Rekomendacje książkowe Krzysztofa Lubczyńskiego

0
66

Rozdroże czy koniec naszego świata?

Nie ukrywam, że tok lektury eseju rumuńskiego intelektualisty Luciana Boi zakłócają mi cokolwiek wydarzenia, które nastąpiły kilka lat po ukazaniu się rumuńskiego oryginału tej książki czyli po roku 2013. Bo w tej książce Boia n.p. o Rosji pisze jak o kraju w gruncie rzeczy europejskim, choć zokcydentalizowanym słabo, niedemokratycznym, a przy tym kraju o słabnącej sile ekonomicznej i demograficznej. Nie ma też ani jednej uwagi o sugerujących jakichkolwiek, nawet najbardziej tylko intuicyjne obawy, iż może przebudzić się uśpiony, imperialny instynkt tego kraju. A przecież rok po ukazaniu się „Końca Zachodu?” nastąpiła inwazja Rosji na Krym, a dziewięć lat później – na Ukrainę. Wszakże nie sposób czynić Boi zarzutu z tego, że nie jest jasnowidzem. Dlatego jego książkę jako analizę podstawowych zjawisk i problemów Zachodu czyta się z pożytkiem. W większej części tekstu Boia przeanalizował ( w eseistycznym skrócie) główne zagadnienia i problemy związane ze zjawiskiem znanym jako „Zachód”. Rozpoczyna rozważania konstatacjami, że „żyjemy na rozdrożu”, że doświadczamy „końca pewnego świata”, że „nic nie będzie już takie jak dawniej”. „To jedyne zdanie, które ma szanse, że nie zostanie zaprzeczone z upływem czasu” – zastrzega Boia z rozsądną ostrożnością. Co do historii Zachodu, Boia uważa, że nawet nad nią nie panujemy i nie tylko obraz przyszłości jest nieprzewidywalny, ale i obraz przeszłości (paradoksalnie) trudny do zdefiniowania. Żyjemy więc, jako cywilizacja, zachodnia i powszechna, we mgle otaczającej nas z obu stron, zarówno od strony przyszłości (co zrozumiałe), ale i od przeszłości. To jeden z największych paradoksów naszej cywilizacji i kultury. Jedną z ciekawszych refleksji zawartych w eseju Boi jest konstatacja nieznanego nigdy dotąd w przeszłości oddalenia się naszej współczesności od historii. Jeszcze kilkadziesiąt lat temu tradycja starożytnej Grecji i Rzymu czy żywa obecność wielkich postaci historycznych były czymś oczywistym, także w sferze świadomości i wyobraźni powszechnej, odwoływano się do nich, porównywano z postaciami współczesnymi itd. Dziś są to już tylko widma rzadko do kogoś przemawiające poza zagorzałymi fanami historii. Sam studiowałem n.p. historię Wielkiej Rewolucji Francuskiej, traktując jej bohaterów jako niemal żywe, bliskie mi postacie. Dziś wydaje mi się to odczucie niewiarygodne. Ta myśl o oddalaniu się historii przyszła mi do głowy, gdy w pewnym momencie zauważyłem, jak niewiele, w porównaniu do choćby lat sześćdziesiątych powstaje filmów historycznych określanych często jajo kostiumowe, takich jak „Spartakus”, „Upadek Cesarstwa Rzymskiego”, „Kleopatra” i inne. Jacek Bocheński o polskiej współczesności PRL lat 60-tych opowiadał przy użyciu postaci Juliusza Cezara i jego togi, a Bertolt Brecht w powieści „Interesy pana Juliusza Cezara” opowiadał o współczesnym skorumpowanym, kapitalistycznym świecie używając scenerii i kostiumu starożytnego. Wtedy historyczny kostium przyciągał widzów, dziś wielu z nich odstręcza, bo jest sygnałem problematyki odległej od otaczającego nas świata, „niedzisiejszej”,  a więc niestrawnej i nudnej. Całkowite niemal wypłukanie teatru z kostiumu epoki w inscenizacjach klasyki jest innym wyrazem tego samego zjawiska. Boia widzi wyjątkowy sukces cywilizacji zachodniej jako „cud”, bo jej siermiężność u źródeł wcale tego zdawała się nie zwiastować, a przecież skalą swoich dokonań przewyższyła inne, które w ostatecznym bilansie okazały się wobec niej słabsze lub co najmniej wtórne (n.p. Chiny). Zwraca też uwagę, że Zachód ze swoją demografią staje się coraz mniejszy w stosunku do pozostałej części świata, że ma wcale niekoniecznie aż tak bardzo uzasadnioną skłonność do samooskarżania się zwłaszcza w ostatnich kilkudziesięciu latach, że zanikają w niej takie kategorie jak kobieta i rasa, że wydłużył się w niej radykalnie przeciętny czas życia człowieka, że obumarł w niej (zasadniczo) nacjonalizm w dawnej przynajmniej postaci, że słabnie w niej demokracja i występuje silny deficyt życiodajnej utopii, że coraz więcej mają w niej do powiedzenia inni, do tego stopnia, że istnieje silne prawdopodobieństwo, że za kilkadziesiąt lat rasa biała stanie się w świecie zachodnim mniejszością. Podejmuje też kluczowy problem Chin, groźbę rozpadu Unii Europejskiej,  pisze o scenariuszach łagodnych i złych, o konsekwencjach globalnego ocieplenia, ale główne konkluzje wywodów Boi to, takie jak ta mówiąca, iż  „już nie wiemy niczego dokładnie (ani nawet w przybliżeniu) o niczym”, że „żadną pewnością co do przyszłości nie możemy dysponować” oraz – najdalej idąca –  że „niczego nie wiemy o przyszłości”. Czy to zachęci czytelników do zapoznania się z esejem „Koniec Zachodu? W stronę jutrzejszego świata”. Co do mnie, na nic dobrego już nie liczę.

Lucian Boia – „Koniec Zachodu? W stronę jutrzejszego świata”, przełożył Bogumił Luft, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2024, str. 172, ISBN 978-83-8196-757-0

Celtowie i ich dziedzictwo

W tekstach, filmach, opowieściach o starożytnej historii Europy słowa „Celtowie”, „kultura celtycka” czy „krzyż celtycki” pojawiają się często, ale ich brzmienie i sens nie są dla nas na ogół tak czytelne jak słowa „starożytna Grecja” czy „starożytny Rzym”, które nawet osobom dalekim od pobieżnej znajomości  niosą jakieś przynajmniej powierzchowne skojarzenia. Ten stan rzeczy można skorygować zanurzywszy się w lekturę studium monograficznego o „Starożytnych Celtach” Barry’ego Cuncliffe’a. Opowiada on dzieje starożytnych Celtów, osobliwego północnego narodu, który zginął w pomroce dziejów (niczym starożytni Etruskowie), ale pozostawił swoje DNA w dziejach i kulturze szeregu narodów europejskich, głównie północnych, ale nie tylko, bo także choćby Francuzów. Opierając się na skromnym objętościowo, ale precyzyjnie i wydajnie analizowanym materiale źródłowym Cuncliffe drobiazgowo, ale i zajmująco opowiedział o prapoczątkach i źródłach egzystencji narodu celtyckiego, jego rozwój, walki, kontakty z innymi nacjami, gospodarkę, kulturę, religię etc. A śledząc wraz z nim ich losy można z intelektualnym pożytkiem zabawić się w odnajdywanie we współczesnej nam epoce dziejów Europy śladów ich tak odległej nam w czasie obecności. I zważywszy, jak wiele jest tych śladów można by rzec, że w jakiejś minimalnej cząstce, „wszyscy jesteśmy Celtami”. Oczywiście – także Celtami. Także z tego powodu ta lektura jest tak zajmująca i pełna niespodzianek.

Barry Cuncliffe – „Starożytni Celtowie”, przekład Jan Kabat, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2024, str. 352, ISBN 978-83-8196-415-9

Całe życie w cieniu Hiroszimy

Należę do pokolenia, w którego dzieciństwie często pisano i mówiono o Hiroszimie. Urodziłem się 11 i pół roku po zrzuceniu przez Amerykanów bomby atomowej na to japońskie miasto (9 sierpnia 1945), a w okresie pierwszej zimnej wojny lat 1945-1975, między światem Zachodu a ZSRR, groźba ponownego użycia broni atomowej i powszechnej zagłady atomowej, jak to określano, była rutynowo niemal powtarzanym motywem-straszakiem propagandowym.

