Wszystko o czym teraz będę pisał ,zaczęło się dla mnie w sposób dziwny i na początku zupełnie niezrozumiały. Prawda o zdarzeniu sprzed wielu wieków przemieszczała się z wydarzeniami dziejącymi się współcześnie, w których sam musiałem uczestniczyć. Wiele z nich docierało do mnie w strzępach, budziło zdziwienie, ale nie starałem się powiązać je z sobą, aż do tego momentu…
Zresztą zacznijmy opowieść od chwili, w której zaobserwowałem pierwszy raz coś dziwnego. Ale wcześniej kilka słów wprowadzenia.
Obok mojej posiadłości w Kątach Rybackich mieszkał po sąsiedzku starszy pan, który przez wiele lat był sternikiem i kapitanem pływającym w żegludze śródlądowej. Często opowiadał mi o swoich przygodach związanych z pracą na wodzie, o wielkich barkach, które musiał przeprowadzić w wąskich rzekach i kanałach. Było to zadanie niezwykle trudne, wymagające dużych umiejętności żeglarskich i dobrego oka.
Słuchałem tych opowieści bardzo często, przyznam, że czasami je prowokowałem, bo świat, o którym opowiadał mi stary marynarz, był światem zupełnie innym od mojego, bardzo egzotycznym, choć często żył swoim życiem za moim oknem w licznych kanałach, rzekach spływających do morza i Zalewu Wiślnego i ja go przez wiele lat nie dostrzegałem.
Dom sternika był malutkim, murowanym domkiem otoczonym zielenią, ścianą lasu z jednej strony z drugiej sąsiadował z wąską uliczką prowadzącą przez las do Bałtyku na cudowną, zupełnie wyludnioną plażę. Z trzeciej a zarazem i czwartej strony posiadłość dotykała mojego podwórka. Oddzielał nas od siebie parkan i krzewy gęstej leszczyny, którą posadziłem własnoręcznie zaraz po zakupieniu domu nad morzem.
Jakoś tak kilka lat po moim przybyciu do Kątów Rybackich stary marynarz zachorował i wkrótce potem zmarł. Dowiedziałem się o tym już po fakcie. Nie było mnie wtedy w Kątach Rybackich, przebywałem w moim drugim domu w mieście.
Dom odziedziczyły dzieci marynarza i wkrótce potem otrzymałem propozycję zakupu posiadłości. Gdy mi ją złożyły, byłem trochę zdziwiony, ale powiedzieli, że ojciec przed śmiercią kazał im taką propozycję złożyć.
Ofertę przyjąłem i wkrótce zdemontowałem parkan oddzielający obydwa podwórka, wyciąłem chaszcze otacząjące dom i wyremontowałem domek starego marynarza.
Pewnego dnia, kiedy robotnicy skończyli remont, wczesnym porankiem usiadłem na ławeczce obok dużego, orzechowego drzewa i czytając gazetę od czasu do czasu zerkałem na liczne ptactwo, które w ten majowy ranek, śpiewając, ćwierkając, gwiżdżąc, fruwało dookoła, chcąc przywitać wiosnę.
Nagle ptaki zamilkły, przerażone chowały się w gęstwinach krzewów i liściach drzew. Pomyślałem, że w pobliżu pokazał się lis albo kuna, drapieżnik niezwykle niebezpieczny dla ptaków. I kiedy tak szukałem wzrokiem po ziemi nic nie dostrzegając, usłyszałem nad głową dziwny szum – cichy, spokojny i zrównoważony. Podniosłem głowę i zamarłem z wrażenia. Bezpośrednio nad moją głową na daszku okalającym domek usiadł ogromny orzeł Bielik. W swoim życiu widziałem już wiele orłów z tego gatunku, ale ten był zupełnie inny. Był ogromny z mocno posiwiałymi już piórami, co mogło świadczyć o tym, że jest już stary, szpony miał wyjątkowo twarde, dostrzegałem jak mocno stalowym uciskiem wbijają się w drewnianą kalenicę budynku.
Orzeł przechylał głowę, patrzył uważnie na mnie i od czasu do czasu głosem mocnym, takim, który wzbudzał lęk i szacunek w całym lesie wykrzykiwał w przestrzeń swoje iiiiiiiiiiyyyiiiiyyy. W pewnym momencie usłyszałem, że artykulacja głosu ulega zmianie, miast takiego samego okrzyku, wydawanego przez wszystkie Bieliki na całym świecie, ten krzyczy trochę inaczej. Ot, coś jakby ilio.ilio, ilion,ilion,iliona,iliana, iliana.
Zamarły, bojący się spłoszyć tego cudownego ptaka siedziałem z głową zadartą do góry, zdając sobie jednocześnie sprawę z tego, że uczestniczę w spektaklu, jaki nikomu na całym świcie chyba nigdy nie był dany. Czułem, że ten cudowny orzeł swym wzrokiem mnie hipnotyzuje, że jego krzyk niesie treść, przekaz jakiś, którego nie potrafię zrozumieć, ale także, że wszystko to ma swój bardzo głęboki sens.
W całej sylwetce Bielika był coś wyjątkowo smutnego, w jego głosie, ruchach tkwił ogromny ładunek dramatu. I był to przekaz zupełnie zrozumiały, zupełnie czytelny od pierwszego momentu, kiedy usiadł na dachu i pierwszy raz przekrzywił głowę patrząc na mnie.
Nie wiem jak długo trwał ten seans, pięć minut, czy pół godziny, ale dla mnie minął on zbyt szybko. W pewnym momencie orzeł krzyknął jeszcze dwa razy, odbił się od kalenicy i cudownym ruchem skrzydeł, takim jakie mają tylko ptaki drapieżne, poleciał w stronę lasu. Jego ogrom powodował, że kiedy przelatywał nad wierzchołkami pierwszych sosen, szczyty drzew zafalowały jakby uderzyła w nie ściana huraganu.
Po chwili wszystko wróciło do normy, ptaki zaczęły śpiewać i ścigać się wokół drzew, ja podniosłem z ziemi gazetę, która zsunęła się z moich kolan i zacząłem rozmyślać, że przecież wszystko to, co od pewnego czasu obserwowałem, co tkwiło w mojej głowie, było tylko snem. Ot, zdrzemnąłem się na kilka chwil, przyśnił mi się orzeł i całe to wydarzenia.
– Bóg, wiara, sen, mara – przypomniałem sobie stare powiedzenie mojej babci.
Coś jednak pozostało we mnie z tego wszystkiego, bo kiedy wróciłem do siebie, zacząłem rozpytywać kobiety zatrudnione w naszym pensjonacie, czy widziały ogromnego orła, który usiadł na kalenicy małego budynku w głębi ogrodu?
Patrzyły na mnie oczami pełnymi zdziwień.
– Orzeł. Na budynku, na kalenicy? – spytała jedna z nich.
A kiedy potaknąłem, dodając, o tym jak był ogromny, że kiedy rozpostarł skrzydła wydawały mi się one większe niż cala długość budynku, zaśmiały się jakby usłyszały dobry dowcip.
– Nie ma tak dużych orłów, ani strusi, ani sępów. Chyba coś się panu przyśniło.
– Tak, pewnie coś mi się przyśniło – potaknąłem, zdając sobie dokładnie sprawę z tego, że mam ogromne wątpliwości wobec takiego stanu rzeczy.
Minął jakiś czas, życie toczyło się dalej, a ja powoli zacząłem zapominać o tym wydarzeniu, przyjmując wersję snu prawie za pewnik, kiedy któregoś dnia znalazłem ogromne, orle pióro przy samym wejściu do domku. Pióro miało ponad metr długości, gęste, posiwiałe i bardzo szeroko rozrośnięte lotki. Pokazywałem je kilku osobom, leśniczemu, ale nikt z nich nie wiedział nic, co pomogłoby mi wyjaśnić zagadkę. Nikt też nie kwestionował, ani wielkości pióra, ani tego, że z całą pewnością pochodziło ono od orła, albo jakiegoś innego drapieżnego ptaka. Ba, nawet zaprzyjaźnieni naukowcy – ornitolodzy bezradnie rozkładali ręce, mówiąc, że nic z tego nie potrafią zrozumieć, ani też naukowo wyjaśnić.
Pióro zostało przeze mnie schowane na strychu i trochę jakby zapomniane, aż do momentu, kiedy dowiedziałem się, że sprzątająca strych dziewczyna wzięła je za jakieś śmieci i łamiąc, wyrzuciła na śmietnik, a śmieciarze zabrali je na odległe wysypisko.
Znów minął jakiś czas, codzienność, praca inne wydarzenia zaczęły we mnie zacierać wszystko to, co było związane z orłem. Przyszła jesień, ostatni wczasowicze opuścili pensjonat, a ja zagrabiałem opadające liście, zbierałem jabłka, orzechy i powoli zacząłem się szykować do wyjazdu do miasta. Moja rodzina już dawno opuściła naszą nadmorską posiadłość, pracownicy zatrudnieni na sezon w pensjonacie rozjechali się do swoich domów, tak, że tylko samotność, książki i praca w ogrodzie wyznaczały moje, coraz krótsze, jesienne dni.
Niespodziewanie w jesienne popołudnie przyjechała grupa artystów malarzy, pragnących trochę pomalować nadmorskie pejzaże. Byli przez kilka dni swoim gwarem, radością życia i pasją tworzenia wypełniając krążące wokół jesienne powietrze z odrobinami cudownego, babiego lata.
Ostatniego dnia malarze powystawiali swoje obrazy na przystani, która należała do naszego pensjonatu. Poszedłem pooglądać i kiedy tak krążyłem między zapachem trzcin i świeżej farby olejnej stanąłem zdumiony przed dużym płótnem rozpostartym na wąskim blejtramie. Na obrazie, nieomalże z fotograficzną dokładnością namalowany był szczyt małego budynku w ogrodzie, a nad nim jak cień słońca w zaćmieniu wisiał ogromny orzeł, rozpiętością skrzydeł przekraczający wielkość dachu.
Moje serce zaczęło ten dziwny taniec, jaki towarzyszy nam w chwilach wyjątkowych emocji. Szybko znalazłem malarza, który go namalował i spytałem o inspirację do obrazu. Odpowiedział, że był w ogrodzie, siedział pod orzechem, zastanawiał się jak zacząć, wszak w każdej twórczości, początek jest trudny, towarzyszy mu niezwykłe napięcie, kiedy nagle ogromny cień przysłonił orzech i dach budynku. Nie potrafił go zrozumieć, zwłaszcza, że słońce stało na swoim miejscu, a wbrew wszelkim naukowym rozsądkom cień był. Coś wewnętrznego kazało mu wziąć pędzle i malować. Imperatyw był tak silny, że nie mógł mu się oprzeć, coś kierowało jego ręką i jego umysłem.
– Kiedy ochłonąłem z pasji twórczej, zasnąłem na ławce. Nie wiem jak długo spałem. Obudziłem się i dopiero wtedy zacząłem rozpoznawać rozsądnie to, co namalowałem. Miałem ponownie zamalować płótno, ale jakiś wewnętrzny głos, coś co do chwili obecnej budzi moje zdziwienie, kazał mi obraz zostawić – powiedział do mnie wieczorem, kiedy siedzieliśmy nad brzegiem Zalewu Wiślanego przy ognisku.
Wróciłem do domu, poszedłem spać, ale kilka chwili po wschodzie słońca obudziłem się z przeświadczeniem, że muszę podejść do okna i popatrzeć na przystań, na której przez całą noc zostało wiele niesprzątniętych wieczorem obrazów.
Nad przystanią krążył tłum kormoranów, które nie wiem skąd się wzięły, wszak te ptaki odlatują już w połowie sierpnia, a tylko nieliczne zostają często nawet przez zimę. Tym razem jednak było ich zatrzęsienie. Chwilę później opadły nie na pobliską wodę, ale w to miejsce, w którym na sztalugach zostały niesprzątnięte na noc obrazy. Kormorany z dzikim szałem niszczyły obraz z namalowanym orłem. W chwilę później zerwały się do lotu i czymś wystraszone w ogromny popłochu odfrunęły w głąb lądu. Być może wystraszył je nadbiegający z krzykiem malarz, a być może był to cień ogromnego orła, który na kilka chwil zawisł nad przystanią.
Tym razem miałem satysfakcję, że dostrzegłem go nie tylko ja, ale i malarz, który stanął patrząc do góry z zadartą głową i z ogromnym zdziwieniem, że dostrzegł orła, którego wcześniej nie widząc namalował.
Przy śniadaniu malarz opowiedział swoim kolegom o całym wydarzeniu, ale ci przyjęli opowieść z uśmiechem i nieciekawymi komentarzami na temat piwa, które wszyscy oprócz mnie pili przy ognisku.
Kiedy i ja im powiedziałem, że uczestniczyłem w tym zdarzeniu, nie mówiąc o moim wcześniejszym spotkaniu z orłem, zamilkli i zaczęły się opowieści o różnych dziwnych i często dla ludzi niezrozumiałych wydarzeniach.
Nieszczęściem tego wszystkiego były strzępy płótna po zniszczonym zupełnie przez kormorany obrazie. Kazałem go sprzątnąć obsługującej gości dziewczynie i do dziś pieczołowicie przechowuję w sobie tylko wiadomym miejscu. Niewiele można z niego odczytać, najwyraźniej widać ślady dziobów na drewnianym blejtramie i kawałek orlich szponów na resztce płótna.
Wkrótce powróciłem do swojego mieszkania na warszawskiej starówce i pochłonięty redakcyjną pracą, zapomniałem o swoich nadmorskich wydarzeniach z wiosny i jesieni tego roku.
W święta Bożego Narodzenia całą rodzina pojechaliśmy do naszej nadmorskiej posiadłości w Kątach Rybackich. Pochłonięci przygotowaniami, zakupy, prezenty, strojenie choinki nie chodziliśmy nad zalew ani też po ogrodzie. Dopiero kiedy poszedłem na strych po ozdoby choinkowe w swoim schowku znalazłem szczątki obrazu. Wszystkie wydarzenia wróciły do mnie z ogromną mocą.
W naszej rodzinie od wielu, wielu już lat panuje taki zwyczaj, że kupujemy w wigilię żywego karpia i jeśli jesteśmy w Warszawie to wypuszczamy go do pobliskiej Wisły, a jeśli jesteśmy w Kątach Rybackich, karp ląduje w Zalewie Wiślanym. Wisła zamarza rzadko i nie ma problemów z wypuszczeniem ryby, natomiast zalew często o tej porze roku jest zamarznięty i trzeba wyrąbywać lód, aby karp mógł dostać się do wody.
Zimą dzień jest wyjątkowo krótki, ale w ten wigilijny dzień wstałem wcześnie, trochę pokręciłem się po domu i kiedy dzień zaczął się przebijać przez dookolny zmrok poszedłem nad zalew sprawdzić, czy pokrywa lodu jest gruba. Już z daleka zobaczyłem coś, co znów wprowadziło mnie w osłupienie. Przy samym pomoście, przy który latem cumujemy żaglówki i inne łodzie na tafli lodu siedział ogromny orzeł. Tak, to był ten sam ptak, którego widziałem wiosną i którego namalował zaprzyjaźniony artysta. Stanąłem patrząc z daleka na Bielika, który wyraźnie odcinał się od białej, śnieżnej płaszczyzny. Orzeł nie próżnował, nie stał bezczynnie, ale swymi wielkimi szponami, niczym kura grzebiąca w ziemi, starał się wywiercić w lodzie otwór. Szło mu to z ogromnym, trudem, lód był w tym roku wyjątkowo gruby, a nogi orła ślizgały się po jego powierzchni. Mimo tych trudności Bielik nie rezygnował, kierowała nim ogromna determinacja, jakaś rozpacz nakazująca mu przedrzeć się przez twardą powierzchnie tam w głąb – do wody.
Pomyślałam, że orzeł jest głodny, stara się przebić do wody po to, aby zapolować na ryby.
Wróciłem do domu, wybrałem z komórki potrzebne narzędzia i wróciłem nad zalew. Orzeł patrzył na mnie niespokojnie, kiedy zbliżałem się do niego. Po chwili podniósł się do góry i odleciał kilkadziesiąt metrów dalej, a ja choć przez chwilę mogłem dokładnie przejrzeć się ogromnej rozpiętości jego skrzydeł.
Szedłem powoli w kierunku tego miejsce, w którym był rozdrapany przez niego lód i muszę przyznać, że z daleka wiedziałem i widziałem iż dość dobrze sobie radził z tym czynieniem przerębla.
– Cicho malutki, cicho. Nie denerwuj się wróbelku, jesteś zbyt mały, abym chciał ci zrobić krzywdę – mówiłem będąc coraz bliżej miejsca, które go interesowało.
Orzeł przekrzywił głowę. Patrzył na mnie w ten charakterystyczny sposób, w jaki patrzą ptaki na coś, co je interesuje. Nie, nie dostrzegałem w nim niepokoju. Czułem, że on doskonale wie, po co ja podchodzę do niego i do tego miejsca, w którym on chciał wyrąbać dziobem i szpanami przerębel.
Przy pomocy kilofu wyrąbałem szybko duży przerębel, rozgarnąłem pływające w nim drobiny lodu tak, że ukazała się szeroka na dwa metry i długa na metr powierzchnia czystej wody. Przez moment łapałem oddech, czując spływający po moich plecach pot, zebrałem narzędzia i odszedłem w stronę budynków.
Orzeł jakby nie dostrzegł mojej nieobecności, choć zapewne śledził każdy mój ruch rękoma, czy nogami. Nie na darmo orły mają najlepszy wzrok na świecie.
Poszedłem do komórki, odniosłem narzędzia, poustawiałem ich na swoim miejscu, poprawiłem kilka rzeczy tak, że zajęło mi to kilkanaście minut i kiedy wyszedłem, zaczął padać drobny śnieg.
Wróciłem do domu, wziąłem lornetkę do rąk, podszedłem do okna w mojej pracowni. Widok z tego miejsca obejmował cała powierzchnię zimowego pejzażu Zalewu Wiślanego. Nastawiłem lornetkę i popatrzyłem w to miejsce, w którym wyrąbałem przerębel. Orzeł stał na samej jego grani i to nie wydało mi się dziwne. Zrozumiałem, że w ciemnej powierzchni wody wypatruje podpływających do przerębla ryb. Po chwili jednak, kiedy uważnie mu się przyjrzałem dostrzegłem, że orzeł zachowuje się w taki sposób w jaki zachowują się ludzie w czasie rozmowy z drugim człowiekiem. Otwiera dziób, jakby mówił, gestykuluje delikatnie ogromnymi skrzydłami. Przechyla głowę w stronę przerębla.
– Niesamowite, niesamowite – powiedziałem sam do siebie, zdając sobie sprawę z tego, że uczestniczę w orlim misterium w jakim do tej pory nikomu na świcie nie udało się uczestniczyć.
Nagle z przerębla dotarły aż do zachmurzonego nieba dziwne ,złote błyski jakby ktoś zapalił pięćset watową żarówkę. Na ten widok orzeł zamachał radośnie skrzydłami i choć byłem daleko, choć byłem oddzielony szybą usłyszałem jego radosne kwilenie: – ilio.ilio. iliana. Iliana!!!
Błyski powtórzyły się jeszcze kilka razy. Orzeł posmutniał. Jeszcze przez chwilę patrzył w głąb przerębla, potem rozpostarł swoje szerokie skrzydła i majestatycznie odleciał w stronę lasu.
Wybiegłem z domu na podwórko, zobaczyłem go znikającego, ale i on mnie zobaczył stojącego na tarasie. Po chwili zawrócił, nadleciał nad sam dom tak nisko, że poczułem przepływające od skrzydeł powietrze. Zatoczył jeden krąg nad domem, potem drugi i znów usłyszałem ten jego piskliwy głos: – ilio, iliona, iliana, iliana!!!
Zrozumiałem, tym razem dziękował mi za udzieloną sobie pomoc, zrozumiałem także, że między nim a mną nawiązała się jakaś nierozerwalna nić porozumienia, porozumienia, którego nie potrafiłem określić, zrozumieć, ale które z całą pewnością zaistniało.
Pomachałem mu ręką, odczytał ten mój życzliwy gest, poruszył radośniej skrzydłami, zakrzyknął jeszcze raz i odleciał w stronę lasu.
Minęła niepostrzeżenie zima, wiosna przyszła nagle, niespodziewanie. Wczoraj jeszcze był śnieg, ogromnymi płatami zalegał na polach i w lesie, wyciszał całkowicie krajobraz, a już dziś od rana zaświeciło ciepłe słońce, radośnie wciskając się w każdy zakamarek pejzażu, czyniąc nasze myśli bardzie wesołymi. Ot, zaczęło chcieć się żyć.
W taki dzień ludzie zaczynają się uśmiechać do siebie, są bardziej wyrozumiali, życzliwi, wystawiają twarz do wiosennego słońca, patrzą daleko w horyzont i witają go machaniem rękoma jak kogoś bardzo sobie bliskiego.
W taki właśnie radosny dzień poszedłem do ogrodu odpocząć, poczytać gazetę w pierwszych promieniach wiosennego słońca. Kiedy rozkładał em gazetę szelest przekładanych kartek, zagłuszył nagły szum drzew, smutny i groźny krzyk orła. Spojrzałem do góry, orzeł wisiał nade mną, i kiedy dostrzegł, że ja na niego patrzę, zniżył lot. W szponach trzymał jakiś zrolowany, okrągły przedmiot, który wypuścił z swoich ogromnych pazurów tak, że spadł u moich stóp.
Podniosłem rulon, orzeł w górze zakrzyknął tym razem tak jakoś radośnie i odleciał za jasną grań sosnowego lasu. Drzewa zakołysały się na wszystkie boki, jak przy silnym podmuchu wiatru, potem wyprostowały swoje smukłe, majestatyczne sylwetki i niczym nie zmącona cisza zapanowała dookoła.
Podniosłem rulon. Było to coś na podobieństwo dziś seryjnie wykonywanych tub do przenoszenia grafik i planów architektonicznych. Ta tuba była jednak inna, wykonana prawdopodobnie z utwardzonej skóry jakiegoś zwierzęcia, cudownie wycyzelowana srebrem z bogatą ornamentyką, którą musiał wykonywać nie lada mistrz w złotniczym fachu. Z boku była zamykana na śliczny zameczek inkrustowany bursztynem o różnych kolorach. Skóra zszyta srebrną nicią dopinała całość, tworząc fascynujący obraz starego, artystycznego rzemiosła.
Na pokrywie wytłoczony był napis, który z łatwością odczytałem – Ilianie Jakub Vosch a.D. 1463.
Aż mi się nie chciało wierzyć, że przedmiot, który liczył sobie blisko sześćset lat mógł się zachować w tak dobrym stanie. Uwierzyć jednak musiałem, wszak miałem tubę w ręku, czytałem to, co czytałem i doświadczałem rzeczy, w które żaden człowiek o zdrowym rozsądku wierzyć by nie chciał.
Poruszyłem delikatnie zamkiem, zapadka odskoczyła jakby była zupełnie nowa, naoliwiona.
– Dziwne, dziwne – mruknąłem sam do siebie i zajrzałem do tuby.
W środku znajdował się zwój różnych papierów, różnej wielkości. I te papiery, podobnie jak tuba, były w idealnym stanie, mimo że już na pierwszy rzut oka widać było ich długowieczność, jakbym to lapidarnie dziś określił.
Rozłożyłem część z nich na stole stojącym w ogrodzie i zacząłem przeglądać. Pierwszym był zwój płótna z namalowanym portretem młodej, wyjątkowo pięknej dziewczyny. Widać było, że malunku dokonał mistrz w swoim fachu, a nie wędrowny portrecista. U dołu portretu miast podpisu artysty napisane było imię dziewczyny –
Iliana i ta sama data, co na tubie aD.1463
Patrzyłem w jej cudowną twarz o regularnych rysach, oczy błękitne niczym spokojny Bałtyk w letnie południe i długie włosy zaplecione na końcu w gruby warkocz.
-Jaką tajemnicę w sobie chowasz, jaką, Iliano, powiedz mi – mówiłem patrząc w jej słowiańskie rysy twarzy.
Nagle uderzyła mnie myśl zupełnie inna, przeszła jak błyskawica przez głowę i zatrzymała się w niej już na stałe.
– Toż Jakub Vosch dowodził okrętami wojennymi w bitwie na Zalewie Wiślanym właśnie w 1463 roku. Polska flota pokonała znacznie liczniejszą krzyżacką. Przyspieszyło to zakończenie Wojny Trzynastoletniej.
– Mój Boże, mój wielki Panie, co się dzieje, w czym ja uczestniczę? – myślałem w niemałym przerażeniu. – Przecież to nie jest sen, ja się z tego nie obudzę. Ja nie śpię, to wszystko dzieje się na jawie. Na jawie!
Trzęsącymi się rękoma przerzucałem najdelikatniej jak mogłem wszystkie pisma, które znajdowały się w tubie, te najstarsze i kilka datowanych w późniejszym okresie.
Było ich kilka, część pisana po łacinie, część po polsku, część po niemiecku, szwabachą, z której odczytaniem zawsze miałem problemy. Ostatnie pismo w języku polskim nosiło datę 1832 roku i było spisane przez Jędrzeja Korcza, ułana z osławionego w czasie Powstania Listopadowego Pułku Czwartaków. Zaś ostatnie pismo w języku niemieckim napisane było już w okresie II Wojny Światowej na początku 1945 roku.
Po pobieżnym przerzuceniu tych doskonale zachowanych dokumentów zrozumiałem, że wszystkie one nawiązują w gruncie rzeczy do tej samej historii, która wydarzyła się w czasie Wojny Trzynastoletniej. I zrozumiałem także, że historia osadnictwa w Kątach Rybackich musi być zrewidowana i wydłużona przynajmniej o trzy wieki, bo to tu w tym miejscu, w którym dziś stoi mój pensjonat, rozegrał się dramat związany z orłem.
Wziąłem dokumenty, schowałem do tuby i poszedłem z nimi do domu. Przez najbliższy tydzień wykonałem wiele telefonów, przesłałem dziesiątki maili, poprosiłem o pomoc kilku tłumaczy z języka niemieckiego i łaciny. Układałem puzzle jeden przy drugim, aż do tego momentu, w którym pewnej nocy zrozumiałem, że wiem już prawie wszystko. Zrozumiałem, czego żądał ode mnie orzeł i co muszę teraz bezwzględnie uczynić.
*
Jan Goran, zwany także Johanem, rybak, artysta rzemieślnik był dziwakiem, dziś można powiedzieć odludkiem. Swój dom zbudował z daleka od innych gospodarstw, solidny na kamiennej, wysokiej podmurówce na wzgórzu wypinającym się z brzegu Nogatu. Wieczorami zimowymi, kiedy zamarzała rzeka i nie mógł stawiać sieci, wykonywał cudowne rzeźby, które zakupywali od niego księża z najbardziej nawet odległych parafii oraz mieszczanie z nieodległych Elbląga i Malborka, a nawet odleglejszego Gdańska.
Kiedy już skończył trzydzieści wiosen ,zaczął rozglądać się za żoną, ą że był świetną partią pod każdym względem, dwie miejscowe swatki stale odwiedzały jego dom, starając się ożenić go z sobie znanymi pannami.
Jan jednak nie skorzystał z żadnej oferty, a swoją żonę poznał na targu w Malborku w dzień odpustny, kiedy to zakonnicy z czarnymi krzyżami na białych
płaszczach zachęcali ludzi do spowiedzi i umartwień za grzechy.
Zobaczył ją klęczącą na zimnym bruku z zsuniętym z głowy bobrowym kapturem, w otoczeniu rodziny.
Jan zrozumiał, że ona i tylko ona może być najlepszą żoną dla niego i kiedy procesja przeszła, klęczący ludzie zaczęli się prostować, podszedł do Dobrawki, bo tak dziewczyna miała na imię i spytał się kto jest jej ojcem.
Zmieszana tym dość obcesowym pytaniem przystojnego, młodego człowieka wskazała na mężczyznę, który stał z boku i rozmawiał z jednym z swoich krewnych.
Jan powiedział niewiele słów, przedstawił się i spytał, czy dadzą mu córkę za żonę. Jeśli zaś chcą wiedzieć o nim więcej, zaprasza ich do swojego obejścia, niedaleko, bo tylko dwie godziny jazdy wozem konnym od malborskiego zamku na północ wzdłuż traktu prowadzącego obok Nogatu.
Rodzina Dobrawki mieszkała na przedzamczu, ojciec był kowalem, człowiekiem zamożnym, doskonałym rzemieślnikiem i Dobrawki, która miała wtedy szesnaście lat, nie chciał się zbyt szybko pozbywać z domu.
Już miał ofuknąć śmiałego intruza, kiedy przysłuchujący się rozmowie wikary z kościoła zamkowego zapewnił go, że dobrze znają tu Jana i że on jest człowiekiem solidnym, zamożnym i bardzo pobożnym. Ojciec Dobrawki najpierw pokręcił głową, ale po krótkich namowach przyjął zaproszenie do gospodarstwa Jana.
Wkrótce odbył się ślub, Dobrawka objęła Janowe gospodarstwo, urodziła mu najpierw syna, który zmarł w kilka dni po urodzeniu, a w dwa lata później cudowną dziewczynkę o niebieskich oczach. Na cześć babki Jana, pochodzącej z dalekich Kurpiów, dano jej na imię Iliana i wydawało się, że nie ma szczęśliwszego człowieka od Jana.
Los jest jednak losem, wkrótce Dobrawka zachorowała i w dwie niedziele później Jan musiał ją pogrzebać. Pełen rozpaczy został tylko z kilkuletnią córeczką, która stanowiła w jego życiu jedyny i najważniejszy punkt odniesienia.
Tymczasem zakonnicy sprawujący władzę na tym terenie, po przegranej przed wielu laty bitwie z Polakami pod Grunwaldem, pełni żądzy odwetu, zaczęli się zbroić na siłę. Ludzie buntowali się, bo nakładano na nich coraz to większe i większe podatki.
I tak minęło kilka następnych lat, Iliana rosła, objęła liczne, domowe obowiązki po matce. Powoli z dziewczynki stawała się coraz piękniejszą kobietą, a liczni kawalerowie, kiedy wychodziła po mszy z kościoła parafialnego w Kmiecinie starali się jej usługiwać, podając w dłoniach wodę święconą z wielkiej, kamiennej chrzcielnicy.
Jan to widział, uśmiechał się i nieodmiennie odpowiadał nawiedzającym jego dom swatkom: – Jeszcze nie teraz, jeszcze nie ten, jeszcze nie czas.
Na zewnątrz toczyła się wojna zakonu z królem polskim Kazimierzem Jagiellończykiem. Pobliski Malbork zajęli na zlecenie zakonu czescy najemnicy. Była to hałastra zebrana z całych nieomalże Czech, okrutna, nie znająca rycerskiej dyscypliny. Czesi czynili liczne wypady w teren, dla zdobycia spiży i wtedy dokonywali rabunków i gwałtów. Wojska polskie pod dowództwem wspaniałego rycerza Piotra Dunina zdobywały coraz większy teren wypierając z niego wojska wielkiego mistrza krzyżackiego, starając się chronić miejscową ludność przed różnymi bandami, jakie zawsze w czasie wojen rozpleniają się niczym powój na wiosnę.
W tym czasie trwała jeszcze branka krzyżacka,. Na siłę wcielano młodych, a nawet starszych mężczyzn do piechoty krzyżackiej, nie zważając na to, że większość miejscowej ludności sprzyja wojskom polskiego króla. Mieszczanie utworzyli związki, które oddawały całe miasta wojskom polskim.
Jakoś w tym czasie Jan cudem uratował się przed branką i przed jeszcze gorszym nieszczęściem. Otóż do wsi często zajeżdżał oddział czeskich rabusiów z Malborka, biorąc nie tylko spiże, ale także wcielając młodych ludzi do wojska. Pewnego dnia wpadli do chaty Jana. Ich dowódca Halva znany birbant, obwieś i pijanica, człowiek słynący z wielkiego okrucieństwa dostrzegł Ilianę i postanowił zabrać ją do zamku malborskiego pod pretekstem, że będzie potrzebna tam do prac przy gotowaniu żołnierzom. Iliana miała wtedy czternaście lat i mimo młodego wieku zapowiadała się na piękną pannę.
Jan prosił Halvę o pozostawienie Iliany, dał mu piękne, bobrowe futro, cudowną rzeźbę, ale Halva łupy wrzucił na wóz, a swojemu przybocznemu kazał płaczącą Ilainę przytroczyć powrozami do kolumny marszowej. Słysząc to Jan wpadł w szał, uderzył drzewcem przybocznego, uwolnił kilku młodych ludzi spętanych do wojskowej branki i razem z nimi przegonił Halvę.
Jan zrozumiał, wiedział, że wkrótce najemnicy czescy przybędą tu licznym oddziałem i dokonają morderstw i rabunków. Miejscowi uciekali do pobliskiego Elbląga zajętego już przez wojska króla polskiego, a Jan postanowił się schronić gdzieś na odludziu. Po szybkim spakowaniu tego, co niezbędne: narzędzi, sieci rybackich, dwóch kóz, kilku kur, konia na swoją dużą łódź wyruszył wodą Nogatu na północ w stronę Zalewu Wiślanego. Jan wiedział, gdzie płynie, często latem zapuszczał się daleko aż do Braniewa i na drugą stronę na Mierzeję Wiślaną porośniętą gęstym lasem, pełnym łownej zwierzyny, gdzie trudno było zobaczyć człowieka i gdzie rzadko zapuszczały się wojska walczących stron.
Następnego dnia wieczorem Jan dobił do brzegu, właśnie w tym miejscu, gdzie kiedyś spędził kilka cudownych dni z swoją żoną Dobrawką. Pokazał Ilianie wypiętrzający się do góry brzeg, polanę nadbrzeżną otoczoną sośniną i powiedział, że tu zostaną. Pierwszą noc spędzili na łodzi, ale już drugiego dnia wczesnym świtaniem dziewczynę obudził huk siekiery uderzającej w drzewo – to Jan zaczął budować swój nowy dom.
Do jesieni powstała pierwsza izba z obszerną sienią, obok komora z gruba ciosanych bali, w której znalazły się domowe zwierzęta. Jeszcze latem Jan wyprawiał się wiele razy łodzią na drugi brzeg zalewu skąd przywoził glinę zespalającą bale drewniane, kamienie na podmurówkę, i ogromny piec, który miał ich chronić przed mrozami nadchodzącej zimy.
Pewnego dnia wczesnym rankiem, prawie jeszcze o zmroku, wybrali się łodzią do odległego Fromborka. Jan sprzedał tam kilka rzeźb, które uczynił z miękkiego drewna lipowego, dokonał zakupów na przedzamkowym jarmarku i dowiedział się, że zamek w Malborku zajęły już wojska króla polskiego, a najemnicy czescy opuścili zamek i wrócili do Czech. Jednak aby radość z tego powodu nie całkowicie opanowała Jana i Ilianę dowiedzieli się od kupca z Elbląga, że na terenach wzdłuż całego Nogatu grasuje banda nijakiego Hlavy, która jeszcze wiosną spaliła wieś Kmiecin i pobliskie gospodarstwa. Wojska króla wyznaczyły nagrodę na bandytów, ale jakoś nikomu do tej pory nie udało się ich złapać lub pokonać.
W tym momencie Jan i Iliana zrozumieli, że ich powrót do domu, który spalony już nie istnieje, nie ma żadnego sensu, a czyn taki mógłby wystawić ich na ogromne niebezpieczeństwo.
Jan, który był człowiekiem niezwykle pobożnym odwiedził miejscowy kościół darowując znajdującym się tam księżom dużą figurę jednego z apostołów. Wdzięczny proboszcz zgodził się popłynąć z Janem na drugi brzeg, do jego nowego domu w celu jego poświęcenia.
Ta wizyta wprowadziła radość do Janowego domu, zwłaszcza, że proboszcz Wawrzyniec okazał się niezwykle miłym i uczynnym człowiekiem. Między nim i Janem nawiązała się nić sympatii, która wkrótce przerodziła się w przyjaźń. Mimo dzielącej ich poważnej odległości często odwiedzali się nawzajem, a każda wizyta proboszcza do samotnego życia Jana i Iliany wprowadzała radość i ożywienie.
Tak minęło kilka lat, na zewnątrz nadal toczyła się wojna, jeszcze wzdłuż Nogatu grasowały bandy czeskich najemników, a zamek w Gniewie zaopatrywany przez flotę krzyżacką utrudniał żeglugę między Toruniem i Gdańskiem.
Iliana i Jan często widzieli ogromne statki przepływające wzdłuż Zalewu Wiślanego, część z nich należała do krzyżackiej floty wojennej. Przechodziły one gromadnie płynąc w kierunku zachodniego brzegu – do Wisły. Czasami przez zalew przemykały pojedyncze statki kaprów elbląskich i gdańskich, ciężkie kogi, krajery i znacznie od nich szybsze i nowocześniejsze holki.
Jan stawał wtedy na brzegu, przysłaniał ręką oczy i objaśniał córce budowę każdej z przepływających jednostek.
Jakoś tak wiosną 1463 roku wielki holk płynący od wschodu na wysokości domu Jana wykonał zwrot i popłynął w stronę ich brzegu. Wiał ciepły, równy wiatr, toteż okręt w ciągu kilkunastu minut znalazł się przy brzegu gdzie stał Janowy dom. Jan z niepokojem patrzył na cumujący w niewielkiej odległości ogromny okręt, na ludzi spuszczających szalupę i zmierzających w niej do jego brzegu, do jego domu.
Nagle zobaczył, że jedna z osób siedząca na łodzi zamachała w ich stronę ręką w geście pozdrowienia.
– To ojciec Wawrzyniec – powiedziała Iliana.
– Dzięki ci Boże – odetchnął z ulgą Jan.
Wyszli na brzeg przywitać gości, szacownego przyjaciela domu, proboszcza Wawrzyńca i jego znajomego, smukłego młodego człowieka o twarzy wysmaganej morskim wiatrem z dużą blizną wzdłuż policzka, która dodawała powagi obliczu marynarza.
Proboszcz Wawrzyniec przedstawił go Janowi jako kapitana tego cudownego holku, Jakuba Voscha, elblążanina, kapra w służbie króla polskiego Kazimierza Jagiellończyka.
To nazwisko nie było obce ani Janowi, ani jego córce, wszak o wyczynach Jakuba śpiewano pieśni i mimo, że był najmłodszym z kaprów swoją odwagą, walecznością, umiejętnością dowodzenia zaskarbił sobie sławę i szacunek wśród wszystkich pływających na Bałtyku i Morzu Północnym.
Jan zaprosił gości do dużego, rozbudowanego domostwa, Ilona zakrzątnęła się wokół stołu i poczęstunku, Jakub oglądał rzeźby Jana i co chwilę zerkał w stronę zastawiającej stół Iliany.
_ Oj Jakub, Jakub coś ty za często zerkasz nie na rzeźby, ale w stronę kuchni – zaśmiał się ksiądz Wawrzyniec, a wszyscy zrozumieli, łącznie z Ilianą, że młody kaper rzeczywiście interesuje się dziewczyną. A niezmordowany Wawrzyniec kontynuował: – I jedno i drugie czerwone się zrobiło jak jesienna jarzębina.
Iliana udała, że nie słyszy uwagi proboszcza, Jakub z ogromną starannością zaczął oglądać rzeźby Jana, starając się wybrać taką, która będzie mu pasowała na okręcie, a Jan pomyślał, że to już najwyższy czas, aby córka znalazła sobie męża.
Od tego czasu holk Jakuba często wpływał do zatoczki obok domu Jana na Mierzei Wiślanej. Młody kapitan, stale o coś prosił, a to trzeba mu poprawić rzeźbę, a to spasować drzwi, a to chciał zaprosić ich na wspólne pływanie. I trwało to aż dotąd, kiedy w środku lata zdobył się na odwagę i spytał Jana, czy odda mu córkę za żonę.
Jan wiedział , że Iliana z ogromnym utęsknieniem patrzyła w okno, i że podoba się jej ten odważny, szczupły marynarz, dlatego tylko dla formalności zapytał córkę, czy chce aby Jakub był jej mężem.
Jakub powiedział im, że wkrótce wojna się skończy, że gromadzona jest dużą flota, która ma za zadanie pokonać na Zalewie Wiślanym armadę krzyżacką i że z woli wszystkich kaprów on będzie tą flotą dowodził.
– Zaraz po bitwie przypłynę z ojcem Wawrzyńcem, popłyniemy do katedry w Elblągu i tam weźmiemy ślub.
Dwa dni przed bitwą Jakub odwiedził Jana I Ilianę, przywiózł im w prezencie przepiękny rulon, pokrowiec na Jana szkice i rysunki oraz cudowny pierścień zaręczynowy dla Iliany.
W dwa dni później Iliana i Jan obserwowali wpływającą na Zalew Wiślany potężną flotę z czarnymi krzyżami na żaglach, która zmierzała w kierunku zachodnim do Wisły. Kiedy flota przepłynęła, usłyszeli odległy huk armat okrętowych. Wiedzieli, że tam na brzegu rzeki flota krzyżacka została zablokowana, atakowana z lądu musiała wycofać się z powrotem na Zalew Wiślany.
Jeden z okrętów płonął, wyskakiwali z niego ludzie i unosząc broń ponad głowami starali się dostać na brzeg mierzei. Jan i Iliana zapatrzeni na ten okręt i na pozostałe nie dostrzegli, że na ich polanę wbiegła grupa uzbrojonych ludzi. Kiedy to spostrzegli, było już za późno na ucieczkę do lasu. Jan zrozumiał, że ta rozwścieczona gromada, to czescy grasanci a na ich przodzie biegnie z podniesionym mieczem sam Halva
Jan chwycił kawałek połamanego wiosła i starał się nim osłonić córkę i siebie, ale gromada była zbyt liczna i ich przewaga zarysowała się od początku.
– Dziewkę, dziewkę mi pojmujcie – krzyczał Halva nacierając na Jana.
Iliana uciekała wzdłuż brzegu pragnąc przedostać się do lasu, widziała jak ich dom podpalony przez żołdaków płonie i rozumiała, że nie uda jej się uciec. Dobiegła do grani, do miejsca, w którym wypiętrzony do góry brzeg kończył się gwałtownym urwiskiem spadającym do wody. Stanęła nad nim, zobaczyła ojca biegnącego w jej stronę, ale wcześniej dwóch żołdaków i Halvę wyciągającego do niej ręce.
Skoczyła z urwiska prosto w wodę, za nią skoczył Halva i kilku jego obwiesiów, a za nimi na samym końcu z urwiska w wodną przepaść rzucił się ojciec Iliany – Jan.
I stała się rzecz dziwna, w miejscu w które skoczyła Iliana zaświeciło jasne słońce, wydobyło się stu promieniami spod wody. Iliana zmieniła się w przepiękną, złotą rybkę i to od niej biło jasne światło. Spadający czescy najemnicy zmienili się w czarne kormorany, które z ogromną determinacją zaczęły nurkować ,chcąc złapać zmienioną Ilianę, ale po chwili wystraszeni cieniem ogromnego orła, w którego zmienił się ojciec Iliany zaczęli uciekać do odległego lasu. Te, które dopadł orzeł żegnały się z życiem.
Następnego dnia po zwycięskim zakończeniu bitwy z flotą krzyżacką, młody kaper Jakub Vosch przybił swym okrętem do zatoczki, do której ostatnio często przybijał. Na pokładzie razem z nim i jego rozradowaną zwycięstwem załogą, płynął także ksiądz Wawrzyniec.
Rano poszedłem do ogrodu, usiadłem na ławce przy stole, na którym położyłem tubę do obrazów. O czym myślałem w tym czasie? Myślałem o Jakubie Voschie, którego w krótkim czasie po zwycięstwie nad flotą krzyżacką, zawistni mieszczanie gdańscy skrytobójczo zamordowali. Ukarał ich za to król polski ,Kazimierz Jagiellończyk, ale jego sen o potężnej, polskiej armadzie wojennej wraz z śmiercią Jakuba rozpłynął się.
Z zamyślenie wyrwał mnie krzyk orła, podniosłem głowę do góry, zobaczyłem go na kalenicy budynku. Patrzył uważnie na mnie, przechylając głowę w ten dziwny sposób w jaki ptaki patrzą z ogromną uwagą na coś, co chcą zrozumieć.
Włożyłem kilka zapisanych świeżo kartek do tuby, z ogromną starannością zapiąłem ją na srebrny zatrzask z bursztynową ozdóbką, pogładziłem skórę w tym miejscu, w którym był wycyzelowany napis Ilianie Jakub Vosch aD 1463 i odszedłem do domu.
Kiedy ponownie po godzinie poszedłem do ogrodu tuby już nie było, a na stole leżało srebrne, orle pióro.
Autor: Bohdan Wrocławski