Rekomendacje książkowe z Biesiady Literackiej SPP

0
45

Wacław Holewiński
Dwie matki i Pan Bóg zaglądający od spodu

Miałą dwie matki i niańkę, która uważała ją też za swoją córkę. I srebrną łyżeczkę z wygrawerowanym imieniem i datą urodzin, która służyła jej za metrykę. Żydowskie dziecko ocalone z warszawskiego getta z kilkoma możliwymi życiorysami. Mogła być Żydówką, mogła, Amerykanką, mogła i została Polką. Bo tak chciał los. Burzliwy życiorys, kilka małżeństw, w tym to najważniejsze ze znakomitym poetą, Jerzym Ficowskim, opozycyjny czas, w którym potrafiła się postawić ubekom, mogła zrobić wywiad z jednym z najsłynniejszych amerykańskich gangsterów. Rozpieszczana królewna, a jednocześnie wybierająca, czasami na przekór najbliższym swoją, wyłącznie swoją drogę. Rzeczniczka prasowa Jacka Kuronia, gdy ten był ministrem.

Napisał Harasimowicz znakomita opowieść o równie znakomitej postaci. Czasami zbratał się z Panem Bogiem aby zajrzeć w jej życie od spodu, czasami wygrzebał dokumenty, czasami – to pewne – przetworzył godziny wspomnień Biety. Trzeba tę książkę czytać, także po to aby zrozumieć epokę.

Mała skrzynka, w niej kilkumiesięczne dziecko uśpione luminalem. I Pan Bóg, który zajrzał do tej skrzynki i wyznaczył drogę. Buntowniczki, charakternej panienki, ryzykantki, kochanki, matki.

Cezary Harasimowicz – Bieta, Wydawnctwo Lira, Warszawa 2024, str. 351 + 14 zdjęć.

Piotr Müldner-Nieckowski
William Faulkner: Flagi pokrył kurz
Przekład: Maciej Płaza

Ta książka powinna mieć omówienie dłuższe niż rekomendacja z Biesiady Literackiej, ale nasze polecenia, płynące ze Stowarzyszenia Pisarzy Polskich, działają, jak ostatnio wiele razy mogłem się przekonać, wcale dobrze na spore grono miłośników dobrej literatury. Kiedy dawno temu z wypiekami na twarzy czytałem powieść Sartoris (PIW, wydanie II, 1964) Williama Faulknera (1897-1962), byłem już po lekturze powieści Azyl (PIW, wydanie II, 1976), to znaczy pierwszy tom słynnej Faulknerowskiej sagi z fikcyjnego hrabstwa Yoknapatawpha County poznawałem w kolejności nie całkiem stosownej. Jednak dzisiaj widzę, że dobrze się stało i że cykl ten jakiejś wyraźnie koniecznej kolejki nie ma. Ba, należą do niego także dość liczne opowiadania. W powieści Absalomie, Absalomie! (1936) pisarz umieścił własnoręcznie  skreśloną mapkę krainy, drukowaną później także w tomie Portable Faulkner (Przenośny Faulkner, 1946).

Ta mapka jest lepszą przewodniczką, niż kolejność pisania dzieła.

To wszystko jest bowiem tajfunem językowo-obrazowym o różnych wektorach i kierunkach. W Azylu (znakomicie przełożonej przez Zofię Kierszys piątej części cyklu) jest kilkustronicowy fragment (mniej więcej po stronie 180 – tak, pamiętam to, odczytanie tego odcinka było bowiem w moim życiu momentem dramatycznym); więc znajduje się tam fragment, który uważam dziś za szczytowy, a który jest opisem myśli, uczuć i innych zaskakujących a jakże prawdziwych (wiem to jako lekarz) reakcji psychicznych bohaterki o imieniu Temple, która przeżywała je pod czujnym okiem sutenerki Reby (co za draństwo tej baby!) w czasie gwałtów dopuszczanych do dziewczyny za pieniądze mężczyzn, a broniła się przed tym brutalnym niszczeniem jej osoby (ciała i duszy), wyobrażając sobie, że siennik się pod nią śmieje, a ona się przeobraża w chłopca. Jakiż koszmar! Piekielne doświadczenie dla mnie, wówczas trzydziestolatka! Chciałem zrozumieć, czytałem ten tekst wiele razy. Nastąpiła zmiana moich dotychczasowych sympatycznych ocen obmyślanych dla gatunku Homo sapiens, dokonało się przewartościowanie światopoglądu, rujnujące mój świat uroczych urojeń wyniesionych z domu.

Zderzyło się to mocniej niż z wcześniej poznanym u Romana Bratnego (1921-2017) w Kolumbach. Rocznik 1920, a pisanym jakieś piętnaście lat po Faulknerze opisem przeżyć torturowanej przez Niemców kobiety, po którym byłem przekonany, że człowieka nic gorszego nie może spotkać i że to jakiś przypadkowy incydent trafił się u polskiego pisarza. Ale był jednak nieprzypadkowy. Mogło się bowiem to samo zdarzyć w Ameryce, w powieściach Faulknera rocznik 1897. Bratny na pewno nie znał tego tekstu Faulknera, to wtedy do Polskie nie dotarło. Nie mógł więc z niego brać, tak jak niemal na pewno kradł George Orwell dla Folwarku zwierzęcego z Władysława Reymonta Buntu. Tak, pisarze to robią, tak jak muzycy, tyle że tym drugim tego się nie wypomina. Fryderyk Chopin zaczynał swoje koncerty od parafraz i improwizacji z Ludwiga van Beethovena albo Wolfganga Mozarta, i dopiero po nasyceniu znanymi kawałkami uczuć publiczności przechodził do swoich arcydzieł, już mniej znanych, bo był młodziutki.

A potem jeszcze (nadal mówię tu o sztuce, nie o realiach bezpośrednich) obrazy Caravaggia Ukrzyżowanie Świętego Piotra (głową do dołu) (1600) i Biczowanie Chrystusa (1607). I słabosilny pocałunek w usta tego bydlaka Judasza, wydawałoby się mężczyzny. To też jest u tego włoskiego malarza. Jeden za drugim dowody na to jak okrutny, bezlitosny i głupi jest człowiek. I że nas też może to czekać. Znowu.

Faulkner był literackim psychologiem o najwyższej przenikliwości, szybko dołączył do innych wielkich.

Powieść Sartoris (tytuł wziął się od nazwiska rodziny Bayarda i Johna Sartorisów, bohaterów tych epopei), napisana w 1927 wersja utworu znacznie dłuższego,  została skrócona za namową wydawcy, który nie wierzył, że ktoś zechce tak duży tom tak trudnej prozy kupić. Dzięki temu jednak książka szczęśliwie ukazała się w 1929. A jednak dziś wiemy, że to jedna z najlepszych epopei prozą, jaka wyszła spod pióra Faulknera. Dała początek serii, która trzymała na bezdechu miliony czytelników. Niełatwa dla amerykańskich, cóż dopiero polskich – a po drodze dla tłumaczy tej eksplozji prozy. Sartoris, to znaczy wersja tekstu powieści okrojonego, była najpierw przełożona przez wybitną tłumaczkę Kalinę Wojciechowską (1917-1980), znaną także jako późniejszą współautorkę (wraz z Grażyną Grudzińską) przekładu Stu lat samotności Gabriela Garcii Marqueza (1927-2014).

Teraz rzecz w postaci już kompletnego dzieła pod tytułem Flagi pokrył kurz, dłuższego o solidną liczbę stron, trafiła na warsztat tłumacza Macieja Płazy. Pisarza, który ma talent, umiejętności i dorobek literacki, a także wiedzę literaturoznawczą na najwyższym poziomie. Ale który wobec tego jak mało kto (zatem jak każdy mądry artysta) ma pełną świadomość swoich słabości. W interesującym i wiele wyjaśniającym posłowiu Płaza pisze, że w pewnym momencie zrozumiał potrzebę korzystania z przekładu Wojciechowskiej (mam je, pisząc te słowa, przed sobą), aby utwierdzać się w trafności własnego tłumaczenia, a w kilku miejscach nawet wykorzystać jakiejś jej odkrycia i rozwiązania. Styl Faulknera, idący w głębiny różnic między polszczyzną i angielszczyzną, może być w zasadzie na język polski przetłumaczalny, ale kiedy tłumacz skupi się na identyczności semantycznej i ewentualnie brzmieniowej, a nie „dosłownej”. Niepewność przekładcy i szukanie każdej możliwej pomocy było więc w pełni zrozumiałe. Maciej Płaza o tym wspomina, uprzedzając ewentualne nieporozumienia, ale zarazem przypominając o podstawowej zasadzie dobrej pracy. Język obecnego tłumaczenia dzieła jako quasi-odbicie języka oryginału w kompletnie innym lustrze jest zdecydowanie lepszy od tego, co przed dziesiątkami lat podała do druku Kalina Wojciechowska. Oto przykład.