„Zapiski z Hiroszimy” to książka wyjątkowa w bogatym dorobku laureata nagrody Nobla (1994) Kenzaburō Ōe. Wyjątkowa, bo to nie typowa dla niego proza powieściowa, lecz reportaż lub – by rzecz określić inaczej – zbiór esejów napisany został z punktu widzenia hibakusha, czyli „ludzi hiroszimskich”. Autor, jako młody pisarz i aktywista ruchu antynuklearnego, w 1963 roku był świadkiem politycznego rozpadu w japońskim obozie lewicowym podczas IX Światowej Konferencji Przeciwko Bombom Atomowym i Wodorowym, a tym samym rozpadu ruchu antynuklearnego. Faktyczne ofiary bomby atomowej zostały zepchnięte na peryferia społeczeństwa i polityki przez okupacyjne siły pod przewodnictwem Stanów Zjednoczonych, a następnie przez japoński konserwatywny rząd. Ōe w swojej książce oddaje głos tym, którzy zostali skazani na „walkę ku tragicznej śmierci”, ale również miejscowym lekarzom, którzy poświęcili im swoje życie. Bezustanna walka z chorobą, walka o godność, próba niepopadania w rozpacz ani w przesadny optymizm. Ta książka przypomina nam – słowami autora – że „Hiroszima nigdy się nie kończy”

Japoński pisarz napisał swój reportaż-esej językiem chłodnym, niemal bezosobowym, pozbawionym cienia emfazy, przywodzącym na myśl podobny w duchu język jakim o Auschwitz napisał swoje nowele obozowe Tadeusz Borowski. A ja czytając ten tom, nie po raz pierwszy uświadomiłem sobie, że całe swoje dotychczasowe, dość już długie życie przeżyłem w cieniu pamięci tamtego straszliwego dnia w Hiroszimie (i Nagasaki). Ten cień raz nasuwał się nad obserwowany przez moją generację horyzont, raz oddalał, ale nigdy nie zniknął z pola widzenia. Smutna to konstatacja.

Kenzaburo Oe – „Zapiski z Hiroszimy”, przełożył Dariusz Latoś, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2024, str. 206, ISBN 978-83-8196-655-9

Wielka Rewolucja Francuska raz jeszcze


Trafiła mi ta trzytomowa powieść w ręce dość późno od momentu wydania. Jako namiętny niegdyś fan dziejów Wielkiej Rewolucji Francuskiej, jak gęś kaszą nafaszerowany lekturami na jej temat, nie miałem wiary, że wniesie ona coś istotnego do mojej wiedzy na ten temat. Ale chyba jeszcze bardziej przed lekturą „Kogo śmierć nie dosięgnie” Hillary Mantel powstrzymywało mnie przywiązanie do obrazu rewolucji, który zaczerpnąłem z pierwszych lektur na jej temat, i tych literackich i tych naukowych. Mój pierwszy zarys wyobrażenia Rewolucji przyniosła mi lektura „Roku dziewięćdziesiątego” Wiktora Hugo, z zawartym w niej brawurowym, niemal reporterskim obrazem Paryża lat rewolucji i rewolucyjnego Konwentu. To wzbudziło we mnie apetyt na francuskie lektury poświęcone Wielkiej Rewolucji, co okazało się uczuciem daremnym. Okazało się, że ojczysta literatura kraju rewolucji jest w nią uboga i właściwie jedna jeszcze poza wspomnianą powieść o rewolucji to „Bogowie łakną krwi” Anatola France. Nie ma natomiast w literaturze francuskiej ani jednego eposu powieściowego syntetyzującego jej losy, choć powstały takie freski o znacznie mniej ciekawych i znacznie mniej przełomowych okresów. Ba, taki fresk, choć nie najwyższego artystycznie lotu, powstał w obszarze literatury polskiej, ale we francuskiej już nie. To trójksiąg Teodora Jeske-Choińskiego „Błyskawice”, „Jakobini”, „Terror”, wrogi rewolucji, ale obejmujący jej dzieje od zdobycia Bastylii po Thermidor. Także w sferze dramatu scenicznego Francuzi dali się wyprzedzić cudzoziemcom. Autorami dwóch najwybitniejszych dramatów scenicznych poświęconych rewolucji są Niemiec Georg Büchner („Śmierć Dantona”) i Polka Stanisława Przybyszewska („Sprawa Dantona” i „Thermidor”). Istnieje co prawda triada dramatów o rewolucji autorstwa Romain Rollanda, ale z jej retoryzmem daleko jej do pogłębionych wizji niemieckiej i polskiej. Z kręgu literatury angielskiej pochodzi poświęcona Rewolucji powieść Karola Dickensa „Opowieść o dwóch miastach”, ale to raczej barwny melodramat niż pogłębiona analiza historii.

Jak na tym tle rysuje się wartość trylogii Hillary Mantel „Kogo śmierć nie dosięgnie?”. Jako miłośnik historii Wielkiej Rewolucji Francuskiej nie czuję się usatysfakcjonowany jej wersją autorstwa Mantel. Jest ona w moim odczuciu zbyt przegadana, zbyt zdialogizowana, nie wolna od nieścisłości, dowolności, przeinaczeń i opuszczeń faktograficznych, zbyt „uwspółcześniona” w obrazie świata. Mimo to warto się z nią zapoznać.

Hillary Mantel – „Kogo śmierć nie dosięgnie”, przekład Urszula Gardner, Paweł Cichawa, Państwowy Instytut Wydawniczy,Wydawnictwo Sonia Draga, Katowice 2014, t.1, str. 270, ISBN 978-83-7508-991-2, t. 2, str. 301, ISBN 978-83-7999-075-7, t.3, str. 421, ISBN 978-83-7999-204-1 

Wesele

Dla porządku zaznaczam, że to Stanisława Wyspiańskiego. Pamiętam lekturę pewnego francuskiej powieści kryminalnej,  w której bohater, notariusz  z prowincji, z rozmysłem znika pewnego dnia z samego środka swojego uporządkowanego życia rodzinnego. Po prostu znika, dla innych ulatniając się niczym kamfora. Model konstrukcyjny tamtego kryminału polega na tym, że czytelnik (jako jedyny) wie kto i jak znika, acz powody autor pozostawił naszym domysłom, natomiast nie wie tego tego nikt poza tym i obserwujemy, jak policja, przy pomocy rodziny próbuje odnaleźć zaginionego. W powieści Agnieszki Jeż, „Pastwa”, będącej kolejnym tomem przygód kryminalnych komisarz Soni Kranz model zaginięcia jest bardzej standardowy. Pana młody znika w czasie własnego wesela i nikt nie wie co się z nim stało, ani panna młoda, ani weselnicy, ani policja. „Zaginięcia zawsze się zdarzały. Niektórzy przepadali bez wieści, innych znajdowano martwych, byli i tacy, którzy celowo zacierali za sobą ślady. Waldemar Wilski rozpłynął się w powietrzu podczas swojego wesela” – czytamy w nocie wydawniczej.  I jak to czasem bywa w powieściach kryminalnych, w śledztwie pomaga nie tylko makabryczny dowód, ale też artykuł w starej gazecie o zbrodni sprzed stu lat. Nic już więcej nie napiszę, by byłoby to nie fair zarówno w stosunku do Agnieszki Jeż jak i Soni Kranz.

Miłość w Karkonoszach

W przypadku „Glass Hills” żadnego zaginięcia, żadnej makabry i mrocznego Dolnego Śląska, za to miłość w Karkonoszami i Szklarską Porębą, w której mieszka młoda autorka w tle. Wątek miłosny dzieje się pomiędzy bliską prowincji, naturze i naturalności Milą a warszawskim, snobizującym hipsterem Maxem, do tego bliskim branży deweloperskiej, który ma w Karkonoszach ( a raczej u ich podnóża) budować apartamentowiec. Dużo pięknych krajobrazów, nastrojów, uczuć, zapachów (także roślin ale i książek), dużo lekkości. Sami więc już wiecie jak to może się rozwinąć…


Agnieszka Jeż –  „Pastwa. Sprawy Soni Kranz”, Wydawnictwo Luna, Warszawa 2024, str. 350, ISBN 978-83-67996-27-3

Anna Szczypczyńska – „Glass Hills”, Wydawnictwo Luna, Warszawa 2024, str. 333, ISBN 978-83-67996-48-8

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko