Niesamowity jeździec
„Jeździec bez głowy” Thomasa Mayne Reida (1818-1883), autora szeregu powieści przygodowych, n.p. „Doliny bez wyjścia”, „Łowców skalpów” i utworów o tematyce marynistycznej, należy do sfery pamięci mojego dzieciństwa. Czytałem tę powieść jak „western w druku”, jako że były to czasy, lata sześćdziesiąte, gdy na ekranach polskich kin ten gatunek był stale obecny („Rio Bravo, „Siedmiu wspaniałych”, „Vera Cruz”, „Dwa złote colty”, „Pechowiec na prerii”, „Gwiazda szeryfa” i inne), a później zaczęły pojawiać się w telewizji. Tamto wydanie (1966) opatrzone było barwną okładką i ilustracjami Stanisława Töpfera i w tej wersji ukazało się kilka razy.
„Bezkresne równiny Teksasu, step, na którym pasą się niezliczone mustangi. I ich łowca Maurycy Gerald, w którym od pierwszego wejrzenia zakochuje się piękna, bogata Kreolka”. Do tego „tajemniczy i straszny jeździec bez głowy”. „Zbrodnia i namiętność, nienawiść i marzenia – i olśniewające słońce południa” – czytamy w nocie wydawniczej. Dodam kilka motywów i wrażeń od siebie. „Słońce południa” rzeczywiście jest tłem współtworzącym klimat tej powieści, w której tle jest pogranicze Meksyku i w której pojawia się historyczna nazwa fortu Alamo. Bo „Jeździec bez głowy” to western „południowy”, dziejący się pośród nagrzanej, bujnej roślinności prerii, z kaktusami na czele, western z rzadkim w tym gatunku elementem niesamowitości, którą tworzy ów tytułowy jeździec bez głowy, wydający się początkowo widmem, ale będący ciałem człowieka w poncho, z uciętą i przytroczoną do siodła głową, ofiary zbrodni. Nie można jednak nie wspomnieć o głównym czarnym charakterze powieści, którym jest wróg Geralda, kapitan Kasjusz Calhoun, który bezskutecznie próbuje rywalizować z nim o względy pięknej Luizy Poindexter. Pojawia się też m.in. zadzierzysta amazonka Izydora i rubaszny „westman” Zebulon Stump. Powieść Mayne Reida ma bogatą, gęstą fakturę, obficie dialogowaną, z gęstwiną zdarzeń, w których nawet można się zgubić, a nade wszystko sugestywny nastrój, który sprawia, że tę klasykę sprzed ponad półtora wieku czyta się z prawdziwą, „korzenną” przyjemnością czytelniczą.
Thomas Mayne Reid – „Jeździec bez głowy”, tłumaczenie Zygmunt Glinka, Wydawnictwo MG, Warszawa 2023, str. 632, ISBN 978-83-7779-900-0
—
Mit faustyczny estetyzacji poddany
Lektura „Portretu Doriana Graya” Oscara Wilde, to źródło kolejnej mojej reminiscencji z przeszłości, tym razem nieco późniejszej, z licealnej młodości, z kwietnia 1975 roku, a była to lektura podczas pobytu w szpitalu. Już pierwsze zdanie zwiastuje ów styl wyrafinowanego estetyzmu, którym odznacza się ta powieść: „Odurzająca woń napełniała pracownię, a ilekroć wietrzyk letni musnął drzewa w ogrodzie, przez otwarte drzwi wnikał ciężki zapach bzu lub mniej intensywna woń kwitnącego głogu”. W innym miejscu: „Apologia szaleństwa wznosiła się do wyżyn filozofii, a filozofia sama stała się młoda, strojna w szatę poplamioną winem i w wieniec z bluszczu, słuchała szalonej muzyki rozkoszy, jak bachantka tańczyła po wzgórzach życia (…)”. Jeszcze w innym miejscu: „Był to w swoim rodzaju pokój o ścianach wysoko wyłożonych dębową boazerią bejcowaną na oliwkowo, kremowym fryzie, suficie ozdobionym stiukami. Na podłodze wybitej ceglastym suknem leżały perskie makaty z długimi jedwabnymi frędzlami. Na misternym stoliku z indyjskiego drzewa stała statuetka Clodiona, a obok niej tom „Les Cent Nouvelles” oprawiony przez Clovisa Eve dla Małgorzaty Valois i ozdobiony złoconymi stokrotkami, które królowa ta wybrała sobie za symbol. Na kominku stało kilka błękitnych waz chińskich i pstrych tulipanów, a przez małe szybki wnikało morelowe światło letniego londyńskiego dnia”. Wilde w wielu miejscach powieści przywołuje też kulturowe „akcesoria”, n.p. przywołuje „Manon Lescaut” księdza Prevost czy „Lohengrina” Richarda Wagnera, Michała Anioła, Szekspira, Montaigne’a, Winckelmana, czy też podkreśla „doskonałość sztuki greckiej”. Ten wszechobecny estetyzm może się współczesnemu czytelnikowi wydać sztuczny i minoderyjny, a nawet kiczowaty. Jednak stylistyka, którą zastosował Oscar Wilde w epoce powstania jego utworu precyzyjnie wpisywała się w przyjęty światopogląd artystyczny związany z wyobrażeniem sztuki jako czystego piękna, spojonego z hasłem „sztuka dla sztuki”, typowego dla epoki schyłku XIX wieku i przełomu wieku XX. Regule tej w świadomości Wilde’a podlega także religia, która traktowana jako fenomen wyłącznie estetyczno-kulturowy, we fragmencie, gdy Dorian Gray zamierza przejść na katolicyzm wyłącznie z powodu „rzymskiego rytuału, który zawsze miał dla niego wielki urok”. „Lubił klęczeć na marmurowych posadzkach i obserwować księdza, jak w sztywnej szacie kształtem przypominającej kielich kwiatu, odchylał białymi dłońmi zasłonę tabernakulum lub wznosił do góry w klejnoty zdobną monstrancję z białym opłatkiem (…)”. Tę estetyzację uosabia w powieści także postać lorda Henry Wottona, londyńskiego dandysa.
Powieść pełna jest też „złotych myśli”, wykwintnych mądrości, aforyzmów, co także zgodne jest z duchem ówczesnej prozy powieściowej: „Istnieje nawet prawdopodobieństwo, że im człowiek jest mniej szczery, tym bardziej jego myśl jego jest czystym przejawem intelektu (…)”; „Kobieta oznacza triumf materii nad umysłem, jak mężczyzna triumf umysłu nad moralnością”; „Jedynym sposobem pozbycia się pokusy, jest uleganie jej. Gdy będziemy się jej opierali, dusza zachoruje z tęsknoty za tym, czego sobie sama odmawiała”; (…) „największe zdarzenia świata dokonują się w mózgu. W mózgu też i jedynie w mózgu dokonują się największe grzechy świata”.
Także główna idea „Portretu Doriana Graya” ubrana jest w szatę kulturową i to w sposób otwarty, wręcz ostentacyjny, poprzez przywołanie powieści Honoriusza Balzaca „Jaszczur”, po którą sięga Dorian. „Była to najdziwniejsza książka, jaką kiedykolwiek czytał. Grzechy świata, przybrane we wspaniałe szaty, zdawały się przeciągać w niemym korowodzie, przy akompaniamencie cichych tonów fletni…”. (…) Była to powieść bez akcji (…) psychologiczne studium młodego paryżanina, który w dziewiętnastym wieku czyni próbę przeżycia wszystkich namiętności i systemów myślowych, jakie panowały we wszystkich epokach prócz współczesnej mu. Pragnie on niejako połączyć w sobie wszystkie nastroje, jakim podlegał duch świata, w równej mierze kochając z powodu ich sztuczności wszystkie owe rezygnacje, które ludzie zwą niesłusznie cnotami, jak i owe naturalne bunty, dziś jeszcze przez mędrców uważane za grzechy. Styl tej książki był dziwnie cyzelowany, żywy i niejasny zarazem, naszpikowany żargonem i archaizmami, terminami technicznymi i starannie opracowanymi parafrazami – styl cechujący najsubtelniejszych artystów francuskiej szkoły symbolicznej. Były w tej powieści metafory, potworne jak orchidee i tak samo delikatne w barwie. Życie zmysłów nakreślone było słowami mistycznych filozofów. Chwilami trudno było wprost rozróżnić, czy czyta się ekstatyczne uniesienia średniowiecznego świętego, czy chorobliwe zwierzenia nowoczesnego grzesznika. Była to książka trująca. Ze stronic jej unosiła się jakby ciężka woń kadzidlana, mgłą przesłaniając umysł”. Balzakowski „Jaszczur” jest nawiązaniem do „Fausta” Goethego, wariantem mitu faustycznego o człowieku sięgającym po swoje maksymalne cele, marzenia, aspiracje kosztem odłożonej w czasie osobistej zatraty i ciężkiej zapłaty za ich realizację. W „Jaszczurze” życie głównego bohatera, Rafała de Valentin ulega gwałtownemu skracaniu po każdym spełnieniu pragnienia, a znajduje to fizyczny wyraz w kurczącej się skórze egzotycznego gada, ofiarowanej mu przez demonicznego darczyńcę, starego paryskiego antykwariusza. W „Portrecie Doriana Graya”, wraz z każdym grzechem spełniającym instynkty tytułowego bohatera, jego wizerunek na portrecie wykonanym przez przyjaciela malarza Bazylego Hallwarda, brzydł, starzał się i umierał. Powieść Oscara Wilde jest tworem swojej epoki, bardzo już odległej, ale mimo swej anachroniczności i wybujałego, nieco chorobliwego estetyzmu pozostaje lekturą fascynującą, ciągle aktualną metaforą losu człowieka pragnącego.
Oscar Wilde – „Portret Doriana Graya”, przekład Maria Feldmanowa, Zysk i S-ka, Poznań 2022, str. 240, ISBN 978-83-7785-464-8
—
Odmienne stany świadomości
Gdy w 1984 roku (rok wcześniej, w 1983, „Stankiewicz” opublikowany został w piśmie „Literatura”), nakładem Państwowego Instytutu Wydawniczego ukazał się złożony z dwóch obszernych opowiadań (lub raczej dyptyku składającego się z jednego obszernego opowiadania i jednej niewielkiej powieści) tom prozy „Stankiewicz. Powrót” Eustachego Rylskiego, to owo literackie wydarzenie przeszło wtedy bez należnego mu echa. Książka rozeszła się wprawdzie wśród czytelników bardzo dobrze, ukazało się co prawda kilka bardzo pochlebnych recenzji w prasie kulturalnej, ale daleko było od tego do prawdziwego rozgłosu należnego pisarskim narodzinom „alchemika słowa” jakim później obwołany został Rylski. Nie bez znaczenia był zapewne fakt, że 40-letni wtedy (rocznik 1944) pisarz był nieznanym naówczas zupełnie debiutantem i to późnym. Wydaje się jednak, że milczenie w jakim szybko utonęły jego opowiadania, mogło mieć, mimo uznania krytyków dla ich nieprzeciętnych literackich walorów, przyczyny – powiedzmy – natury kulturowo-politycznej, wpisanej w klimat tamtego czasu, okresu swoistego zawieszenia, jaki nastąpił po zakończeniu stanu wojennego. Aliści zacznijmy od początku, jak mawiał Jerzy Waldorf. „Stankiewicz” (podobnie jak „Powrót”), to rzecz napisana bardzo klasycznym, tradycyjnym stylem prozy wyraźnie nawiązującej do realizmu XIX-wiecznego. Nie ma w niej nic ze „zbereźnictwa”, więc umieszczenie przez Piotra Kuncewicza omówienia prozy Rylskiego w rozdziale „Zbereźnicy” jego autorskiej historii polskiej literatury współczesnej „Agonia i nadzieja”, było chyba wynikiem niedopatrzenia albo intelektualną prowokacją. Tytułowy pułkownik Hubert Stankiewicz, oficer rosyjski polskiego pochodzenia, po wielu latach nieobecności w ojczyźnie, przybywa, w okresie panującej w Rosji wojny domowej, do Warszawy i konstatuje, że zmitologizowana „polskość”, której echa docierały do niego od dzieciństwa, ma niepowabny, pospolity, wręcz patologiczny kształt jego szlacheckiej, polskiej rodziny. Warszawę znajduje Stankiewicz jako miasto „małe, brudne i prowincjonalne”: „Nie znajdował tu fantazji i tej odrobiny szaleństwa, tak charakterystycznej chociażby dla Odessy, czy wyrafinowanej chęci życia i użycia nadającej ton Petersburgowi, nie było też mgiełki spokoju i jowialności połączonej z wszechobecnym nadmiarem wszystkiego, tak typowej dla Moskwy. (…) Czuło się wszechobecny, miękki, obezwładniający przymus, rodzący bardzo swoisty rodzaj oporu. Oporu, jak się wydawało, istniejącego w sferze intelektualnej, a nie emocjonalnej, w związku z tym niepowszechnego. Cóż Polska – myślał omijając kałuże – Prywiślański Kraj, akurat taki, jak Nadamurski, jak każdy inny. (…) Cóż tu mówić: Polska, śmieszne po prostu. Nie znalazł też w mieście powozów, ładnych zaprzęgów (…) Tutaj snuły się ulicami odrapane dryndy (…)”. Te minorowe refleksje, zdradzające coś więcej niż zwykłą niechęć Stankiewicza do „Prywiślańskiego Kraju” potwierdza rozmowa z warszawską kuzynką (również od strony fizycznej pokazaną w sposób dość zniechęcający, co stanowi część metody budowania charakterystyki postaci przez Rylskiego), z którą wchodzi w kolizję z powodu różnic ocen walorów moralnych niesionych przez polskość, wynoszonych przez rozmówczynię na piedestał, a przez niego traktowanych co najmniej sceptycznie. Odczucia Stankiewicza „żyruje” niejako przypadkowy rozmówca z Hotelu Europejskiego, kupiec z Podola, podczas rozmowy o kobietach: „Jak one, szanowny panie, mogą być ładne (…) kiedy oni tu rypią się, panie, za przeproszeniem, między sobą i na okrągło. Wujek kuzynkę, kuzyn ciotkę, ciotka wujka i tak dalej. One wszystkie są ze sobą sparzone na ament. To się u nich nazywa koligacja, koligacja, szanowny panie, furda pieniądze, furda zdrowie, furda zdrowy rozsądek, koligacja, panie, to u nich ważne. Ta sfera nie ma tu ani polotu, ani rozmachu. I stąd nóżka krótka, często krzywa, pierś jak królicze ucho, oko małe, przygasłe od młodości, włosy jak mysie futerko. Panie, w Rosji są kobity, ale tam i Ukrainiec progenituruje, i Bałt, i Tatar, i Ormianin. Jak się to wszystko wymiesza, to potem umierasz pan z miłości”. Brzmi to jak echo eugeniki, ale w przypadku szlachty polskiej nie pozbawione jest trafności. Po kolejnej rozmowie z tą samą kuzynką na rodzinnym balu Stankiewicz snuje taką oto refleksję: „Co oni z tą Polską? (…) Czym dla nich była Polska? Spłachetkiem ziemi, na której się urodzili, ostatecznie zupełnie przypadkiem? Czy stanem świadomości? A może dążeniem do czegoś, czego i tak nigdy się nie osiąga? Jestem inny czy biorę sprawy po prostu takimi, jakie one są? Jeśli tak jest, to znaczy, że jestem uczciwy. Uczciwszy od nich wszystkich; dla nich patriotyzm jest parawanem, za którym chowają swój strach i bezradność”.
Osią znacznie obszerniejszego „Powrotu” jest podobny motyw: zrusyfikowanego Polaka Maksymiliana Rogoyskiego, również carskiego oficera, pochodzącego z rodziny wzbogaconej na upadku powstania styczniowego. Skądinąd zarówno w „Stankiewiczu” i w „Powrocie”, powstanie 1863 roku pojawia się w retrospekcjach, w roli ekspozycji źródeł losu obu oficerów, Rosjano-Polaków oraz jako metoda pokazania odmiennych stanów świadomości, jakie towarzyszyły obu narodom, stanom świadomości nie mniej je dzielącym niż tylko zewnętrznie brane wydarzenia militarne i polityczne. Rogoyski z „Powrotu”, także przyjeżdża do Polski, mając w tyle głowy niektóre wątki „kompleksu polskiego”, choć nie tak silnie jak Stankiewicz. Przyjeżdża do Polski z intencją osiedlenia się w niej. Ponosi jednak klęskę, bo jego psychiczne z „dna” nie wytrzymuje konfrontacji z „dna” polskim. „Eustachy Rylski burzy stereotypy na temat literatury o Polsce pod zaborami – czytamy recenzji wydawniczej – Powieściowy dyptyk zamiast nieznośnie niezłomnych bohaterów sugestywnie ukazuje protagonistów z krwi i kości. Uwikłani w burzliwy czas przełomu XIX i XX wieku, sytuację polityczną, rodzinną i osobistą, nie wzywają Boga ani ojczyzny. Skazani na samych siebie, są ponad wszystko, nawet ponad swój los… Hubert Stankiewicz po latach mści się na Kozaku, który podczas powstania styczniowego zabił jego ojca-powstańca. Sam nie wie, czy robi to z potrzeby czy z obowiązku… Max Rogoyski z kolei wraca z wojny do rodzinnego majątku w odrodzonej Polsce. To trudny powrót, bo jego dziad zbił fortunę, szmuglując broń dla powstańców, a następnie ich denuncjując… Opowieści o ich losach stają się dla Rylskiego pretekstem do rozważań nad takimi wartościami, jak: polskość, patriotyzm, honor czy rodzina”. Wydaje się, że po czterdziestu latach od ukazania się dyptyku Rylskiego, znów nabiera on kolorytu i aktualnych sensów, aktualnych wtedy, ale po przełomie 1989 roku nieco wyblakłych. Kwestie relacji w obrębie kompleksu polsko-rosyjskich resentymentów ponownie stanęły na porządku czasu, w którym żyjemy, bo i na linii Polska-Rosja od 2010 roku znów panuje epoka lodowcowa, a i problemat stosunku do patriotyzmu polskiego, fenomenu polskości, w szczególności w kontekście głębokiego, wrogiego podziału Polaków na dwa mentalnie różne narody, nabrał ponownie nowych barw, nowych znaczeń i nowej intensywności. Dyptyk Rylskiego jest też jednak opowiedzeniem się za koncepcją egzystencji na indywidualny rachunek jednostki, bez podpórek, na przykład w postaci „wyimaginowanej wspólnoty polskości”
Eustachy Rylski – „Stankiewicz. Powrót”, (tekst ponownie zredagowany przez autora), Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2018 , str. 362, ISBN 978-83-06-03428-8
—
Dramatyczne przygody Andrzeja Boboli
Być może słowo „przygody” brzmi tu niestosownie w obliczu tragicznego, okrutnego końca życia tytułowego bohatera, ale zaryzykuję tę formułę. Opowieść Czesława Ryszki o Andrzeju Boboli (1591-1657), świętym Kościoła katolickiego, jest – poza jej aspektem religijnym, związanym z jego misją jako zakonnika i z wiarą w cuda czynione przez niego jako świętego po męczeńskiej śmierci z rąk Kozaków – także barwnie napisaną i pięknie zilustrowaną historią bardzo burzliwego, a tym samym pasjonującego okresu w historii Rzeczpospolitej. To czasy wojen kozackich, czasy panowania Wazów, czas bitwy pod Beresteczkiem, czasy szwedzkiego „potopu” i oblężenia Jasnej Góry, zatem najłatwiej jest chyba ożywić i przygotować wyobraźnię potencjalnego czytelnika odwołując się do skojarzeń z sienkiewiczowską „Trylogią”, tym bardziej, że niektóre aspekty życia i śmierci Andrzeja Boboli mogą wzbudzić reminiscencje z losami niektórych bohaterów tejże, nawet nie wyłączając imiennika, Andrzeja Kmicica, Longina Podbipięty czy Michała Wołodyjowskiego. Gdybym rekomendował tę edycję jako konfesyjną, obawiam się, że mógłbym zniechęcić do jej lektury część czytelników. Mam jednak ten komfort, że mogę zarekomendować lekturę opowieści o życiu i śmierci Andrzeja Boboli jako ze wszech miar pasjonującą historię godną scenariusza filmowego. I wcale nie musiałby to być film czy serial nastawiony na otwartą, deklaratywną konfesyjność, ale po prostu opowieść barwna, dynamiczna i w końcu mrożąca krew w żyłach.
Czesław Ryszka – „Andrzej Bobola. Orędownik Polski. Życie, męczeństwo, śmierć”, Biały Kruk, Kraków 2023, str. 351, ISBN 978-83-7553-397-2
—
„Zabij pożyczonym mieczem”
„W 2021 roku Fundacja Oratio Recta opublikowała pierwszą część cyklu powieściowego Tomasza Turowskiego „Zabij pożyczonym mieczem”, p.t. „Oko smoka” – czytamy w nocie wydawniczej. – Opowiada ona o trwającej od lat bezpardonowej walce o prymat w świecie. Wywiady trzech mocarstw – USA, Rosji i Chin – prześcigają się w metodach niszczenia przeciwnika. Niektórzy oficerowie myślą, że wszystkie chwyty są dozwolone. Czerpiąc inspirację ze starych traktatów o sztuce walki, usiłują „zabić pożyczonym mieczem”. Gdy dochodzi do krwawego ataku na naukowe centrum rosyjskie w Ałtaju, jeden z tropów wskazuje na Amerykanów. Zanosi się na globalny kryzys. Trudno jednak wyprowadzić w pole rosyjskie i amerykańskie służby specjalne. Szczególnie, gdy obu pomaga były oficer polskiego wywiadu – Paweł. Akcja tej trzymającej w napięciu do samego końca opowieści o walce wywiadów toczy się w przepięknej scenerii Ałtaju i Mongolii, stepów i gór, pośród dzikiej przyrody i wśród ludzi, kultywujących stare wierzenia i nieznane Europejczykom obrzędy. W podobnej konwencji utrzymany jest opublikowany w 2023 r. „Chichot hieny” – obfituje w nagłe zwroty akcji, łączy elementy powieści szpiegowskiej i political fiction, sugestywnie pokazuje tajniki pracy wywiadu. Zwieńczeniem tej trylogii, jej fabularnym dopełnieniem jest powieść „Wzrok Cerbera”.
W „Oku smoka” jest także mowa o globalnych niebezpieczeństwach wynikających z gier parawojennych, jakie toczą między sobą mocarstwa walczące u supremację światową. Autor powieści zwraca uwagę, że grozi to tym, iż oręż masowego rażenia, jeśli nie będzie przedmiotem skutecznej ( a więc także obwarowanej drakońskimi karami za nieprzestrzeganie reguł) kontroli, „postawi kropkę na naszej cywilizacji”. Przytacza on antyczną myśl: „Si vi pacem para bellum” („Chcesz pokoju, szykuj się do wojny”) i parafrazuje ją: „Si vis pacem, para pacem non bellum” („Kto pragnie pokoju, niech przygotowuje pokój, nie wojnę”). W „Chichocie hieny” zobrazowane zostało zjawisko alienacji, wyobcowania potężnych, ponadnarodowych organizacji finansowych, bezwzględnie dążących do pomnożenia już teraz kolosalnych zysków. Osią tematyczną „Wzroku Cerbera” jest zagrożenie użyciem w celach terrorystycznych, a także w celu zapanowania nad światem, najnowocześniejszych technologii, m.in. IT, AI (Sztucznej Inteligencji”) i komputerów kwantowych. „Przestępcze zastosowanie tych wynalazków (…) może pokazać wszystkim, że klasyczny terroryzm, znany nam z XIX, XX i aktualnego też wieku, to pieszczoty w porównaniu z tym, czego możemy stać się świadkami”.
„Wzrok Cerbera”, będąc trzecią częścią trójksiągu „Zabij pożyczonym mieczem” jest tym bardziej wart lektury, naprawdę pasjonującej, nie tylko dlatego, że jest kontynuacją dwóch poprzednich tomów, ale także dlatego, że ma od nieco inny, uzupełniający charakter. Można odnieść wrażenie, że obok tej warstwy powieści, która tworzy sensacyjną, atrakcyjną akcję – „Wzrok Cerbera” jest nieco bardziej niż poprzednie tomy, wzbogacony o warstwę o charakterze analityczno-intelektualnym, co skądinąd uzasadnia jej temat. Skądinąd autor zwraca na taki oto aspekt uwagę w epilogu „Wzroku Cerbera”: „Niektórzy twierdzą, że problem z książkami Turowskiego wynika stąd, że pisze zbyt mądrze. Mimo wymiaru ironicznego tego sformułowania, poważnie rzecz biorąc, trudno mi się z tym zgodzić. Po prostu nie uważam amatorów literatury sensacyjnej za czytelników drugiej kategorii. Wiem, że szukają w niej ucieczki od depresyjnej często rzeczywistości, ale nie są przez to ani mniej inteligentni, ani mniej kulturalnie obyci od czytających inne rodzaje literatury. I dlatego piszę tak, jak piszę”. „Wzrok Cerbera”, tak jak „Oko smoka” i „Chichot hieny” czyta się rewelacyjnie jako literaturę z gatunku tzw. powieści szpiegowskiej i nie uważam za przesadę określenie go jako „polskiego Le Carré, choć Turowski podobno znacznie przewyższa Anglika skalą doświadczeniem w pracy wywiadowczej.
Czytałem obie te powieści z ogromnym zainteresowaniem, także dla jej walorów literackich. Przyszło mi przy tym na myśl, że w tym przypadku nie mogę mojej czytelniczej percepcji oddzielać od osoby i profesji autora. Nie mamy bowiem do czynienia z pierwszym z brzegu „cywilnym” autorem, amatorem tematyki, który postanowił dać upust swej pasji i fantazji oraz zdobytej z trzeciej ręki wiedzy o działalności wywiadowczej, szpiegowskiej czy jak ją tam nazwać. Bowiem autor, Tomasz Turowski, to postać szczególna. Żeby czegoś nie pomylić, zacytuję ze skrzydełka egzemplarza: „Tomasz Turowski (ur. 1948) jest autorem szeregu poczytnych powieści, w których pokazywał – poprzez atrakcyjne fabuły kulisy i tajniki pracy wywiadowczej. Znał taką działalność z autopsji, bowiem przez wiele lat był funkcjonariuszem polskiego wywiadu (karierę zakończył w stopniu pułkownika). Wykonywał różnorodne zadania – jako jezuicki kleryk pracował w Watykanie i w Paryżu, studiował filozofię na Papieskim Uniwersytecie Gregoriańskim, był dziennikarzem Sekcji Polskiej Radia Watykańskiego i w tym charakterze kontaktował się z papieżem Janem Pawłem II. Po pozytywnej weryfikacji w 1990 r. Pracował w dyplomacji –m.in. jako ambasador RP na Kubie i ambasador tytularny w ambasadzie w Moskwie. W 2013 roku został opublikowany wywiad-rzeka z im p.t. „Kret w Watykanie”. Dotąd ukazały się takie jego książki jak powieść „Egzekucja” oraz cykl powieściowy „Bohaterowie cichego frontu”.
Podczas lektury miałem zatem w tyle głowy profesję i doświadczenie autora, co wytwarzało we mnie uczucie kontaktu z autentyzmem, jako że byłoby nonsensem przyjęcie założenia, że choć powieści mają formę prozy beletrystycznej, to tak doświadczony oficer wywiadu mógł zupełnie abstrahować od swojej zawodowej praktyki i puścić wyłącznie wodze fantazji, choć zapewne są w nich także pasma fikcyjne, bo to w końcu proza literacka a nie raport czy reportaż. W powieściach TT mamy grę i walkę wywiadów (głównie mózgową, choć broń palna też czasem się odzywa), wszelkie związane z nią dramatyczne i sensacyjne sytuacje, barwne, intrygujące postacie, interesujące miejsca geograficzne, a także niewielką dawkę soczyście zobrazowanego seksu. Autor wzbogacił „Wzrok Cerbera”, podobnie jak każdy z poprzednich tomów, w „spis postaci”, nieco przypominający tradycyjną formułę poprzedzania tekstu sztuki teatralnej zestawieniem „osób dramatu” i podania miejsca (miejsc) akcji. Jest wśród nich między innymi bardzo ważna, nieobecna w poprzednich tomach, postać Antony Midasa. Czytelnikom podsuwam dodatkowo do rozwiązania zagadkę personalną, kto także i pod jakim mianem, jest wśród licznych bohaterów powieści, ale bez podania żadnych ułatwień. „Szukajcie a znajdziecie” – jak mówi Pismo. A ci, którzy oddadzą się tej fascynującej lekturze, spotka dodatkowy, przyjemny bonus – zapowiedź Autora, że niebawem zaprosi ich w kolejną powieściową podróż.
Tomasz Turowski – „Wzrok Cerbera. Zabij pożyczonym mieczem”, Fundacja Oratio Recta, Warszawa 2023, str. 367, ISBN 978-83-67220-16-3
—
Z kufra wspomnień
Takich wspomnień naczytałem się już w czytelniczym rzemiośle dziesiątki. Ich autorzy, zazwyczaj przedstawiciele najszerzej rozumianego pokolenia wojennego, poruszali się z grubsza biorąc w tej samej ogólnie rozumianej przestrzeni historycznej i społecznej. Powtarzają się wzorce wszelkich doświadczeń, od materialnych do intelektualnych, powtarzają się nawet pewne środowiska, instytucje. No cóż,w końcu życie danego pokolenia czy generacji toczy się we wspólnej przestrzeni, a nie wyizolowanej bańce. Mimo to, nie w każdym przypadku, ale zazwyczaj czerpię z tych lektur satysfakcję. Zgodnie bowiem z fundamentalną zasadą obecną w sztuce, jeśli stu malarzy będzie malowało ten sam obiekt, to każdy obraz będzie inny. Marek Barański (rocznik 1943), profesor historii, wywodzi się z przedwojennej inteligencji, naznaczonej wojną, powojennymi tułaczkami, biedą, opresją stalinizmu, późniejszym PRL-em, działalnością w harcerstwie, aż po przełom 1989 roku. Opowieść Barańskiego wiedziona od dzieciństwa i rodzinnej genealogii, przepełniona jest interesującym obrazem, pełnym ciekawych detali, tamtych czasów, napisana została sprawnym językiem, skromnie, bez efekciarstwa, ale z oszczędnie dozowanymi elementami anegdotycznymi (n.p. o Adamie Michniku). Sportretowana w nim została najstaranniej, a przy tym ciekawie opozycja, od marca 1968 roku począwszy, poprzez powstanie KOR, „Solidarność”, po czerwiec 1989.
Marek Barański – „Wspomnienia. 1943-1989”, wstęp Jan Żaryn, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2020, str. 488, ISBN 978-83-8196-136-3
—
Tylko we Lwowi. Podróż sentymentalna
Tom lwowskich wspomnień Marii Woś (rocznik 1934), wrocławskiej dziennikarki, także z inteligenckiego domu, skonstruowany został inaczej niż u Barańskiego. Linią wspomnień przede wszystkim emocjonalnych, sentymentalnych, ewokowanych podczas podróży sentymentalnej do Lwowa. Mniej tu historii i polityki, choć Woś także oparła się o działalność w opozycji. Bogato ilustrowany tom, również jest fragmentem historii polskiego Lwowa, z całym kulturowym bogactwem tego miasta.
Maria Woś – „LeoPolka … a ja się ze Lwowa nie ruszę za próg”, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2023, str. 577, ISBN 978-83-8196-702-0
—
Urodzone z przemocy i przymusu
Na okładce studium Jakuba Gałęziowskiego, wśród innych fotografii, figuruje wizerunek chłopca o ciemnoskórej twarzy i takich też rysach. To Janusz Majewski, syn Polki i czarnoskórego żołnierza, spłodzony w ostatnich tygodniach wojny z przypadkowej, incydentalnej relacji cielesnej jego matki. I właśnie losy dzieci spłodzonych i urodzonych w tym okresie oraz losy ich matek i rodzin są tematem tego studium wydanego przez Krytykę Polityczną. Okoliczności poczęcia takich dzieci były różne: zarówno z gwałtu i kontaktów wymuszonych jak i z całkowicie dobrowolnych, reakcje mężów, rodzin kwestia aborcji takich ciąż wiążąca się z ambiwalencją prawa i praktyk w tej sferze – oto kwestie które autor poddał gruntowym badaniom archiwalnym i analizom. Poruszył autor także drażliwe kwestie obyczajowe związane z gwałtami, n.p. przytaczając konstatację zawartą w jednych ze wspomnień, że „bardzo wiele kobiet ciężarnych w wyniku gwałtu było bardzo nieatrakcyjnych i w zaawansowanym wieku”, a to oznacza, co jeden z obserwatorów skonstatował w Domu Matki i Dziecka, brutalną determinację gwałcicieli. „My zaraz po wojnie to musielim dać się badać, którą Ruskie mieli, do Starogardu musielim jechać. Tyle kobiet i wszystkie majtki mają w garści. Mama mnie mówiła tak: jeślibyś czasem w ciąży była, to nie daj sobie nic zrobić. Jak ci pan bóg dał to nieszczęście, to niech to się to urodzi” – wspominała Kaszubka ze wsi. Gwałtów na Polkach i Niemkach dokonywali najczęściej czerwonoarmiści, a także, za okupacji, Niemcy na Polkach. Rodziły się także dzieci robotnic przymusowych i dipisek, dzieci jeńców wojennych. Jednak zadana kobietom przemoc wynikająca z gwałtu okazywała się często przemocą podwójną, gdy spotykały się z odmową wykonania aborcji, z koniecznością pogodzenia się z ciążą i porodem pod przymusem. Kobiety nie zawsze uzyskiwały zgodę na aborcję, o którą zwracały się do specjalnych komisji lekarsko-społecznych PCK. Praktyka z tym zakresie była niekonsekwentna. Niektórym kobietom wydawano te zezwolenia, innym nie, przy czym kryteria były także traktowane niekonsekwentnie. Na ogół wydawano (prokurator) zgodę na aborcję po ewidentnym gwałcie (choć nie zawsze), ale tam, gdzie było to trudne do ustalenia (wiele kobiet podejrzewano o fałszywe zeznania), takich zgód nie otrzymywały. Ponadto pojawiły się argumenty demograficzne, czyli uznanie że trzeba sprzyjać zwiększeniu przyrostu naturalnego. Tak uważała n.p. Maria Skokowska-Rudolf, naczelniczka Wydziału Opieki nad Matką i Dzieckiem w Ministerstwie Zdrowia w roku 1945: „W Domach Matki i Dziecka należy przewidzieć oddział dla kobiet w ciąży ofiar gwałtów w wypadku, gdy ta ciąża ta ma być donoszona” – pisała w urzędowym raporcie Maria Skokowska-Rudolf. Jednak nie wszystkie kobiety zgwałcone zwracały się o aborcję, w generalnej skali stanowiły raczej mniejszość. Ogromna cześć kobiet potulnie, bez sprzeciwu rodziła dzieci z gwałtu, co wspomagane było przez konserwatywne prawo antyaborcyjne (kodeks karny z 1932 roku) i postawę konserwatywnych na ogół lekarzy („córka poczęta i urodzona w wyniku gwałtu”). Studium Gałęziowskiego rozpoczyna jednak kwestia wojennej przemocy seksualnej na Bałkanach podczas wojny w latach 90-tych. Tam także mowa o dzieciach poczętych w wyniku wojennej przemocy (n.p. gwałtów na Bośniaczkach). Określa się je skrótem CBOW (Children Born of War). To dramatyczne zjawisko skutkowało także ogromnymi konsekwencjami psychologicznymi, moralnymi, ciężką traumą czy sieroctwem Najtrafniej oddaje je sztuka, głównie literatura, i to właśnie w jej sferze dokonała się detabuizacja tematu i przełamanie milczenia. Te wątki pojawiły się w takich utworach jak „Kolumbowie” Romana Bratnego, „Miesiąc matki boskiej” Marka Hłasko, „Legenda ostatniej barykady” Marii Starzyńskiej, „Kontrakt panny Brandt” M.Kabat, „Pokochałam” M. Kareta, „Droga do Różan”, B. Ziembickiej, tom 3, „Tylko dzięki miłości” W. Nowak, „Nieczułość” M. Bundy, w serialu „Polskie drogi” Janusza Morgensterna, w filmach „Gdy miłość była zbrodnią” Jana Rybkowskiego, „Urodzony po raz trzeci” Stanisława Jędryki, „Jak być kochaną” Wojciecha J.Hasa, „Joanna” Feliksa Falka, „Zerwany kłos” w reżyserii Witolda Ludwig, w niemieckim serialu „Nasze matki, nasi ojcowie”. Napisane z gruntowną naukową metodycznością i nieodłącznym od tego gatunku pismiennictwa chłodem, dzieło Jakuba Gałęziowskiego żarzy się jednak podskórnie dramatyczną i tragiczną emocją losów kobiecych.
Jakub Gałęziowski – „Niedopowiedziane biografie. Dzieci polskie urodzone z powodu wojny”, Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2022, str. 458, ISBN 978-83-67075-35-0