W polskiej wersji pod tytułem Sartoris  rozdział 3. podrozdział 8., zaczyna się (u Kaliny Wojciechowskiej) od zdania:

Przez cały ranek siedział pochylony nad książkami, patrząc z pewnym zdziwieniem, jak jego ręka kreśli cyfry w długich, równych kolumnach.

W wersji Macieja Płazy pod tytułem dłuższego tekstu Flagi pokrył kurz jest to podrozdział 10. Jego początek brzmi:

Przez długie godziny poranka, które nastąpiły po bezsennej nocy, siedział schylony nad biurkiem pod lampą z zielonym abażurem i swym zgrabnym, pedantycznym charakterem wpisywał liczby w kolumnach.

A więc nie „książki” (jakieś tam), tylko „księga rachunkowa”, której nie trzeba pokazywać słowami, bo jej rodzaj jest objaśniony przez kontekst. A to zasadniczo inna jakość narracji. I obraz, jak w całej zresztą książce spod ręki Płazy, jest tu przedstawiony, a nie zasygnalizowany wyznacznikami (parametrami). Rzeczywiście, sprawy wyglądają tak, jakby cała powieść miała teraz jednak inny kształt, o wiele bardziej Faulknerowski. Różnica jest tak widoczna, jak między niezłą (ale przeładowaną buchającym seksem) Lolitą Vladimira Nabokova w wydaniu Roberta Stillera (1928-2016) a znakomitą Lolitą w przekładzie Michała Kłobukowskiego, z seksem spokojniejszym, i to w ilościach czy odmianach zaprojektowanych bardziej przez autora oryginału niż tłumacza, a więc w przekładzie różniącym się nie tylko co do poziomu kongenialności treści, lecz także przejrzystości stylu i trafności sensów z czułością i smakiem dobieranej semantyki w polskiej wersji.

Świat, a w nim zwłaszcza wojna secesyjna przedstawiana przez Faulknera w całym cyklu jest z wielką precyzją zestawianą mozaiką opowieści, chaotycznie i niekonsekwentnie (jak to człowiek ma w swej naturze) oscylującej między niebem a piekłem, dobrem i złem, czernią i bielą, z fragmentami złota, błękitu i szarości w różnych odcieniach, z długimi zdaniami, które nie pozwalają przerywać czytania, bo trzymają na uwięzi, zmuszają do wtapiania się w treść następnych akapitów, aż mija niepostrzeżenie kolejna godzina życia z tymi ludźmi, których zachowania odsłaniają brzydkie dno piękna, słodko nas upajającego… Te klasyczne strumienie świadomości tłumacz oddał ze szczególną swobodą, zwracając uwagę na prozodię i plastyczność języka z mnóstwem zabiegów wzbogacających opisową stronę treści.

Ukochany przez Amerykanów styl potoczny z połykaniem głosek i sklejaniem całych fraz do swoistego bełkotu, w dobrym tego słowa znaczeniu, w polszczyźnie dał się zachować jedynie w dialogach, a i to nie wszędzie. Inaczej byłby nieczytelny, odpychający. Tłumacz zresztą przypomina w posłowiu, że te dwa języki są jednak kompletnie różne i że wybrał taką realizację z premedytacją. Mimo to słyszymy dźwięki, całkiem realne szmery, muzykę, wiatr w uszach, widzimy błyski światła i matowość rzeczy, pod którą coś się stale tli, prześwituje, jak to u Faulknera, gdy pisze o wojnie i lotnictwie, ale i o domu i uprawianiu roli. Można się było tego spodziewać, bo wcześniej zapowiadał drżenia sensów w innej prozie i w dwóch tomach wierszy: debiutanckim, mocno barokowym Marmurowym faunie (The Marble Faun, 1924) i już ściśle własnej, modernistycznie nowoczesnej Zielonej gałęzi (A Green Bough, 1933), która poetycko towarzyszyła pisaniu Azylu i Światłości w sierpniu.

Piotr Müldner-Nieckowski

____________

William Faulkner, Flagi pokrył kurz. Przekład: Maciej Płaza. Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2023, str. 480. Oprawa twarda, obwoluta. ISBN 978-83-8196-673-3

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko