czeladka – nominowana do Wrocławskiej Nagrody Poetyckiej „Silesius” 2018 w kategorii „Debiut roku” za tomik wierszy Napływ (WBPiCAK). Doktorantka na Akademii Pomorskiej w Słupsku. Wiceprezes Stowarzyszenia Kołobrzeskich Poetów.